Złoty robak/Glina na podeszwach

<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Piotrowski
Tytuł Złoty robak
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1968
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Glina na podeszwach

Wrócił do domu i przygotował, miał dla kogo myśleć, w ciągu nocy budził się i układał treść, uzyskał majstersztyk.
Życiorys opowiada się bez straty, bo nie jest wytworem ducha, tylko przypadków. Jest własnością zewnętrzną.
Wypunktował sobie komentarz. Ten nadawał rangi. Już wchodząc na schody, zwarł go w myślach błyskiem, jaki daje ostatnia chwila. W przedpokoju była cisza, nikogo w domu, Hieronim otwarł drzwi, oczekując.
— Jak Filigranowa? — zapytał już w progu.
Poprowadził do środka. Czyżby to jedno z wczoraj zapamiętał? 0 tym tylko pomyślał?
— Miał pan dzisiaj o Filigranowej...
Usiedli na swych poprzednich miejscach.
Zakpił? Nic do niego nie dotarło? Odwracał uwagę? Udawał? Nie poznał się? Udawał, że nie dotarło? Nie dotarło, był naprawdę głuchy. Nie gustował w przebłyskach inteligencji? Uważał je za „wyroby”, „sztuczne konstrukcje” infantylnego umysłu. Więc i ten żądał „realizmu”? Faktów. Spisu rzeczy, niczego, tylko rzeczywistości, jakby rzeczywistość była godna klękania przed nią. Oczywiście ta rzeczywistość, którą jadają nędzarze z miseczki, trochę im tylko przysolić, przypieprzyć, ostro zamieszać. Po zeżarciu widzą na dnie odbicie swej twarzyczki.
Więc nie problem wyobrażenia, tylko przedmiot.
— Filigranowa? — Benedykt popatrzył na Hieronima siedzącego na swym łóżeczku, w zwisających nad podłogą ciężkich butach, takich jakie noszą robotnicy rolni. Po brzegach podeszew było trochę gliny, jakby nigdzie nie chodząc, jednak gdzieś chodził.
A masz ci, pomyślał, jak chcesz głupiej zabawy... — Filigranowa — odpowiedział serio — myślę, że dzisiaj czuje się dobrze. Wypiła białą kawę na werandzie — podbił bębenka fikcji — z kremem, złote kule świecą w ogrodzie, i myśli coś sobie...
— Pan myśli? — poruszył się Hieronim. Wydało się, że parsknął, jak ten ze schodów, gdy mówił, że zna się na życiu: „Trochę”.
— Myślę — odpowiedział Benedykt — że czuje się wyjątkowo dobrze i jest dobrych ogólnie myśli. Cóż więcej?... Nie, nie... nie wychodzi dzisiaj nigdzie. Nie zobaczę jej na ulicy. Pisze list.
— Pisze? Wygląda na taką? — zdziwił się Hieronim.
Czyżby uważał Benedykta za dziecko o złej wyobraźni?
— Nie wygląda. Ale pisze. Nie na werandzie. Siedzi przy biurku. Do pokoju weszła jej przyjaciółka, powiedzmy: szpetna. Włosy przyklejone do wąskiego czoła, nos w blikach, w wątłej rączce trzyma koronkową chusteczkę, zmiętą.
— Ma przyjaciółkę? — schwytał piłkę Hieronim.
— Bardzo brzydką, dla samej zasady.
— Ha, ha, ha. Ma pan rację, tak jest zawsze, o ile pamiętam, nieszczęścia chodzą parami.
— Otóż. I z brzydką przyjaciółką zaczyna rozmawiać. Prawda?
— O czym?
— Wie pan, jest to rozmowa o niczym, ale gdyby jej posłuchać kilka razy, byłaby w niej treść.
— Jaka?
— Wyłączona. One mogą mówić tylko o jednym.
— Rozumiem.
Kto wie, czy Hieronim — tak jak wszyscy ludzie cnotliwi — nie wyobrażał sobie niecnoty w sposób horrendalny. I gdyby mu tylko pozwolić, czyli dać hasło, zrozumiałby opacznie, wyzwoliłby hamulec i przeskoczył w realizm, znów dla niecnotliwych nie do przyjęcia. Hamulec trzyma beczkę pomyj, blokując koła, przeskok od powściągliwości do plugastwa dzieje się na modłę kupczyka czy inżyniera mieszczanina. I wtedy niecnotliwi robią wrażenie świętych.
Może się mylił; Hieronim ocknął się i zapytał surowo, zupełnie innym tonem, podobnym do przesłuchania:
— Rozmawiał pan z nim? A ma zabronione.
— Z kim?
— Pożyczył?
— Kto?
— Na schodach. Słyszałem. Jemu nie wolno pożyczać.
— Nie pożyczyłem.
— Już się przyznał.
— Drobiazg.
— Ładny drobiazg. Ma wszystko, co trzeba. Rozmawiał z panem? Proszę z nim nigdy nie rozmawiać. To bardzo biedny człowiek, sprzedaje gazety. Proszę o tym nie wiedzieć, jest bardzo drażliwy. Mruga oczami, bo został przysypany w okopach ziemią na wojnie rosyjsko-tureckiej. Potem już mu się wszystko pokręciło. Mówił o mnie?
— Nie mówił.
— Już się przyznał. Tak, tak, a mnie ostrzegał przed panem. Zwracam panu te pieniądze... No, nic, nic, proszę się nie dąsać.
Teraz zauważył, że na stole było inaczej, notatki rozłożone na całą szerokość, przybyło tomów, w rogu leżał banknot przyciśnięty gumą do wycierania.
— Do każdego człowieka z moich stron — mówił Hieronim — potrzebny byłby docent z gotowym uzasadnieniem, z przeźroczami i wykresami. A i tak byłoby pełno niejasności — wstał i wręczył pieniądze Benedyktowi. — Czy tyle?




Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.