Złotowłosa czarownica z Glarus/Rozdział XXVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Złotowłosa czarownica z Glarus
Podtytuł Powieść
Wydawca Powszechna Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1932
Druk Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ XXVII.
Pierwszy egzamin.

Stara wypróbowana metoda — wbrew dziwacznym skrupułom zdradzającego początki starczej sklerozy sędziego Tschudi — wydała jednak owoce.
Wprawdzie nie odrazu. Podczas pierwszego „zastraszającego egzaminu (tak się to zwało)[1] przez dwie bite godziny Anna Göldi, z uporem przedziwnym dla zwątlałego w męce więziennej niewieściego ciała, wytrzymała wszelkie dotknięcia Mistrza rozpalonemi cęgami. Krzyczała w niebogłosy za każdym razem, gdy czerwona pieczęć, sycząc w zetknięciu się z bielą skóry, kładła na niej stygmat, niebawem przemieniający się w czarną plamę na poszarpanem mięsie.
Ale gdy padał z ławy, na której siedział inkwirent w towarzystwie dwóch asystentów, suchy głos.
— No, cóż nam powiesz, Anno Göldi? —
Odpowiadała:
— Nic!... nici... nic nie powiem!
— Któż więc wczarował gwoździe w brzuszek dziecka, hę?
— Nie wiem... nie wiem!... Djabeł... nie ja!
— Ba, djabeł — przyznajesz... ale z czyją pomocą?
— Nie wiem... nie wiem... nie wiem!
— Bądź rozsądną dziewczyno. Przecież mądrzej jest powiedzieć wszystko odrazu, niż zmuszać nas...
I sędzia dawał znak Mistrzowi, aby przyłożył pieczęć.
Znowu skwierczało pieczone mięso, na krągłych piersiach Anny wykwitała rana czarno-purpurowa. Ale ona zaciskała zęby, wylewała gorzkie łzy — a po chwili padało uporczywe:
— Ludzie1 ludzie!... czego wy chcecie odemnie?... O, ja nieszczęśliwa!... Boże, ocal!...
— A zatem nic nie powiesz, kochanie? — próbował wpłynąć łagodnością głosu na oporną wytrwały sędzia.
— Nie mogę! nie mogę!... Jakże wezmę na duszę swoją grzech tak straszny?... Nie znałam djabła... Jako żywo!... Jezu!... czego wy chcecie odemnie?!...
Zemdlała.
Przerwano badanie na godzinę...
Potem ten pierwszy egzamin, którego datę: 4 kwietnia 1792 r. notuje protokół, opatrzony znamienną formułą: Ad majorem Dei gloriam“[2] — ciągnął się już krótko: — w niespełna pół godziny udało się wydrzeć czarownicy ważne wyznania, które dotąd w niecnym uporze taiła przed światem.
Na ten raz zastosowano tak zwaną technicznie „korbę“ — świetny sprzęt inkwizycji, sporządzony podług najdoskonalszego modelu hiszpańskiego. Łączył on „ekspansję z elewacją“, — stwierdza skrupulatnie protokólista. To znaczy, że podsądna podnoszona była wgórę na łańcuchu żelaznym, przymocowanym do belki poprzecznej, z rękoma, wykręconemi do tyłu; z nóg obnażonej męczennicy zwieszały się pudowe kule żelazne. Kiedy kat obracał zwolna korbę, ciało ofiary zwisało rozciągane przez ciężar, uczepiony do nóg, a kości rąk obracały się w stawach, trzeszcząc i powodując wzrastający wywich, jakby chodziło o eksperyment akrobatyczny w przyśpieszonem przez pedagogję trybunału inkwizycyjnego tempie.
Oczy Anny wyszły z orbit, gdy ujrzała poraź pierwszy w życiu ten instrument — stały się obłąkane, ogromne, świecące białkami, bo źrenice z nieludzkiego bólu uciekły wgłąb, kiedy nastąpiła pierwsza „elewacja“.
— Powiem! powiem wszystko! — wrzasnęła.
Korbę zatrzymano.
— No, mów! mów!
— Tak nie mogę... boli! bo-o—li! Oj!
Na znak sędziego łańcuch jął się rozdłużać. Wisząc na rękach, dotknęła stopami kamiennej podłogi — to była ulga. Jękliwym głosem jęła wyrzucać swoje sekrety:
— Gwoździe były moje... Zostawiłam je w szkatułce... Chowałam je — to była pamiątka... Ukrywałam je oddawna... Nosiłam gwoździe na szyi... Ach! dlatego pomyślałam, że i wasze męki przecierpię...
To było zeznanie pierwszorzędnej wagi. O skarżona przyznawała się do noszenia gwoździ na szyi — zatem ćwiczyła się w urabianiu sobie na ciele „miejsc znieczulenia“. Nadto uchylał się rąbek tajemnicy — „czarownica“ wyznała nareszcie, że owe gwoździe, znalezione w wydzielinach Miggeli, były jej własnością. Niebawem wyszły na jaw inne rzeczy — zdumiewające, obnażające jej grzeszny żywot, ukryty przez całe lata przed okiem ludzkiem.
— Kto ci dał te gwoździe?
— Hans...
— Jaki Hans?...
— Przyjaciel... z Appenzell.
— Dlaczego je chowałaś?
— Na pamiątkę... naszego kochania...
— A! więc miałaś kochanka?...
— Miałam... niedługo... Poszedł w świat.
— Zatem żyłaś w związku nieślubnym — surowo zabrzmiał głos. Czy były owoce z tej miłości nieczystej?
Milczała...
— Korba!!..
Wolmar usłuchał... Znów zatrzeszczały stawy.
— Były! były!... Miałam dziecko!...
Sędziowie spojrzeli po sobie wzajem — triumfująco.
— Gdzie jest to dziecko?
— W górach... zakopane... O! o! o!... zabite.
— Zabiłaś dzieciaka?!
W oczach sędziów — gdyby pomrok nie panował w katowni — mogłaby dojrzeć wyraz najwyższego oburzenia.
— Nie ja!... nie ja!... Zabił je dziad rodzony.
— Korba!!!...
Mistrz z Wylu jest posłuszny. Ciężary zwisają, z nóg, na których występują sinemi pręgami nabrzmiałe żyły.
Stawy trzeszczą.
— Zabiłaś sama! Nieszczęsna przyznaje się do „winy“.
— Tak... tak... sama!...
Szept triumfu na ławie komisji śledczej.
Niebawem wyświetla się, że szkatułka z gwoździami ukrytą została pod podłogą w jej alkowie — „pod nogą łóżka“. Obłąkana z bólu dziewczyna wyjaśnia sądowi z coraz większą gotowością, w jaki sposób wysyłała je ze szkatułki do żołądka Miggeli. W Ferney wkrzykiwała słowa rozkazu w dołek, zrobiony w ziemi — magiczne rozkazy szły prądam i pod ziemią, a gwoździe spełniały je, nocą wczarowując się w brzuszek dzieciny.
Niewiadomo, co w tych opowieściach było fantazją zmuszonej do wyjaśnień Anny, która nieraz nasłuchała się od kumoszek legend o czarownicach, a co było p od szeptem znających już arkana sztuki czarnoksięskiej sędziów, zadających misterne pytania przy nacisku „korby“. Przy każdem zawahaniu się zeznającej — kat dzialał sprawnie: już nie zachęcano słowami do roboty, poprostu mały zakręt palca sędziowskiego na powietrzu wywoływał ruch korby w odnośnym kierunku.
Pisarz, odwrócony plecami do podsądnej, szanujący gwoje nerwy, niezwykle czułe na jego czas, dłubał w nosie i zapisywał automatycznie zeznania. Prawdę rzec, już nudził się okrutnie tą sprawą, w której od całych tygodni sporządzał tomowe akty i całemi dniami kopjował je dla sądowego personelu. Gdyby miał odwagę wypowiedzieć swoje krytyczne zdanie, byłby zarzucił trybunałowi, że po stokroć stwierdza rzeczy już niewątpliwie ustalone: Anna Göldi była czarownica — możnaby ją spalić bez tylu protokółów, zabierających mu czas i drogą wolność. Pewnej chwili zakręciła się czuła łezka w jego oku i, spadając na papier, splamiła go rozlanym atramentem, jak świadczy oryginalny protokół po czternastu dziesiątkach lat. Przypom niał bo wiem sobie, że m łoda jego małżonka tęskni za nim w domu, oburzona, iż nawet nocami zatrzymują męża z powodu tych „głupich tortur“, — a nadomiar jego synkowi weszła drzazga w paluszek i maleństwo okropnie cierpi.
A ci trzej pedanci sprawdzają i sprawdzają bez końca rzeczy jasne, jak słońce:
— Jednakże bywałaś czasem po odejściu od sędziostwa w Glarus. Czy tak?
— Nie! nigdy...
— Bywałaś!.. Miggeli słyszała: byłaś pod jej oknem... uderzałaś w szybę.
— Byłam...
— Wiele razy?
— Raz jeden...
— Może dwa razy? Miggeli zeznała, że...
— Tak!... dwa razy...
— Po co?
— Nie wiem sama... Nie pamiętam...
I błagalnie dodaje:
— Naprawdę nie pamiętam... Nie męczcie!!
— Jak byłaś?.. W ciele? w duchu?..
— W ciele...
— Zauważonoby ciebie... Byłaś w duchu — w wietrze?
— Tak, w duchu... w wietrze...
— W postaci psa?...
— Tak... psa...
— I kota?
— I kota!
— A więc przyznajesz się do związku z djabłem?...
— Nie!... nie przyznaję się! — nowy okrzyk rozpaczy, ostatnia próba obrony.
— Korba!...
— Nie, nie trzeba! przyznaję się do wszystkiego... Byłam w związku z djabłem...
— Jak się nazywał?
— Ja... ja nie wiem.
— Belzebub czy Asmodeusz?
— Belzebub...
Na progu katowni staje ktoś w kapturze czarnym dwie żagwie oczu świecą przez otwory maski przyszedł dowiedzieć się o wynikach „egzaminu“ — słyszy ostatnie słowa... i mimowoli wykrzykuje:
— Doskonale!... jak wyglądał?
A ona zwraca nawpół oślepłe oczy w stronę drzwi — nie może rozpoznać zamaskowanego, ale rozróżnia dokładnie głos... I krzyczy w niespodziewanym wybuchu złości:
— Wyglądał, jak ty... pastorze Bleihand!...
I mdleje ponownie.
Kat ją wynosi.
Śród sędziów zachodzi konsternacja. Co znaczył ostatni wykrzyk? Czy to było zuchwalstwo podsądnej? — drwina z trybunału? — jeszcze jedna zbrodnia, dołączona do poprzednich, wymagająca kary kwalifikowanej przy wyrzeczeniu ostatecznego wyroku?!
Ale pastor Bleihand wyprowadza sędziów z przykrego położenia. Nieledwo wstydzą się, iż byli świadkami, jak winowajczyni rzuciła mu w twarz obelgę. Wstyd zbędny!
— To jest możliwe — powiada spokojnym grosem pastor — czytałem w aktach sądowych, że djabeł dla niepoznaki brał na siebie bluźnierczo nawet postać Chrystusa.[3] Bywało także, iż znajdowano w domach ladacznic cnotliwych opatów w wiekach, gdy jeszcze kościół rzymski nie dawał przykładów zgorszenia... Było takich dwóch — oczywiście byli to djabli przebrani za opatów.[4]




  1. Terriz-examen.
  2. Ku większej chwale Boga.
  3. Por. H. Lecky Ib. str. 56. „O ukazywaniu się djabla w postaci Chrystusa, patrz rozprawę Gersona w Malleus Maleficarum (Tom II str. 47), także u Ignacego Lupusa „Edicta Sanctae Inquisitiones (r. 1603), str. 185“.
  4. Lecky H. str. 100. „Przez wyrafinowaną złośliwość djabeł, pragnąc rzucić cień na nieskazitelnego duchownego, przybierał jego postać“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.