Złotowłosa czarownica z Glarus/Rozdział XVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Złotowłosa czarownica z Glarus
Podtytuł Powieść
Wydawca Powszechna Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1932
Druk Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ XVIII
Pogoń.

Nić przewodnią władzom śledczym do odnalezienia winowajczyni mimowoli podał bednarz Steinmüller. Odczytawszy rozlepione w mieście plakaty, nie skusił się bynajmniej przyobiecanym zyskiem. Zasięgnął języka w sklepie korzennym o przypisywanych uciekinierce czarach. Przeląkł się w prostocie ducha, iż pozostawał w stosunkach znajomości z podejrzaną o czarowanie dziewczyną. Jakiś instynkt ostrzegł go o niebezpieczeństwie przyznawania się do tego rodzaju komitywy toć udzielił jej przytułku na noc, przed tajemniczą ucieczka, której powodów wyznać mu nie chciała. Tedy skwapliwie zebrał pożyczoną od niej sumkę, 12 dublonów[1] i wysłał list do niej na ręce swego brata do Schwyz. Rozumował bowiem, że lubo Anna umieściła się u tego gościnnego człowieka na mocy jego braterskiego polecenia, lubo ów wyjednał jej jakąś służbę w okolicy i wręczy jej list oraz pieniądze, które staremu paliły ręce.
Napisał do niej tylko słów parę, podyktowanych przez dobre jego serce: „Odsyłam ci, Anno, twoje pieniądze. Tutaj sprawki twoje wykryły się. Żałuję, żem ci kiedykolwiek czemkolwiek pomagał. Radzę ci, zaszyj się gdzieś w ustronnemu miejscu, tak, aby cię ludzkie oko me dojrzało, i czyń pokutę“.
Kiedy nadawał ten list w urzędzie pocztowym, ręce i nogi tak poczciwcowi dygotały, że pocztmistrz zatrzymał starucha, tknięty podejrzeniem, iż chodzi właśnie o poszukiwaną Annę Göldi, jakkolwiek nazwisko jej na zaklejonym liście pieniężnym nie było wymienione — i posłał gońca po sędziego Tschudi.
Ten ostatni zjawił się niezwłocznie — list odczytał, rozpytał Steinmüllera o znaczenie niektórych niejasnych ustępów; z wyjaśnienia, zda się, był zadowolony, gdyż Steinmüllera puścił wolno. Wszelako list do Anny wraz z jej skromnym mająteczkiem został tuż skonfiskowany, przyłączony do akt wszczętej sprawy przeciw Annie Göldi, a nad starcem ustanowiono tajny nadzór policji. Chodziło o to, aby przed czasem nie nadawać sprawie rozgłosu, gdyż opinji skłonnej w tych razach do popłochu nie godziło się niepokoić, nim niebezpieczna szkodnica nie znajdzie się w rękach przedstawicieli władzy.
Oczywiście natychmiast wysłano czterech zaufanych strażników do sąsiedniego kantonu, polecając im odnalezienie podejrzanej i sprowadzenie jej, czy to na mocy zezwolenia tamecznych władz, czy na wypadek konieczności zapomocą podstępu... Opatrzono ich w odnośne listy wierzytelne i zalecono przedewszystkiem milczenie co do istoty przestępstwa oskarżonej: imputowanie czarownictwa mogło bowiem nie odnieść skutku, gdyż odnośne ustawy zostały zniesione przed wielu laty w kantonie Schwyz, jak zresztą nie istniały już w Glarus. Nawiasem mówiąc, z tego właśnie względu, Bleihand i Tschudi musieli zwalczyć „przesąd“ lojalisty burmistrza, zanim ten ostatni zezwolił na rozklejenie plakatów, wszelako bez wymienienia charakteru zbrodni. Postanowiono nadać procesowi bieg pod tytułem „dochodzenia krzywdy, zadanej zdrowiu dziecka“ i tu właśnie tkwił szkopuł, że sąsiednie kantony mogły oprzeć się wydaniu podejrzanej za domniemanie nikłe przestępstwo, nie będące ani mordem, ani grabieżą — t. j. przestępstwem, co do którego nawet w braku umów obyczaj ustalił wymianę winnych między wolnemi kantonami.
Jakkolwiek ci czterej mundurowi ajenci, obleczeni powyżej określoną misją, należeli do najzręczniejszych i najsprytniejszych w swoim zawodzie, sprawa odnalezienia i oddania w ręce sprawiedliwości Anny Göldi skomplikowała się niespodzianie i przeciągnęła na szereg miesięcy — aż do końca listopada bieżącego 1781 roku.

∗             ∗

Początkowo brat Steinmüllera zatrzymał dziewczynę u siebie, zasympatyzowawszy z nią i odgadłszy, że znajdzie w niej tanią i pożyteczną pracownicę. Odetchnęła całą duszą śród zacnej i ubogiej rodziny, nie pokładającej rąk, aby wyżywić się własnym przemysłem. Ojciec uprawiał w pocie czoła maleńkie warzywne pole, a w godzinach wieczornych reparował obuwie włościanom; starzejąca się matka wcześnie owdowiałego tkała przy domowym warsztacie; starsza córka haftowała niewymyślne sukienki na sprzedaż; młodsza zajmowała się ogrodnictwem; podrastający synek wyrabiał z drzewa misterne domki szwajcarskie — zabawki dla dzieci; starszy chłopiec uczył się w wolnych chwilach zegarmistrzostwa, a głównie furmanił, wożąc rzadkich jeszcze naówczas amatorów piękna natury szwajcarskiej, obcokrajowców, na wycieczki górskie, lub kuracjuszów z okolic sąsiednich do źródeł mineralnych. Anna Göldi nosiła na targ warzywa i każdemu z członków rodziny pomagała w pracy, jak mogła.
Postrzegła wszelako, że piętnastoletni Willi Steinmüller zapatruje się na nią pożądliwie, że ojciec jego boczy się nań i pomrukuje tak, aby słyszała, iż „nie dopuści w swoim domu rozpusty“ — nie mogła opędzić się przed zalotami temperamentowego chłopca, który poprostu szalał za nią, zaniedbał się w pracy, zadręczał ją prośbami o „łaskę miłości a był za brzydki, aby mógł jej się spodobać — i postanowiła w końcu opuście miejsce. Sadownik Steinmüller, pragnąc ustrzec swego chłopaka od niebezpiecznego zawrotu głowy — (nadmieńmy, że upatrzył dlań „stosowny ożenek“ i poręczył słowem śluby synowskie „za trzy roki“) — wystarał się dla Anny Göldi o służbę na pograniczu z sąsiednim kantonem Unterwalden.
A tak znalazła się wkrótce na posługach kapitana landwery, niejakiego Anderwerta, bożyszcza trzech leśnych kantonów, albowiem słynął z celności swoich strzałów — sztuki, wprawiającej w szał zachwytny ziomków Wilhelma Telia. Ów kapitan, zbierający wawrzyny i srebrne puhary na zawodach strzeleckich, wyobrażał sobie, że jest pięknością nieodpartą dla kobiet. Po trzech dniach osądził, że musiał jej się spodobać — istotnie czarnym wąsikiem i żywemi oczyma sprawił na niej wrażenie — i dopuścił się na niej gwałtu. Brutalnością zabił miłość, która mogła dojrzeć w sercu dziewczyny i zatrzeć wspomnienia o Hansie. Anna, zapłakana i zawstydzona, uciekła odeń. Znalazła sobie służbę u wielkiego handlarza trzód. Młody Steinmüller, który tropił ją wszędzie podczas swoich wycieczek, wyszperał wkrótce miejsce jej pobytu; zajeżdżał do niej niekiedy i z miną niewolnika ofiarowywał jej wiązanki fiołków alpejskich.

O tym właśnie czasie przybyli na zwiady wysłańcy kantonu Glarus do domu jego ojca. Ponieważ mówili coś o spadku, który rzekomo odziedziczyła Anna, chłopiec zaofiarował się odwieźć ich do sąsiedniego kantonu i wskazać miejsce pobytu mniemanej spadkobierczyni. Ale na postoju w karczmie wysłańcy spili się jak nieboskie stworzenia. W drodze jęli rozprawiać ze sobą na temat: czy czarownica Göldi potrafi zmieniać się w wilkołaka i czy jeździ na miotle na sabaty czarownic. Śmieli się i rzucali groźby pod jej adresem. Interesowali się mocno kwestją, czy będzie pławioną w rzece celem wybadania jej tajemnic, czy z oczekującego ją niewątpliwie wyroku zostanie zaduszoną, ściętą albo — podług tradycji ustaw — spaloną, czy może — podług zasad biblijnych, które brzmiały w kazaniach Bleihanda będzie kamienowaną. Sądzono naogół, że kamienowanie jest najboleśniejszą i najdługotrwalszą karą, a taka właśnie należy się czarownicom. W tej kwestji prowadzili ze sobą zajadłe spory.
Chłopak słyszał sprzeczki wysłańców. Włosy jeżyły mu się na głowie. Pomiarkował szybko, co winien uczynić, aby ocalić osobę kochaną, której chyba jakieś szelmy — w mniemaniu prostaka — mogły zarzucie czarowanie. Tedy nocą wywrócił umyślnie furmankę, zawadziwszy o kamień — wywalił „szpiclów“ do przydrożnego rowu, nie wyczekiwał, aż się wygramolą, wyrychtował wóz, zaciął konie i strzałą pomknął do pobliskiego miasta, aby uprzedzić Annę o grożących jej sidłach.
jakkolwiek czuła się Bogu ducha winną, zdjęło ją okrutne przerażenie; nie czekając ranka, zebrała za radą młodego Steinmüllera manatki, obdarzyła uszczęśliwionego gorącym całusem wdzięczności... ipodążyła w nieznaną drogę.
A tak ślad po niej przepadł na długo. Niefortunni wysłańcy zryli ziemię w obrębie wielu mil dokoła, szukając jej zaciekle. Władze miasta Glarus słały za mą listy gończe, starały się dyplomatycznie pozyskać informacje w całym szeregu kantonów od władz naczelnych. Dochodziły wieści, że Anna odnalazła siostrę w Sax, ze bawi w Rorszach, że pasa krowy w St. Gallen, zezawędrowała do Apenzell, że ukrywa się w Toggenburgu lub w Degersheim. Wysłańcy węszyli wszędzie, jakoby chodził im skrycie po piętach, wyprzedzał ich stale w pościgu; gdy zjawiali się na miejscu, już Anny nie było: „poszła w świat“ — mówili gospodarze — „a szkoda; była poczciwa dziewczyna!“ Oni zasię mrużyli oczy, uśmiechali się złośliwie, zgrzytali zębami — i tropili ponownie ślady znikającej, niby błędny ognik na bagnisku. Bywało, że niektóre gminy po otrzymaniu próśb własnoręcznych dostojnego sędziego Tschudi i czcigodnego kapłana Bleihanda, przyrzekały wydać oskarżoną o jakąś „wielką zbrodnię, która — jak głosiły owe pisma — może stać się groźną dla wszystkich kantonów, jeżeli nieukrócona i niepokarana powtórzoną zostanie“. Ale Anna Göldi przepadała zawsze, jak cień. Nabyła niesłychanej zręczności w tem chronieniu się przed pościgiem, którego przyczyny nie rozumiała, ale młody Steinmüller napędził jej przed nim okrutnego strachu, powtarzając groźby tropiących ją strażników. Zdejmował ją nieokreślony lęk.
Przez osiem tygodni było znowu całkiem głucho o niej. Jakoby zapadła pod ziemię. I znowu bednarz Steinmüller, którego uczepiły się naraz władze śledcze Glarusu w przekonaniu, że to on wie najlepiej o miejscu jej pobytu i paraliżuje tajemnemi drogami zabiegi policji — dał wypadkiem nić przewodnią w ręce nieustającego w pościgu sędziego Tschudi, zatrwożonego powtórzeniem się przypadłości dziecka, które po wizycie lekarskiej Gotlieba na dłuższy czas ustały, może pod wpływem przykrych leków, jakie ów zaordynował dziecku w przeddzień swojego wyjazdu z Glarus.
Oto bednarz pod naciskiem inkwizytorskim pastora Bleihanda wygadał się, że Anna Göldi „miała kochanka w Ferney“. Skierowano w tę stronę ostatnie wysiłki poszukiwań — i niebawem odkryto, że uchylająca się od pogoni i zasłużonej kary służy pod nazwiskiem zmienionem u pastora Tilliera-Hilty.
Czterej ajenci, na ten raz przebrani po cywilnemu, udali się w te strony, tym razem zaprzysiągłszy sobie, iż nie wypuszczą z rąk swoich ofiary.





  1. Wartość 12 luidorów ówczesnej waluty francuskiej.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.