<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Piotrowski
Tytuł Złoty robak
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1968
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Ameryka

Gdy był chłopcem i wciąż jeszcze potem pamiętał jedno miejsce na pierwszym zakręcie ulicy. W miejscu tym ukazywało się nad drzewami czyste niebo. W tym miejscu obok drucianej siatki, oddzielającej krzaki agrestu od bruku, sztylet promieni słońca zawsze uderzał w odsłonięty kark. Pamięta to uderzenie. Wytrzymywał je — i mógł wytrzymywać w nieskończoność. Sprawiało mu satysfakcję; myślał wtedy i pamięta, co myślał: oto uderzenie słońca, które pamiętam — idę i wiję się pod tym słońcem jak sprężyna, nic mi nie szkodzi — i czuję na całym sobie tylko jeden ucisk, jedno sprzęgnięcie: pasek od spodni. Ale gdybym się go pozbył, szedłbym dalej, czułbym wnętrzności, które pewno też się nagrzały. Lecz słońce także nie da im rady, bo jest z tej samej materii.
Ani jedno ścięgno nie było zużyte, szedł i płynął, i musiał się powstrzymywać, żeby nie wzlecieć.
Za skrętem biegły drzewa, szli powolni ludzie, zanurzeni w kanikule, wszyscy byli czyści, nawet przyprószony na biało robotnik z cementowni, z bańką kawy w ręce.
A on wyprzedzał ich wszystkich i gdyby z rozpędu teraz skoczył, skok ten zakończyłby się upadkiem w gorącą trawę. Lecz trawa także przecież wysiała się z promieni słońca. I upadając, tylko by się z nią przemieszał.
Dopiero gdyby ktoś usiadł obok niego i dotknął go ręką. Dopiero wtedy byłoby co innego. Byłoby to skażenie.
Wiedział, że świat starych zajmuje dziewięćdziesiąt procent i że w dziesięciu trzeba znaleźć relacje z dziewięćdziesięcioma. Uważał, że trzeba robić wszystko, aby im było pod koniec łagodniej.
Rozmowy i polityka. Dużo by można słuchać rozmów. Znać bieżący kurs polityczny. Sprawę niewoli i polskości. Sprawę ograniczeń i akomodacji, Niemców i ciosu. Albo rezygnacji. Niech, kto chce, próbuje pomyśleć, że gdyby Niemcy byli Negrami, czy, będąc Białym, nie można by skoczyć i odtańczyć tańca kapłańskiego przed oczami zdumionych Negrów? Zadziwić Negrów, zadrwić z ich tam-tamu i po skończonym tańcu pozostać Białym?
A potem jednym krótkim błyskiem opuścić ten kraj i znaleźć się w Ameryce.
Popróbować Hiszpanów, Włochów, Francuzów, Anglików, Metysów, odnaleźć Polaków, i tam, na tej pustyni, bez trudu zostać profesorem uniwersytetu. Siejąc naukę jak zarazę. Niech się uczą, męczą, łamią sobie głowy, stara Europa im się kłania, z solą attycką i pieprzem w oko.
A jeszcze potem wypłynąć jachtem w świat. Zobaczyć papugi, małże, goryle i w końcu pod pustym niebem Afryki dać sobie potężnego kopniaka. Samemu sobie wymierzyć sprawiedliwość. Byle tylko w porę, gdy skończy się młodość; nie czekać ani chwili.
Położył się na trawie w parku. Starego dozorcę wprowadził w szał irytacji. Gdy wstał, zobaczył dawnego kolegę na ławce.
Uchodził za człowieka zimnego, małomównego i fair, miał kilka dawnych znajomości, które najpierw zgubił, a teraz do nich wracał. A gdy już wracał, robił to szybko.
Kolega siedział z jakąś dziewczyną, wstała i odeszła. Usiadł na jej miejscu. Twarz kolegi była naruszona nudą, zaliczał się do znaczniejszych, ambitnych, minął rok, już mu coś z planów nie poszło, już tracił rozpęd, którego Filip dopiero zamierzał nabrać, także z nudy, lecz nie zakłóconej ambicją za funt złota, który trzeba wypocić.
Kolega dla szarży wyraził się o odchodzącej dziewczynie niezbyt przychylnie.
Wtedy Filip, spokojny, rozleniwiony, wytarzany w trawie, bąknął coś, byle co, co mu do głowy przyszło, i nawet z pewną intencją wywołania obrazy.
— Co?! — krzyknął tamten. — Co takiego? Jak ty powiedziałeś? Przecież to — zwrócił się cały frontem: — kapitalnie! Ty? Nigdy bym. Czy ty wiesz, co powiedziałeś? — Nie dowierzał uszom.
Rewelacja była tak mizerna, że nie warto by jej powtarzać.
Lecz zdarzyło się jednocześnie, że tamta dziewczyna nagle wróciła i powiedziała koledze prosto w twarz, że słyszała, co o niej przed chwilą raczył powiedzieć.
Przeraził się i zasłonił twarz rękoma. Wtedy wstał Filip.
Zanosiło się, że ambitny kolega dostanie po pysku. W oczach tamtej była wściekłość i determinacja. Już miała bluznąć tym, co myśli, gdy Filip wziął ją za rękę i odprowadził na bok.
Gdy wrócili, była rozpogodzona.
Zdruzgotany kolega widział, że w pewnym momencie dziewczyna dotknęła palcami ręki Filipa. I że się tych palców delikatnie pozbył. I że właściwie przez cały czas stał przed nią i milczał.
Odeszła, ale obejrzała się z daleka. O czym milczeli — mówili? Było w tym jakieś dzieło. Skromne, niedosłyszalne, wykonane lekko, od ręki, w groźnej sytuacji, większe niż niejedna praca, wykonana mozolnie z materiałów w bibliotece.
Tego samego dnia wieczorem kolega odnalazł Filipa. Zaproponował spotkanie w jakimś domu.
Na drugi dzień Filip był w innym, następnym domu, do którego jednak nie wpuszczono już kolegi.
Spotkał na ulicy tamtą dziewczynę, lecz rzeczywiście jej nie poznał. Trzeciego dnia dowiedział się, że kolega uważa go za łajdaka i zdrajcę, którego wyhodował jak żmiję na własnym łonie. Sprawiło mu to przyjemność. W trzecim domu spotkał tę dziewczynę, była pokojówką. Na przywitanie pocałował ją w rękę.
W jakiś czas potem dowiedział się, że porzuciła pracę i wyszła za mąż. Lecz gdy po roku znów ją spotkał na ulicy i spod firanki wózka chciała mu pokazać dziecko, wymówił się stanem nietrzeźwym, więc niegodnym. Był już modny. Sam w stanie sensacyjnego narzeczeństwa. Doświadczony, już oszczędny w słowach i gestach, już ze sprawami.




Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.