Złoty robak/Espania di sclerosa

<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Piotrowski
Tytuł Złoty robak
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1968
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Espania di sclerosa

W  czwartym domu o autentycznym już malarstwie, swobodnym, o przemieszaniu starych i młodych, wysokiego stopnia, przeżył chwilę niebezpieczeństwa, lecz o niej nie wiedział. Nieświadomość jest jednym z atrybutów szczęścia. Lecz nawet i to niewysokie stwierdzenie rozegrało swą treść za jego plecami.
Był to dom postępowy, dom, w którym bywano. Także wracając z Paryża i Wiednia. Właścicielem był fabrykant, który dał zły przykład i syna wysłał do fabryki. Syn był niezbyt normalny, ale robił złą krew innym, gdy szedł rano z bańką kawy do pracy i mieszkał gdzieś kątem.
Raz w tygodniu w domu rodziców odbywał się reunion.
Ojciec zaczynał od robienia drewnianych trepków, ożenił się z baronówną i ta mu dała szlif, poszerzyła fabrykę o salon. W salonie zaplantowała rozmowy na najwyższym szczeblu intelektualnym. I tak sprytnie przesiewała gości, aż chciał się tam dostać każdy, żeby znieść jajo swego intelektu. Wymieniano plotki paryskie, wiedeńskie i z ostatniej Ostendy. Plotki drugorzędne, wynikające ze znajomości spraw przez szybę. Dla porządku zwalczano je miejscową filozofią, ciężką jak młot parowy.
Nowością była mieszanina towarzyska, ex-baronówna uwielbiała młodzież — byleby nie z bańką kawy o świcie.
Ex-baronówna widziała w nich odbicie dawnych czasów. Wyobraźnię miała przyzwoitą. Widziała stadko owieczek z romantycznego obrazu, nic w tym nie widząc podejrzanego. Spodziewała się nieuniknionych kłopotów, płynących z obmowy. Sprowadziła do swego domu pewnego młodego kleryka, który swego czasu rozprawił się młotkiem z nieprzyzwoitą rzeźbą w muzeum i był bohaterem skandalu. Lecz wkrótce sprawa źle mu się obróciła i władze kościelne musiały zrezygnować z jego świętego oburzenia. Pod naciskiem opinii zaproponowano mu klasztor. Wtedy się przestraszył; kochał życie i dlatego też wyruszył jako moralizator. „Zdjął szaty”. Dał się ex-baronównie jednać, zaczął bywać. Z początku nie wiedział, co ma teraz mówić, jak się zachowywać? Był już w cywilnym ubraniu, czuł się niezręcznie. Jak dygnitarz, z którego zdjęto święcenia, lecz nie odebrano do końca idei młotka. Musiał z czegoś żyć i od czegoś zacząć. Zrozumiał, że przypadło mu teraz w udziale przeciwieństwo świętego oburzenia — krzesał więc w sobie coś, co wydawało się łagodną światłością i coraz mniej łagodną. Nadaremnie; wszyscy woleliby już do końca widzieć go z młotkiem. I uważali, że lepiej, gdyby całkiem zdziczał i zaszył się w puszczy. Wtedy się uparł i postanowił gruntownie zmienić poglądy. Chciano mu pomóc, wmawiając, że czynu dokonał rozmyślnie, dla kariery. Ale zaprzeczał. Nie bez słuszności, bo karierę złamał. Zapisał się na wydział filozofii. Wtedy ex-baronówna podsunęła mu myśl, że może przecież jeszcze przedtem zostać mężczyzną. Świat ewangelicki z przyjemnością patrzył na tę kompromitację katolickiego księżyka, który stracił nie tylko wiarę, ale i miarę. Trwało to niedługo. Tyle tylko, że pewnemu konsulowi podsunęło myśl, iż mając pieniądze i usposobienie przeciwko wszystkim można wynająć gorliwego prostaka, który by — na przykład — w najlepszej wierze — obraził całe rozpasane światłością towarzystwo. Głosząc ideę zniszczenia. Kleryk był już zużyty, ale gorliwców, którzy by zapragnęli tratować butami docentów, nie brakowało.
W pasażach, salonikach, tarasach i szpalerach nie miano jej tego za złe. Modne stało się zepsucie i podniecające rozmowy o zbliżającej się wojnie. Jeszcze się nie zbliżała, lecz z gorliwym lękiem już ją przywoływano.
Długi pasaż wewnętrzny wychodził poprzez taras na ogród, młodsi goście byli bliżej powietrza, zieleni, alkoholu. Słońce jeszcze świeciło i w jego blaskach przewijał się Filip. Otoczony, znikający, jakby był u siebie, w skrzyżowaniach i wirażach.
Dwóch poważnych panów podfioleconych szło z głębi ku tarasowi. Już z daleka ich drażnił, słyszeli, pragnęli się z nim rozprawić, zbliżał się moment, w którym ktoś ma być sprowokowany w sposób doskonały i postawiony w roli skarconego dudka. Całą jego winą będzie, gdy się tylko odezwie, gdy tylko odpowie na dowolne pytanie, rzucone w jego stronę, z miną wymagającą odpowiedzi, a odpowiedź będzie uznana za obraźliwą.
— Bałwan... — mówił jeden.
— Istotny bałwan... — powiedział drugi.
— Gówno istotne — mruknął pierwszy. Byli widocznie bardzo zaprzyjaźnieni. Zbliżały się otwarte szeroko drzwi na taras, prześwietlone wielkim słońcem, zbliżały się drzewa, kolorowe krzewy, u wylotu powietrzem przeciągał smak palonych migdałów, kawy, kremów i brylantyny, za dwoma panami szedł trzeci, jeszcze poważniejszy, niewysoki, ubrany jak na pogrzeb, z baretką jakiegoś orderu w atłasowej klapie, o przydymionych oczach, ciemnej cerze, wyprostowany jak struna, w ręce trzymał kindżał, który zdjął ze ściany, położył ostrze na lewej dłoni i patrzył na nie.
— Panowie — rzekł mijając.
Skonfundowali się, bo choć ocena była słuszna, słowa nieprzyzwoite. Idąc za nimi, musiał je dosłyszeć.
Nie powiedział nic więcej, rozstąpili się, minął ich i z kindżałem na dłoni zaczął się zbliżać do Filipa.
— Nie wiem, kim pan jest — rzekł z pewnej odległości.
Wobec tego ktoś, kto znał tego małego znakomitego człowieka, dokonał prezentacji i przedstawił Filipa. Filip uśmiechnął się grzecznie.
— Ponieważ — powiedział tamten — wiem już, kim pan jest, pozwoli pan, że panu coś powiem.
— Uprzejmie słucham.
Kilku młodych ludzi przerwało wyolbrzymioną alkoholem sprzeczkę. Mówiono o kimś, kto płonie, lecz przedmiot pożaru uczuć wcale tego nie dostrzega — i sprzeczano się, czy przedmiot robi to rozmyślnie.
Przybliżyli się teraz na pewną odległość.
— Proszę wybaczyć — zwrócił się do nich — dwa słowa powiem na ucho.
Cofnęli się więc, Filip podszedł. Jednym mgnieniem oka dostrzegł tych dwóch, którzy patrzyli na niego wrogo. Wyglądali boleściwie, jak sekundanci, gdy już trup leży. Ukłonił się raz jeszcze i błyskawicznie klęknął, przybliżając twarz do twarzy niewielkiego człowieka. Nie czekał na to, co tamten powie, sam szybko powiedział. — Tak, tak, już pana zrozumiałem i jeśli nie popełniłem omyłki, nienawidzi pan Niemców.
Nic go nie upoważniało, żeby tak powiedzieć. Tym lepiej, zdanie to samo mu się złożyło.
Tamten wykonał gest, jakby mu chciał pomóc wstać, roześmiał się krótko, skierował ostrze kindżału w dół i powiedział:
— Ja chciałem panu powiedzieć co innego, młody Słowianinie... — Lecz uśmiech w jego przydymionych, złotych oczach wcale nie zaprzeczał: — Co innego. Niechże pan się z tym liczy, że... — nie dokończył i bynajmniej się tym nie krępując, że nie dokończył, powiedział innym tonem:
— Mam wielką nadzieję, że wkrótce się spotkamy.
— Będę żył nadzieją tego spotkania — ukłonił się Filip i przeczekał ceremonialnie, aż tamten na odpowiednią odległość nie odejdzie.
Wracając do swej grupy powiedział, żeby cokolwiek powiedzieć:
— Powiedział mi w zaufaniu, że się pani we mnie kocha.
Zwrócił te słowa do niewielkiej dziewczyny, bardzo młodej, ubranej na czarno, dość ekscentrycznie. I podminowanej — jak to się podobnym, pomniejszonym typom zdarza — nieustającym gniewem. Gniewem uprzedzającym wszystkie spojrzenia, które mogły się w jej stronę skierować. To było widoczne, nikomu nie była życzliwa i przyszła tutaj z łaski.
Odpowiedziała Filipowi nadmiernie głośno:
— Mógł tak powiedzieć, jestem jego córką.
Przyjrzał się jej i spostrzegł, że równocześnie oblała się purpurą. A potem pobladła.
Zapytała zniżając głos:
— Co on panu naprawdę powiedział? — i wyskandowała: — Ja sobie tego nie życzę!
Twarz jej ponownie oblała się purpurą.
Ktoś tu jednak czuwał, kilka osób; otoczono ją troskliwie, jak gdyby do czegoś nie dopuszczając. Ale ona przedarła się przez ten kordon, zebrała się w sobie i wypowiedziała prawie ze złością dziwne słowa w nie istniejącym języku, skierowane do Filipa:
— Espania di sclerosa! ...Miłość mojego ojca do mnie doprowadzi do zbrodni. Na panu jej dokonam.
Zagarnięto ją bardzo pospiesznie.
Filip widział jeszcze, jak uderzyła w twarz jakiegoś młodego uczonego. I jak tamten ze zgrozą uniósł pięści ku niebu.
W chwilę potem z całego tego popołudnia zapamiętał tylko tego bladego, nieszczęśliwego uczonego. Który przez całą tutaj bytność zużył tyle encyklopedycznych słów, tak się nadyskutował i tyle miał niewątpliwej racji — żeby w końcu dostać po pysku od młodocianej erotomanki.




Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.