Złotowłosy sfinks/Rozdział XVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Złotowłosy sfinks
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści“
Data wyd. 1933
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XVIII.
WDZIĘCZNOŚĆ TRAUBA.

Traub był od rana w znakomitym humorze. Przedewszystkiem wysłany na zwiady służący doniósł mu, że „pan Turski“, jak wczoraj wyszedł z domu w południe, jeszcze nie powrócił. Miał więc prawie pewność, że plan ułożony z Kowalcem udał się i że rewelacje jego byłego sekretarza przestały być groźne. Pozatem telefonował dziś rano do Kiry, ta rozmawiała z nim wyjątkowo uprzejmie, co nie zawsze się zdarzało.
Siedział więc Traub w swym wytwornym gabinecie, w wielkim fotelu, ćmiąc hawańskie cygaro i raz po raz spoglądając na zegarek, a na jego twarzy zarysował się wyraz pełnego triumfu.
Dziś skończy ze wszystkiemi swemi kłopotami.
Dochodziła dwunasta. O dwunastej miał przybyć Kowalec. Należało pozostać w domu samemu. Szczególniej, gdy baron ułożył aż do najdrobniejszego szczegółu obmyślony w swej głowie plan.
— Antoni! — zawezwał lokaja. — Pojedziecie do Konstancina i zobaczycie, jakie wille są do wynajęcia! Chcę tam spędzić pewien czas! Proszę mi wynotować adresy i ceny!
Traubowi, oczywiście nie śniło się nawet wynajmować willę w tej letniskowej miejscowości. Wiedział tylko, że służący, przed upływem kilku godzin nie powróci.
A gdy kamerdyner znikł, otrzymawszy pieniądze na tę bezcelową wycieczkę, wtedy dopiero Traub odetchnął głęboko. Sprawdził, czy rewolwer posiada w kieszeni, poczem wyjął jakąś kartkę z portfelu.
Była to informacja prywatnego biura detektywów i brzmiała, jak następuje:
„Kowalec Michał, lat 40, bez określonego zajęcia. Dwukrotnie sądownie karany. Pierwszy raz skazany na rok więzienia za okradzenie sklepu — drugi, na trzy lata więzienia za usiłowane włamanie. Kary odbył. Bardzo niebezpieczny osobnik. Podobno ma na swem sumieniu śmierć człowieka, czego mu jednak nie udowodniono. Od jakiegoś czasu siedzi spokojnie, bo ożenił się ze względnie zamożną kobietą i wziął za nią w posagu domek na Pradze. Ale i o tym domku opowiadają różne historje i policja dobrze ma na oku Kowalca“.
— Acha! — mruknął „baron“. — Acha! Ma na sumieniu życie człowieka! Karany za kradzież! Za włamanie! Doskonale!
Schował kartkę starannie do kieszeni i począł nadsłuchiwać. Rozległ się dzwonek. Istotnie był to Kowalec.
Traub, który sam otworzył drzwi, przyjął go nadzwyczaj serdecznie.
Wprowadziwszy Kowalca do gabinetu i usadowiwszy w fotelu, naprzeciw siebie, zapytał:
— Cóż, dobrze poszło?
— Jak najlepiej! — odrzekł z obojętną miną Kowalec, jakgdyby o drobiazg chodziło.
— Turski?!
— Zlikwidowany! O tej porze już nie żyje! — oświadczył, wyobrażając sobie teraz w duchu rodzaj śmierci Turskiego. By wyszedł on cało z łap człowieka-zwierzęcia, uważał za wykluczone. Nie miał jednak zamiaru informowania o tem Trauba.
— Hm! — mruknął „baron“ z zadowoleniem. — Zlikwidowany? Nie będzie nam szkodził?
— Umarli nie szkodzą nikomu! — sentencjonalnie wyrzekł Kowalec. — Chyba, że pan baron obawia się zemsty z za grobu?
Ale Traub nie był spirytystą.
A papiery? — zapytał.
Są.
— Ma je pan przy sobie?
— Oczywiście! O ile pan baron przygotował pieniądze!
— Leżą w szufladzie biurka!
— Wolałbym je zobaczyć na stole!
Traub wiedział, że ma do czynienia z zanadto przebiegłym osobnikiem, by ten poprzestał na zapewnieniach. To też odsunąwszy szufladę biurka, wyciągnął z niej dwie duże paczki banknotów i położył przed sobą.
— Dwieście tysięcy.
— Oto papiery! — zkolei wyciągnął Kowalec czarny notesik, i metrykę. — Z rączki do rączki.
I podczas, kiedy baron pochwycił niecierpliwie upragnione dokumenty, ze zręcznością magika przysunął pieniądze do siebie. Położył na nich swą ogromną łapę i wyglądał, jak sęp, który za żadne skarby nie wypuści pochwyconej zdobyczy.
Twarz Trauba, którą już rozjaśniał wyraz zadowolenia, raptem spoważniała. Nieufnie zerknął na Kowalca.
— A fotografje? — niespokojnie rzucił.
— Fotografje?
— Pewnie! Dwie! Na nich zależało mi najwięcej!
Kowalec począł się cynicznie śmiać.
— Fotografje, — wycedził — powiada baron? Są! Ale, nie dla pana!
— Cóż to znaczy?! — zawołał Traub z gniewem.
— Nic!
— Jakto nic? Czemu pan ich nie zwraca? Przecież umówiliśmy się, że je dostanę?
Kowalec nie przestawał się śmiać.
— Widzi pan, drogi baronie! — wreszcie odrzekł. — Sumka dwustu tysięcy jest wcale ładną sumką! Ale nigdy nic nie wiadomo. Lubię dużo wydawać. Łatwo może się wyczerpać. Niechaj, to będzie mój ratunek na czarną godzinę.
— Acha! — mruknął Traub, z trudem tłumiąc pasję. — Chce pan mi te fotografje dodatkowo sprzedać! Uważa pan, że dwieście tysięcy to mało...
— No... tak... Coś w tym rodzaju! — szczerze odparł szantażysta. — Dodatkowo, sprzedać... Oczywiście nie teraz! Kiedyś, gdy będę w potrzebie, za kilka lat! Chyba nie złoży pan na mnie skargi do policji za ten mały nietakt, panie baronie Góral...
Umyślnie rzucił to nazwisko, a fałszywy baron skrzywił się niemiłosiernie na to wspomnienie.
Chwilę milczeli, badając się nawzajem wzrokiem. Traub był daleko mniej wściekły, niźli to dawał poznać po sobie. Raczej grał komedję. Bo i o co miał się złościć? Przecież, niedługo te pieniądze i fotografje wrócą do niego. Łobuzerskie postępowanie Kowalca usuwało ostatnie skrupuły.
Musiał jednak zachować się naturalnie i uśpić jego czujność.
— Cóż? — rzekł. — Niezbyt przyzwoicie pan ze mną wychodzi, ale na to rady niema. Pan jest silniejszy... Tylko... Panu przedewszystkiem na pieniądzach zależy?...
— Oczywiście!
— Zamiast więc odkładać tę tranzakcję na nieokreślony czas, możebyśmy ją załatwili natychmiast. Po co mam się denerwować. Fotografje może pan zgubić, mogą panu ukraść, różne wynikną z tego komplikacje.
— Jestem spokojny...
— Zechce pan nie przerywać! Za zwrot tych dwóch odbitek, proponuję dodatkowo pięćdziesiąt tysięcy. Zaraz je wypłacę!
— Pan je zaraz wypłaci? — zdziwił się Kowalec, nie spodziewając się, że Traub posiada w domu jeszcze pieniądze.
— Bez zwłoki!
— Pan ma gotówkę?
— Znajdzie się w szafie! Proszę się przekonać!
Chciwość zgubiła Kowalca. Taki stary cwaniak, jak on powinien był się zorjentować, że Traub zachowuje się dziwnie. I nie złości się o bezczelny kawał i na każdym kroku mu ustępuje. Więcej, jeszcze. Pozwala zajrzeć do szafy, niewiadomo dlaczego otwartej, choć tam znajduje się tak poważna suma, nie obawiając się, że Kowalec, po którym wszystkiego można było się spodziewać, wprost ją zagrabi.
Ale Kowalec miał przed oczyma tylko tysiące.
Jeżeli naprawdę są, czemuż nie dokonać sprzedaży.
Podniósł się ze swego miejsca i ciekawie zajrzał do szafy, nie przewidując żadnego niebezpieczeństwa. Ale, choć szafa była otwarta na oścież, banknotów tam nie dojrzał.
— Gdzie forsa? — zapytał.
— Zaraz ją zobaczysz! — syknął Traub i wyciągnąwszy nieznacznie browning z kieszeni, wypalił wprost w Kowalca.
— Ach! — zdążył tamten tylko jęknąć i trafiony prosto w skroń, osunął się na podłogę.
Teraz Traub począł błyskawicznie działać. Przedewszystkiem podbiegł do leżącego i stwierdził, że nie żyje. Wyciągnął z jego kieszeni portfel, w którym znajdowały się upragnione fotografje i schował je starannie. Później, wyjął drugi browning, z góry przygotowany, z kieszeni i wystrzelił poza siebie przez ramię.
— B-u-u-m — rozległo się w gabinecie, a kula utkwiła w przeciwległej ścianie.
Traub wcisnął ten drugi browning w kostniejące palce Kowalca. Potem pochwycił paczkę pieniędzy, której tamten nie zdążył schować, część wsunął do szafy, a część porozrzucał koło niego. Następnie, jednym susem znalazł się przy oknie i drżącym głosem zawołał:
— Napadli na mnie! Bandyta! Policja! Ratunku!
Ale i tego było mu mało. Wnet ujął słuchawkę telefonicznego aparatu.
— Stał się u mnie straszny wypadek! — mówił, gdy otrzymał połączenie z odpowiednim komisarjatem. — Tu mówi baron Traub z ul. Szopena 30. W obronie własnej zmuszony byłem zabić włamywacza! Proszę natychmiast, przysłać wywiadowcę!
Rychło przed oknami Trauba poczęły się gromadzić tłumy gapiów, znęconych sensacyjną wieścią. Deptano nawet trawniki, by zajrzeć w okna, łamiąc i nie szczędząc pięknych kwitnących bzów. A gdy policyjny wywiadowca znalazł się na miejscu, Traub blady i z bolesną miną tłumaczył:
— Nie mam pojęcia, jak włamywacz tu się dostał. Służący wyszedł za interesami, ja również byłem nieobecny. Chyba przez okno. Zastałem go przy otwartej kasie. A kiedy nań krzyknąłem, ten zbój bez namysłu wystrzelił w moją stronę... O, jego kula utkwiła tam w ścianie. Wtedy, również zmuszony byłem odpowiedzieć wystrzałem. Niestety, mój strzał był celniejszy i położył go na miejscu. Och, nie otrząsnę się nigdy z tego wrażenia, że zabiłem człowieka... Okropne...
Wywiadowca, który zdążył już dobrze obejrzeć Kowalca i przetrząsnąć jego kieszenie, wyprostował się i odparł:
— Nie wielka krzywda się stała, był to zbój nad zbójami! Znam tego ptaszka. To Kowalec! Złodziej, włamywacz i podobno nie cofał się przed zabójstwem, choć mu tego nie udowodniono. Bogu należy dziękować, że udało się panu baronowi cało wyjść z tej przygody, bo Kowalec ani nie litowałby się, ani rozpaczał po nim. Sądzę nawet, że nie będzie miał pan z tego powodu zbytnich przykrości. Działał pan w obronie koniecznej... Kowalec miał ustaloną opinję... Dziwi mnie tylko, że wchodząc przez okno, nie pozostawił śladów?
Tę tajemnicę mógł jedynie wyjaśnić Traub. Wolał jednak milczeć. Zresztą, cały jego plan powiódł się cudownie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.