Złoty robak/Jesteś moim strzelcem

<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Piotrowski
Tytuł Złoty robak
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1968
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Jesteś moim strzelcem

Wkrótce pogorszyło się jeszcze. Co noc wracał pijany, stukał w okiennice. Trzymała go pół godziny, dopóki się nie wyczekał.
— Nie wygramy tej walki — mówił.
— Jakiej walki?
Coraz rzadziej wiedziała, o czym mówi.
Nie chodziła już po niego, nie szukała i nie prowadziła, pijaństwo było w stadium: niech się toczy.
Był wyniszczony, obrzękły, pił na cudzy rachunek, drżały mu palce, w oczach błąkały się łezki.
Upłynęły długie miesiące, może już rok? Upłynął cały rok, może nie rok, a może więcej, znowu była jesień złota i już zimno. Na szybach o świcie ukazywał się szron.
U pani Gruszkowej nauczyła się podawać do stołu. Kiedyś pani Gruszkowa zaprosiła ją, żeby usiadła przy stole, gdy byli goście, i strasznie wypadło zabawnie, gdy podcięła pewnego pana, który myślał, że może sobie pozwalać na różne żarty, przeważnie wiadome. W tym dniu „święciła tryumfy” i potem dostała od pani Gruszkowej w prezencie ten złoty medalik. Najpierw chciała go schować przed ojcem w ruchomym kaflu pieca. Ale jeszcze przedtem, po obietnicy, zaraz mu powiedziała.
Teraz była jesień.
Siedziała na ławce przed domem. Ojca nie było. Pan Kalinowski dziś rano nagle umarł. Akurat wczoraj zostawił u nich na stole szklaną fifkę. Znalazła ją rano, rozdeptaną pod stołem. Bała się, że będzie jakaś wymówka.
Przejechał autobus i wzniecił suche liście. Było chłodno, weszła do mieszkania po sweter. Gdy wróciła, pod lasem coś się działo. Zaczęły szczekać psy, zerwało się stadko szpaków. Popatrzyła w drugą stronę, usłyszała strzał i zobaczyła zająca, który co dopiero wskoczył w gęste trawy. Nie dalej jak pięćdziesiąt metrów od niej. Gdyby wyskoczyć z zagajnika z kijem... Popatrzyła w stronę miasta.
Kominy cegielni, jednej, drugiej, trzeciej wróżyły pogodę. Jutro, w niedzielę, pani Gruszkowa wybiera się na wycieczkę. Citroenem jednego pana, który ma Citroena, Citroeny są źle widziane, dlaczego? Miała jechać. Jak przedtem butów, nie miała szalika, jedzie się sto kilometrów na godzinę.
Zerwał ją drugi wystrzał, ostry, jakby tuż, tuż. Podbiegła do szosy, popatrzyła w stronę lasu. Rozwiewał się tam biały dymek. Trzeci strzał wstrząsnął powietrzem bardzo blisko, przy zakręcie drogi. W tym momencie dostrzegła ojca.
Skoczyła i podbiegła. W pierwszej chwili myślała, że trafił go pocisk i oto upadł, i ledwo się gramoli. Ale żył jednak. Poruszał się środkiem drogi, przy samej ziemi, pełzając na czworakach. Jakby szosa była poziomą drabiną, a on na nią wchodził.
Cóż to znowu? A cóż to za nowina! Pełzał. I nic to nie miało wspólnego ze strzelaniem.
Od razu wiedziała, że upił się z powodu śmierci pana Kalinowskiego.
W mgnieniu oka była przy nim. Poruszał się mozolnie, ale wciąż naprzód. Niecił suchy obłoczek pyłu. Otarła mu twarz spódnicą; patrzył ślepo, nie poznawał, z nosa ciekła mu krew i natychmiast objęła jej ręce. Szarpiąc go, biegając naokoło, krzycząc, postawiła na nogi. Chwiał się, znanym sobie krokiem ruszyli przed siebie.
Skośną ścieżką od lasu nadchodził właśnie leśniczy, ten od rogów. Widział to wszystko, i tak jakby rozmyślnie się zbliżał. Już był na twardym gościńcu. Zauważyła, że przygląda im się nachmurzony i że myśli o czymś, co można było odczytać ze skróconego kroku. Wiedziała już o nim, nazywał się Strzelczyk, niedawno wrócił z wojska. Dla zabawy przywiózł ze sobą kajdanki, a może służył w żandarmerii? Ojciec jej to powiedział. Najpierw myślała, że Strzelczyk to funkcja.
Szedł teraz parę kroków za nimi. Przyspieszyła, on także.
— Dzień dobry — powiedział zza pleców. — Jak się miewasz?
Widziała tylko jego nogi w czerwonych butach, nabitych miedzianymi oczkami kapsli, i lakierowany pas u torby, żółty — nie mogła przeoczyć — chrzęścił i łamał powietrze. Słyszała także, jak metalowa stopka kolby uderzała o guzik, jakby kostki cukru wpadały na dno szklanki herbaty, jedna po drugiej. Patrzył, wiedziała o tym, że patrzył, a kiedy zostawał trochę w tyle, godził ją wzrokiem pod samą łopatkę. Była upatrzona, była ścigana, przeszyło ją uczucie szczęśliwego lęku. Serce biło wysoko. Prędzej, prędzej — do domu było kilkadziesiąt kroków.
Nie mogła na dzień dobry odpowiedzieć dzień dobry, bo ojca znosiło. Wciąż z nim walczyła. Szamotał się, był nieprzytomny.
— Może pomóc? — zapytał leśniczy.
Nie raczyła spojrzeć. Szedł teraz prawie obok. To było zawstydzające.
Jakimś łańcuszkiem brzęczał, nie widziała tego łańcuszka.
— Weź go krócej — nie pytany poradził. — Na nos poleci. Ale się chłopak zaprawił!...Co on tam mówi? Jeszcze ci złorzeczy? O, ho, ho!
Herodek wyciął hołubca i tak jakby chciał zawrócić.
Nagle zobaczył obcego człowieka, wyrwał się z uchwytów i wyciągnął przyjaźnie rękę.
Tamten tylko czekał. Szczęknął żelazem i błyskawicznie założył mu kajdanki.
— Spokojnie, stary, spokojnie, nic ci nie będzie...
Pchnął go przed siebie i poprowadził.
W kilka sekund byli przed drzwiami, zdjął kajdany i wprowadził po stopniach do sieni.
Krzyknęła i aż przysiadła ze złości.
A on już wracał, bez słowa, gwoździe butów dzwoniły po niebieskich cukrowych kamykach, rozsianych po drodze. Otrzepywał ręce.
— No nic, no nic... Godzinę by to jeszcze trwało i by nie doszedł. Krzywdy mu nie zrobiłem, prawda? — spojrzał Antoninie pod nogi, a potem prosto w oczy: — Mówi się: dziękuję! — podrzucił żelastwo w górę, a potem schwytał w garść i jak krople jodyny przelał z dłoni do torby.
Wpadła do sieni. Ojciec stał odwrócony twarzą do ściany, nawet nie upadł. Podeszła do niego, nie odzywał się, zajrzała mu w oczy i wtedy tknęło ją nieprawdopodobne przeczucie. Błysnęła myśl, że oślepł. Potrząsnęła nim i zapytała:
— Widzisz?
— Nie! — Odzyskał przytomność. — Nic nie widzę. — Trząsł się cały i drżał. — Kto to był?
Potrząsała nim bez przerwy.
— Staraj się — mówiła — wytęż się, zbierz w sobie, może coś zobaczysz.
Wprowadziła go do mieszkania. Nie miała pod ręką żadnego światła. Szybko zapaliła świecę. Migała mu świecą przed oczami, pytając, czy widzi bodaj odblask? Znów migała i klaskała w dłonie, żeby się jakoś poruszył.
— Nic? — zapytywała. — Ciągle nic?
Nagle rozkrzyżował ramiona i zwalił się jak kłoda.
Stracił przytomność. Wiedziała, że i ją dotknęło największe nieszczęście. Zawlokła go na łóżko.
Położyła mu mokry gałgan na oczy. Odzyskał przytomność, a potem zasnął.
Pobiegła po leśniczego, żeby mu pokazać, czego dokonał. Miała ochotę go zabić albo rozdeptać.
Nigdy nie wiedziała, od razu trafiła na ten dom, tu tylko mógł mieszkać, było dużo świeżego drzewa na podwórzu, w sągach.
Weszła i powiedziała:
— Łobuz jesteś i Świnia.
— Co się stało? — krzyknęła żona.
Miał żonę. Taka, nawet pani, różowa, jak z pieca wyjęta, uczesana, przez lewe ramię opadło jej białe ramiączko koszuli i zaraz je zagarnęła w górę. Chrystus był u nich na obrazie, wielkości naturalnej.
— Aha, to tamten, idź tam zaraz, weź, co koniecznie, spirytus, spirytusem natrzeć skronie... zaraz tam będę. Panna Herodek, prawda?
Łydki miała tak napięte, że z kolan mogłaby strzelać.
Antonina pobiegła przodem, nie mógł jej doścignąć, chociaż wydawało mu się, że ją prześcignie.
Herodek mamrotał. I nagle się ocknął. Wyczuł, że Antonina jest z kimś obcym:
— Nikogo. Nikogo. Precz!
Antonina dała znak, leśniczy wyszedł do kuchni.
— Nie patrz tak — powiedział Herodek. — Czuję, że patrzysz. O czym ty myślisz?
— O czym? Tak sobie.
— Nie myśl. To jutro przejdzie. Wierzysz?
— Wierzę.
— Przestań wierzyć. Zabij mnie od razu. Będziesz musiała mnie otruć. Tak, żebym o tym nie wiedział.
— Co takiego? — oparła się o brzeg łóżka. — Przywykniesz.
— Aha! — krzyknął. — Więc nie wierzysz! Zejdź mi z oczu. Jak ty już nie wierzysz, to jest koniec. To już nie ma nikogo.
Odwrócił się do ściany i po chwili zasnął.
Weszła do kuchni. Ten jak upiór siedział.
— Po lekarza — powiedziała.
— Nie. Niech najpierw wytrzeźwieje. Doktor u pijanego, to nie doktor, milicja.
— Racja. Będę przy nim siedziała.
— Ja też.
— Jak to?
— Będę pilnował.
— — Po co?
— Jakaś pomoc... Moja żona przestraszyła się tym strasznie i boi się odpowiedzialności. Ze strachu ona tu nawet nie zajrzy.
— Jaka tam odpowiedzialność. No, stało się. Świństwo się stało.
— Nie mów. Już nic nie mów — podparł rękoma skronie i opuścił głowę. Siedział na skrzynce.
— Ja do niego pójdę.
— Idź.
Zawróciła z progu:
— A niech mi pan tak znów przez ty nie mówi.
Była już szarówka. Zimno nadchodziło z pól i mokry, jeszcze zimniejszy zapach zielska, zamknęła okna. Lebioda pod oknami pachniała aż trująco. Na szosie krzyżowały się już światła.
Ojciec przebudził się, usiadł na łóżku, ślepe oczy utkwił w suficie.
— Chodź tutaj — powiedział — do mnie. Proszę.
To „proszę” zabrzmiało podejrzanie.
— Po co?
— Chodź tutaj.
Głos jego wydawał jej się wyjątkowo tkliwy. Tego nigdy nie było.
Wyciągnął rękę, chciał ją pogłaskać, ale odmienił zamiar. Chwycił mocno za włosy i przyciągnął do siebie: — Musisz teraz — powiedział — być zawsze przy mnie — lękliwy uśmiech oblał jego podpuchniętą twarz. — Teraz i zawsze. — Oparła głowę o poduszkę i odczekała, dopóki znowu nie zasnął.
Potem wyplątała się z jego palców. Spał z otwartymi oczami, jakby martwy. A może już się nie obudzi?
Zdjęta strachem znowu weszła do kuchni. Leśniczy skądś wracał. Tym razem wszedł do jej domu na palcach, minę miał tajemniczą i jakby się czaił.
— To ja do pani także z prośbą — powiedział — żeby mnie pani nie nazywała łobuzem. Nie jestem łobuzem.
— Być może. Śpi. Teraz mocno śpi.
— Będzie spał. I niepotrzebnie.
— Co niepotrzebnie?
— Spirytus mam. Nawet wódkę.
— Pan gdzieś chodził?
— Po wódkę.
— Dla kogo? No, ja nie będę piła. Nigdy w życiu.
— Tak, tak.
— I pan tu już niepotrzebny.
— Siadaj — przyciągnął ją za rękę — bo się kręcisz — i posadził przemocą na drugiej skrzynce obok siebie. Szarpnęła się i popatrzyła na niego. Gniew, który ją ogarnął, był tak wielki i nagły, że nie wiedziała, co z tym gniewem począć?
— Bardzo przepraszam — rzekł i opuścił głowę. — Siadaj, bo trzeba pomyśleć, co dalej?
— Dalej? — przyjrzała mu się uważnie. Lecz twarz nie całkiem była widoczna.
— Bardzo przepraszam — powtórzył — ja tego nie chciałem.
Jeszcze powiedział kilka jakichś słów, lecz nie dosłyszała.
— Pan coś powiedział?
— Nic. Nic nie powiedziałem.
— Czemu pan mnie posadził? — chciała wstać, ale trzymał ją za łokieć.
— Puścić!
— Jestem człowiekiem bardzo nieszczęśliwym — rzekł szybko, uwolnił jej rękę i odwrócił twarz. Jakby nie chciał pokazywać smutku. Było mroczno.
— Pan? — zdziwiła się. — Pan nie wygląda. Na nieszczęście to trzeba zjeść i pójść spać.
— Posiedzimy. Pomilczymy. Tak będzie lepiej. Popatrz.
Za oknem unosił się księżyc, jakby się oderwał od ziemi i płynął.
Teraz księżyc spadł na podłogę. A oni siedzieli nieruchomo. Butelka srebrzyła się u jego posrebrzonych butów. Blask księżyca na podłodze oczyścił przed nimi biały placyk, a oni pozostali w cieniu. Sypało się coś w czarnym piecu i raz tam stuknęło.
Był sam, zupełnie sam — zaczął mówić cicho. — Życie jego było tragicznym nieporozumieniem. Nie tak, nie tak sobie wyobrażał... Nieporozumienie polega na tym... żeby ten ktoś... — To nie ja — przerwała. — Tylko nie ja! — Milczał długą chwilę. Sprawiła mu kłopot. Zamilkł, koniec buta dzwonił o szyjkę butelki. — Dlaczego? — popatrzył z naciskiem: — Tak nigdy się nie mówi — świeciły mu zęby, pochylił głowę ku niej: — A przeznaczenie? — Nie ma — przybliżyła się prawie do jego ucha. — Słyszy pan: nie ma! Każdy sobie. Każdy sam. — Zmartwił się; patrzyła w okno. Za jasną szybą zwisało coś czarnego, jakby wielki, pusty rękaw. Trzeba by tylko, żeby z tego rękawa ukazały się palce. Drgnęła, wziął ją za ramię, aby, patrząc, łatwiej pójść za jej wzrokiem. Spojrzała na niego z bardzo bliska. — Niech pan mówi dalej. — Ale ja — obruszył się — przyszedłem... naprawdę. — To niech pan mówi i mówi, będę słuchała. — Milczał. — Przyszedł mnie pan pocieszyć, więc niech pan mówi o sobie. — Pani żartuje. Że ja tylko o sobie. — Opuścił głowę. Trwał w smutku. Każde jej słowo było mu przeszkodą. Nagle wzięła go za rękę. Czuła, że on drgnął teraz. Spojrzał bardzo niepewnie. Na krótkim jej profilu mienił się blask księżycowej rosy, zimny, skroplony, przejrzysty. — Pan musi znać opowieści o dzikich zwierzętach i o drapieżnikach. — Zwróciła ku niemu twarz z wijącym się, nieskończonym uśmieszkiem.
— No nie,...ja nie znam — zmartwił się. — Takich opowieści ja nie znam.
— A o czym możesz?
Zwrócony był do niej całą twarzą i patrzył:
— O czym?... O czym?... — nie mógł się zdecydować.
Wyciągnęła w ciemności szyję, jakby, im wyżej, było przejrzyściej:
— No o czym? — zapytała.
Zaczynała rozumieć.
— Daj mi szklankę — powiedział.
— Jedną! — zeskoczyła ze skrzyni i przyniosła.
— Wypiję, to ci opowiem.
— Pij, tylko szybko.
— Spieszysz się?
— Co to znaczy?
— Nic to nie znaczy — położył rękę na jej ramieniu.
— No, wypij — cofnęła ramię. — Chcę to zobaczyć.
Gdy wychylał szklankę, księżyc mu wpadł w oczy i o zbielałej twarzy wyglądał jak posąg w parku.
— Daj no tego, niech spróbuję... Ech! Kurewsko mocne! Weź to ode mnie.
— Jak ty mówisz?
— A czy tak się nie mówi? A czy ty mógłbyś być księdzem?
— Dlaczego tak mówisz?
— Daj mi to — wyrwała — i jazda stąd! — rzuciła szklankę o ziemię.
— Cicho...
— No!
— Dlaczego ty krzyczysz?
— Będę krzyczała. Jazda stąd!
Zerwał się i zaczął dreptać, spokoić, nie wiedział, co robić, od czego by zacząć uspokojenie.
— Mój ojciec! To jest mój ojciec! — Wybuchnęła płaczem.
Przyjął z ulgą. Usiadła na skrzyneczce, płakała, to było już coś; to już było. Płacz jest jak gdyby rzeką, do której się wchodzi. Idąc z jej falą, idąc.
Obudziła się na wpół pijana. I zatoczyła się, ojciec jeszcze spał, no, pięknie. Ejże! — otwarła okno — świecił dzień jasny na wybielonej szosie. Nie pamiętała, kiedy tamten wyszedł.
W poprzek drogi przebiegła żona leśniczego, tak jakby wzburzona. Jak kura, na krótkich skrzydłach, w tumanie kurzu, prosto tutaj. Po co? Aha! Czyżby już nie bała się odpowiedzialności?
Ledwo Antonina zdążyła cofnąć się od okna. Ostrożnie — powiedziała do siebie. — Teraz tylko bezgraniczna głupota. Tylko „głupota” może mnie uratować.
Leśniczowa stała już pośrodku kuchni. Nawet bez zadyszki, i o okrągłym podbródku, który bardzo pijani próbują dwoma palcami podnieść w górę i dostają w pysk. Antonina nie zdążyła jeszcze pozbierać myśli, struchlała. Na pół sekundy, cud się stał w drugiej połowie sekundy. Sam z siebie. Podeszła do tamtej zwyczajnie, poczuła w sobie gniew niesprawiedliwy, ale gniew, gniew stał się prawdziwy. I oto była świadkiem prawdziwego zjawiska, którego doświadczała w tej chwili, na samej sobie i dzięki samej sobie. Patrzyła na żonę leśniczego i wprost widziała, jak tamta natyka się na jej wzrok twardy, niewinny, poważny, zmuszający do opamiętania.
— A co... — zapytywała Antonina wolno — co takiego? — Czuła w sobie dar „gniewnej łaski” —...a co się właściwie stało? — ciągnęła Antonina coraz wolniej i w najwyższym zdumieniu. — Nie rozumiem — dodała nawet z pewnym ryzykiem: — W czym ja teraz mogę pani pomóc?
Tamtą aż wstrząsnęło. Stała oto przed zaspaną istotą, gdzież jej tam było do czegokolwiek...
— Tu się nic nie stało? — zapytała.
— Nic.
— Mój mąż — wybąkała.
— Był wczoraj. Czy coś się stało?
— Nic się nie stało. Co by się stać mogło? Jak zdrowie ojca?
— Śpi jeszcze.
— Czy nic nie potrzeba?
— Nic. A pani?
— Mnie?
Cały czas oczy tamtej latały po kątach, a za nimi jak latarka oczy Antoniny. Korek wybity z butelki leżał pod oknem. Ten czarny rękaw, teraz było jasne, był to gont obsunięty z dachu. Źdźbło słomy pławiło się w spokojnym słońcu.
— Do widzenia.
— Do widzenia.
Wreszcie poszła.
Antonina otarła pot kroplisty z czoła. Najgorsze za mną, teraz chyba mogłabym zamordować człowieka i jakoś się z tego wywinąć.
Leśniczowa nie przeszła jeszcze na drugą stronę drogi, gdy zjawił się leśniczy.
— A, to ty! — krzyknęła. — Jesteś?! Tak nie można. Ona.
— Inaczej nie można. Czekać.
— Dobrze — powiedziała — a teraz pędź, dopędzaj, wymyśl coś i koniecznie powiedz.
— Jeszcze nie — odpowiedział.
Wyjął z kieszeni kwiatki, z kieszeni, kwitnące nagle jesienią poziomki, cały pęczek.
— A teraz już naprawdę i koniecznie idź sobie.
Boże — gdy tylko zniknął, wzięła kwiaty w ręce i rozprostowała — to wszystko i wszystko, jednego dnia i nagle, wszystko to jest dla mnie.
Umówił się w lesie. Wydawało jej się, że ojciec się odezwał.
Weszła do pokoju. Już nie żył.




Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.