Złoty robak/Drewniany bucik

<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Piotrowski
Tytuł Złoty robak
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1968
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Drewniany bucik

Barbara już spała. Paliła się żarówka w liściach nad wejściem, było czarno, gwieździście, młody księżyc, w powietrzu pieprzowy oddech suchej ziemi i nagły zapach żywicy z dalekiego lasu, podczerwienione niebo jeszcze nie wystygło. Od furtki po dwóch stronach chodnika rosła nasturcja, trwała tak sobie w ciszy, a z mokrych od podlania liści ulatywały białe języczki elektrycznego światła. Krąg widoczności zamykała głucha czeluść agrestów.
Kolacja była przygotowana na wielkim dębowym stole pod lampą, zupa owocowa i dwie kromki chleba.
Wykąpał się, przygotowany był ręcznik, w strumieniach zimnej wody słyszał jeszcze jazgot chorobliwej gadaniny Wereszczyńskiego.
Gdy otwarł okno, wstąpiła cisza, usiadł za stołem, wrócił mu spokój człowieka samotnego. Powierzchnią jabłkowej zupy przeleciała ćma, lecz nie utonęła. Serwetką wytarł łyżkę, mogła ją niewłaściwie trzymać w ręce Barbara. O niczym nie chciał myśleć, ani o Piancie, ani o pejczu, ani popielniczce po szprotach Bałtyk, miał sobie za złe, że dał się tak powodować i doświadczać, że dał sobie jakby lejkiem wlać zastałą zawartość kadzi. Myślał o zupie, widział ją przed sobą, połyskliwą, zanurzył łyżkę, drżała mu ręka. Zupa była zimna, zimna? — była trochę ciepła, straciła zimno, skąd je miała wziąć, gdy za dnia topniało żelazo?
Spakował niewielką walizkę i schował pod łóżko. Rano miał pójść po bilet do Zarzecza nad Wisłą, stacji, skąd szło się do Kwiecińskich. Jechał tam na dwa tygodnie. Miał wielką, niezdrową ochotę dowiedzieć się reszty o Wereszczyńskim. Lecz mówił sobie, że jedzie odpocząć. Wiedział, że nic gorszego jak odpoczynek w obcym i na domiar serdecznym domu. Dlaczego więc? — prawdopodobnie za karę; nie rozumował jasno, chciał zobaczyć Wisłę, wikliny, piasek i nie widzieć współtowarzyszy domu wczasowego, żądnych twista i bridża.
Było parno, rozebrał się i szybko położył do łóżka. Zgasił światło, tykanie zegara zmieszało się ze strzyżeniem świerszczy w suchej trawie. Spał tylko w koszuli, głową przy oknie, było duszno, miał zdjąć koszulę, gdy usłyszał szelest. Okno było otwarte, niebo czyste, zgrzytnął żwir pod oknami.
— Kto? — zapytał głosem podbitym przez ciszę.
Ktoś przeszedł wzdłuż muru i w tej chwili spłoszony uskoczył w bok, przyczaił się, trzasnęła gałązka agrestu, kołysał się haczyk pod parapetem i uderzał w ścianę. Tędy wzdłuż ściany prowadziła nielegalna droga do szczerby w płocie. Skoczył na równe nogi, chciał zapalić lampę, lecz w pośpiechu nie trafił ręką na kontakt, jednym susem przesadził parapet i znalazł się w ogrodzie. Lampa spadła za nim na podłogę i nastała cisza.
Była zupełna cisza i równocześnie wrażenie, że ktoś tutaj jest blisko. Mokre liście bluszczu ociekały rosą. Szara księżycowa ścieżka dzieliła ogród na dwie części uplecione jak koszyk z wiotkich, ruchomych cieni — z grzywką bielejących po wierzchu od księżyca witek agrestu.
Po lewej stronie musiał ktoś się ukryć. Wkładając bose nogi w mokrą trawę ruszył w tamtym kierunku — pies zaszczekał na dachu berlinki i ucichł, z przystani mżyła czerwona latarnia — nad ścieżką jak skrawek bladej bibułki przeniosło ćmę wypłoszoną z krzaków. Oswoił wzrok, wydało mu się, że jedna gałązka agrestu drży jeszcze — zrobił krok naprzód, przebiegł wilgotną ciemność i natrafił na czyjeś oczy. Byłby krzyknął, gdyby nie wściekłość. Czyjaś zadyszka tuż przed nim niosła zapach powietrza przemieszanego z surową cebulą. Dosłyszał coś w rodzaju pomruku czy nawet warknięcia. Postanowił stoczyć walkę, trwało to ćwierć sekundy, oczy zaświeciły i natychmiast zgasły. Zrobił następny krok przygotowując się do odparowania ciosu. Trafił w próżnię. Zapytał: — Kto?
— Nikt — odpowiedział niechętny głosik, schrypnięty i zdyszany, dość parszywy, jakby poderżnięty, wykastrowany głos prostaka, który mówiąc szczerze, szemrząc, ma jeszcze pretensje.
Sięgnął ręką w ciemność i znów trafił w próżnię, odwrócił się błyskawicznie, lecz za plecami nie było nikogo, słyszał biegnący szelest liści, tak jak biegnie wiatr w krzakach, wokoło drżały poruszone witki, słyszał czyjś oddech — ktoś igrał z nim jak ze ślepcem. Rozwścieczony rzucił się na oślep, aby siłą uchwycić to nieuchwytne i dostać w ręce. Wtedy — postać wyskoczyła tuż, jakby z niego samego, chociaż przed sekundą jej tu nie było — włos zjeżył mu się na głowie — widmo dało susa w najgęstszy mrok pod parapetem okna. Ruszył tam, drżąc z emocji, ale zjawa rozpłynęła się w oczach. Ściana była szorstka, ciepława i pusta — rozłożył ramiona i przesiewając nogami wysoką trawę szedł w stronę węgła domu — i wtedy — postać — teraz już rozpoznał — była to dziewczyna — uniosła się z ziemi. A gdy jednym skokiem był tuż przy niej — znowu prysnęła w ciemność. Wykonał zwrot, lecz w tej chwili dostał potężne kopnięcie twardym butem, wymierzone w samą kość ogonową. Jęknął z bólu, przysiadł, kiedy podniósł się z trawy, widział, jak biegła w stronę sztachet jak spadające skrzydło. Zabrzęczała szyba w oknie na parterze, w tej sekundzie światło zgasło.
Stał tak przez chwilę.
Księżyc wypłynął znad drzew i chwiany pierwszym podmuchem przedrannego wiatru szedł lekko w górę, przybywało powietrza, minęła chyba godzina trzecia. Noc trwała jeszcze, lecz niżej ziemi drgnęło już słońce. Z blednącej otchłani zaczął się wysiewać pył świetlisty. Wiatr zakołysał hakiem okiennicy. Stał chwilę w spokoju. Wrócił przez parapet, nie był w stanie pozbierać lampy, zapalił świecę, zamknął okno i zaciągnął portierę. Teraz dopiero ból zaczął układać się promieniście.
Ze zgrozą pomyślał, że przecież tańczył w koszuli i przeskakiwał nerwowo krzaczki agrestu, że został zmuszony do skoków boso w zimnej trawie. Wrócił przez okno, żeby nie budzić Barbary. Nikt go nie widział, sprawa rozegrała się w ciszy.
Boże — ukląkł przed łóżkiem — jak możesz mnie tak doświadczyć? Wstał, wyjął rewolwer ze schowka i dopakował do walizy na samo dno. Ból kości rozchodził się promieniście.




Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.