Złoty robak/Pomnik chłopca

<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Piotrowski
Tytuł Złoty robak
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1968
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Pomnik chłopca

Poszedł do szklanego pokoiku Pianty, załatwiała bilety, zawsze koleżeńska i usłużna, chciał szybko, żeby nie nawiązywać, lecz się nie obeszło, obluzował się kran wspomnień, jeśli Wereszczyński nie skłamał, już o niej wiedział, nie miał nawet czasu pomyśleć o tym. — Ojciec pana — powiedziała wstając na przywitanie — był moim przyjacielem. To był wielki człowiek. Nie sposób dzisiaj nawet wymyślić takich szczytów łajdactwa. Lecz jakiego łajdactwa? Od serca i z wdziękiem. Kobiety przed nim na kolana. Wspominam go i wspominam, byłam wtedy skromną dziewczyną i jakże głupią! Zna pan taką historię o psie? Nie zna pan? O psie, którego niechcący zamknięto na noc w spiżarni pełnej szynek i kiełbas? Pies był z charakterem. Nie tknął niczego. Lecz rano posadzka w spiżarni cała była mokra od śliny. Byłam takim psem, gdy dzisiaj wspomnę, dzięki pana ojcu. Zamknął mnie swego czasu na noc w wielkim, bezludnym mieszkaniu, przepełnionym kosztownościami, które odziedziczył, sam poszedł, a mnie kazał, biedna byłam jak mysz kościelna, w wielu, wielu pokojach uporządkować to wszystko i przeliczyć. Ileż tam było futer, toalet, złota, perfum i pereł? Pełne szafy. Otwierałam szuflady i liczyłam przez pół nocy. Rano znalazł mnie zemdloną. Zatrutą do nieprzytomności łakomego serca tym nieprzemierzonym bogactwem. Znalazł mnie zwiniętą w kłębek na dywanie. Kazał sobie zabrać, co tylko uniosę... A bogactwo roztrwonił“ Rzucił w błoto. Niechże pan tylko — roześmiała się — dziś tego nie opowiada. Ja tylko panu. Już sama nie powtarzam, bo nikt nie zrozumie... Tak mi się przypomniało, gdy zobaczyłam pana wczoraj i pomyślałam, czy nie jest pan przypadkiem synem mojego wielkiego przyjaciela o złotym sercu? A jak pił? Jak się umiał bawić? No dosyć! Jeszcze by pan co złego pomyślał? Gratuluję panu wspaniałego ojca.
Pociąg był wcześniej.
Od samego początku zastanawiał się, czy Barbara mogła widzieć? Czy z jej pokoiku jest widoczny ten fragment ogrodu?
Gdy miał już bilet, zatelefonował do niej z Instytutu i zawiadomił o wyjeździe. Powiedział, że pójdzie wprost na dworzec. Nie wyraziła zdumienia. Należało jednak zabrać walizkę. Nie od razu umiał odpowiedzieć. Powiedział wreszcie, że przyśle kogoś i że jest spakowany. Przy okazji wydał kilka poleceń, mało ważnych.
Pomyślał, że trzeba jednak uzasadnić wyjazd, żeby nie robił wrażenia ucieczki. Zatelefonował po raz drugi, ale Barbary nie było w domu. Postanowił skorzystać z okazji i czym prędzej pójść po walizkę. Wtedy zastał Barbarę. Nie była zaskoczona. Gdyby ją teraz usiłował zabić, ani ona, ani sąd, ani on, nikt nie byłby w stanie ustalić powodów. Miała tyle rozsądku, że nie zapytała, dlaczego tak nagle i dokąd? Uśmiechnęła się, przygotowała chleb, masło i pomidory. Miał ją taką, jaką chciał, i za to jej płacił.
W wagonie było duszno, smutno, ludzie wpółrozdziani, co człowiek, to typ, a każdy typ w kanikule, jakby mu wywaliła przepuklina. Z irytacji włożył z powrotem rękawiczki. Dlaczego podróżni w przedziale kolejowym zaczynają męczyć się już samym swym istnieniem, chociażby milczeli? Wyszedł na korytarz, wrócił i wyjął z walizki rękopis. Bo obcych ludzi widzimy w przelocie. A tutaj jest się wystawionym na próbę, twarzą w twarz. Na korytarzu był tłok, stanął przy otwartym oknie.
Snuł się wątlutki pejzażyk, kartofle, piasek, domki, dymek z komina, garnek na połamanym płocie, z jednego domku wybiegł chłopczyk. Najpierw nic to nie znaczyło, potem zaczęło znaczyć. Chłopiec jak zaczarowany biegł po kartoflisku w stronę pociągu, prosto pod okna wagonów wypełnionych po brzegi twarzami szlachetnych pasażerów. Promieniał, podskoczył i skacząc pędził. Miły chłopczyk, boso, w za dużych spodniach. Ech — zdawał się wołać — ludzie! Patrzcie na mnie! To ja! Ja na was patrzę! — machał radośnie ręką: — Ludzie, patrzcie i wy na mnie!
Koła toczyły się szybko, pościg skazany był na przegranie. Przystanął. Chciał czegoś dokonać. Czegoś płynącego z gorącej sympatii do tych żywych ludzi za oknami pędzących wagonów. Chciał przekazać jakiś znak, godny pamięci, przekazać w ostatniej chwili. Zaczęto mu się przyglądać. Na jego twarzy ukazała się purpurowa pasja. Skoczył jeszcze dwa kroki i utknął w grząskiej ziemi. Spochmurniał: — jeśli nie tak — »to tak — zdawał się pomyśleć, opadły mu ręce. I wtedy, w obecności wszystkich, powziął tę ostateczną decyzję. Odwrócił się tyłem, spuścił spodnie i wypiął biedny, goły tyłek. Prosto w zdumione i szlachetne oczy pasażerów. A oni, chcąc nie chcąc, musieli przed nim defilować. Przed chwilą się wdzięczył — pomyślał pewno niejeden — a teraz ubliża nam wszystkim. Ktoś się roześmiał za plecami Pawła, ktoś odwrócił się zawstydzony.
Odwiązał rękopis. Szkoda, że nie ma już Wereszczyńskiego. Ten widok to dla niego. Powiedziałby, że chłopcu należy wystawić pomnik. Tak by powiedział. W tej pozycji, w jakiej zastała go historia, na pustym polu... Na pewno poruszyłby historię, wyolbrzymił i jeszcze snuł dalej i dalej, na przykład, że jest to prawdopodobnie największy czyn życia tego chłopca. I że niczego już bardziej ambitnego — tak by powiedział — nie dokona. Nie obrazi bezkarnie wszystkich.
Otwarł zieloną teczkę. Zajrzał do kartek.
Teorii nie było tak dużo, jakby się można spodziewać. Zdał sobie sprawę, że rękopis trafił do rąk wroga.
Nagle oświeciła go myśl, że z całą pewnością musi tu być i o nim, że muszą być odniesienia do niego, wprost i pośrednio. Wszystkiego należy się spodziewać; jest pewno i o innych, skoro już obsesja była motorem, a „dzieło” pisane przez szaleńca, który sam do wszystkiego się przyznaje, a nawet się tym przechwala.
Z myślą tą obwarował się w swym kąciku przy oknie i plecami do wszystkich zaczął czytać, ostrożnie zaglądając w kartki. Rzeczywiście tytuł brzmiał: „Teoria zbrodni naśladowania”. Wypisany ozdobnie, reszta to maszynopis, już spłowiały. Dopisane było: „I anty-teoria. W formie korekty. Dla umysłów pospolitych”. Na marginesie uwagi atramentem: „rozjaśnić”, „wzmocnić tok główny”, „po co te uboczne?”, „Niedokręcone. Dzwoni”, lub marginesem z góry do dołu biegł wężyk.
Dzwoni? — pomyślał prostując kartkę rękawiczką. — Co może myślicielowi dzwonić?
Stał plecami do przedziału. Niech myślą, powiedział sobie, że czytam referat. Karteczki obracał palcami w rękawiczkach.
Przeczytał skrawek, pół kartki, potem cztery, wszystko było jasne, niemal się rozczarował, prawie zwykłe, mówiło się ogólnie i gęsto, ale rozumiał, nie był zatem durniem, ani on, ani Wereszczyński, nie było w tym nic z wyraźnego szaleństwa, były nawet rozbrajające twierdzenia o stosunku do ludzi.
Biegł w czytaniu dalej. Pogorszyło się, lecz na korzyść tego, kto czyta.
Wereszczyński pisząc o sobie odsłaniał się bez litości, nie ukrywał niczego, ani jednej swej ciemnej strony, ani jednej posępnej okoliczności życia, i przyznawał się szczerze, że wykorzystał je maksymalnie, co więcej, mówił o tym beznamiętnie i zwięźle.
Należałoby przeczytać raz jeszcze, spokojniej.
Lecz oto drugie zaskoczenie: ani słowa o innych, nawet aluzji. Siebie tylko demaskował, broniąc się jednocześnie. To było jasne, spadał w tym „demaskowaniu” do dna, aby się od tego dna odbić. Już nikt nic więcej nie mógł mu zarzucić, skoro nikt nie dorównywał mu w inteligentnym barykadowaniu furtek.
Problem inteligencji osobistej był głównym założeniem i problemem świadomości. Mówił, że jeśli nie wziął udziału w uczcie życia, to przynajmniej wiedział, jak można potrawy zepsuć: „lecz ostatecznie zadrżała mi przed tym ręka”. Dawał do zrozumienia, że mógł być prawdziwie groźny, lecz strumień złej potencji zamuliła wrodzona dobroć, czyli słabość do ludzkiej biedy. Płynąca z okrutnych doświadczeń własnych. Jeśli ludzie bywają względnie dobrzy, to ze strachu.
Słyszał tylko dźwięk własnej logiki i z logiki tej bił własny pieniądz. Interesował go tylko mechanizm i sprężyny. Nic w nim ze słońca.
„Słońce jest tylko po to, żeby przyświecało tragedii”. Tak mówił. Próbował to wytłumaczyć swym pochodzeniem. I o tym cały rozdział.
„Dzieło” — w ogóle — miało rozbić, zniszczyć motywy wszystkich uczuć, miało rozładować wszelki sentyment i zostawić pustynię.
Lecz mimo wszystko kołatał się w nim biedny, nieszczęsny Wereszczyński. W części, która wciąż należała do wstępu, opisywał drogę. Był to jakiś fatalny dzień, bez którego by nie zaistniał. Opisywał drogę, jaką szedł do samego siebie. Bo inaczej by przepadł. To znaczy, nie przebudziłby się z uśpienia i letargu, jakim jest każde normalne, składne życie.
„Pamięć zostawiają po sobie tylko ludzie nieszczęśliwi.”
„... Muszę tutaj — pisał — zatrzymać się, żeby nie palnąć zbyt przerażającego głupstwa.”
„Nikt przecież na żadne słowa przysięgi nie uwierzy, że można się zakochać w łajdaku. Nikt przecież nie pojmie, że można być bezinteresownie oczarowany drugim mężczyzną.”
„Ach, gdybym był jeszcze garbaty! To by mi się dziś opłaciło.” Potem następowały dalsze posępne fragmenty życia, opis kolejnych śmierci dwóch sióstr gruźliczek i dwa pogrzeby. Była opisana pleśń domu położonego w trawie. Ojciec alkoholik, upadek ducha, nędza, pamiątkowy niebieski garnek, ujęty później w poetyckie słowa. Była rozpacz i próba wyciągnięcia z niej korzyści — skoro była własnością. Próba wyciągnięcia z upokorzeń korzyści — nieprzemijających. Była więc mowa o zemście i usiłowaniu dotarcia do mechanizmu człowieka urażonego. Wstęp do Teorii. Było stwierdzenie, że człowiek naprawdę nieszczęśliwy — milczy. Odzywa się tylko handlarz. Poeta jest handlarzem uczuć. „Po sprzedaniu ostatnich łachów — pisał — zacząłem sprzedawać wspomnienia o łachach. Nie miałem już wstydu, policzek, który został mi wymierzony, przez całe życie palił. Siostry miałem już gotowe, w poezji, w słowach. Poprzednia moja próba, przyznaję, wierszyka o piękności świata spaliła na panewce. Zostałem wydrwiony. Wtedy dopiero sięgnąłem do mojego zatrutego źródła. Było prawdziwe. Lecz znów nikt nie chciał uwierzyć. Zbyt jasną i szlachetną miałem formę. Prawdziwy artysta musi być ignorantem i chamem. Musi być brutalny i uproszczony. Inaczej pożre go nadświadomość, stoczy korekta. Wobec tego moją świadomość przełożyłem na język zdatny tylko do Teorii. Stałem się więc krytykiem, zaprzeczeniem artysty. Bawili się inni. Poszli na ryzyko poezjańskiej zabawy. Ja pracowałem.”
Następny rozdzialik nazwany był: Śmiercią Złotego Robaka.
„Złudzenia — zaczynał się wywód — wracają do nas martwe i musimy je grzebać. Gdy już martwe, wtedy widzimy, jak bardzo są do nas podobne. Jest to ostatnia pociecha, która graniczy wstecz z pierwszą nadzieją, z pierwszym naszym wyobrażeniem. Jednego dnia widzimy, że objechaliśmy świat dookoła i znów jesteśmy u siebie. Światła naszego starego domu, krzesło i stół, ściany. Lecz na ścianach tych jeszcze przed wyjazdem wypisane było wszystko. Nie przybyła ani jedna litera. Jesteśmy dumni z siebie. Tak oto udało się albo nie udało nasze życie.”
Zamknął teczkę i zawiązał sznurkiem. Wrócił do przedziału.
Rozwinął papierek z solą i zanurzył w nim pomidora. Naprzeciw jakaś mała dziewczynka spała z otwartymi ustami. Pociąg dmuchał przez oświetlony zachodzącym słońcem las, klaskały parkany przeciwśniegowe.
Wszyscy byli już roznegliżowani wewnętrznie, rozczłonkowani zewnętrznie, rozrzuceni bezwładnie po swych miejscach i wpół drzemali. Jakiś staruszek — nie było go tu przedtem — ubrany przez rodzinę w jakiejś misji w czarny garnitur z szafy, jak gołąb kręcił szyją, patrząc szklanymi oczami, że świat razem z nim jedzie.
Paweł wyszedł na korytarz i stał tam kilka kwadransów.
Znów sięgnął po teczkę. Nagle odkrył, że na końcu jest partia kartek nowych, pisanych długopisem.
Przewertował je, był to doraźny opis ostatnich dni, notowanych już tutaj i opatrzonych tytułem „Psy mnie obwąchały”. Kartki były spięte szpilką do włosów.
Zdjął szpilkę. Tu już powinno być, musiało być o nim, nerwowo zerknął na kartki.
Dlaczego szukał wzmianki o sobie? I to najprawdopodobniej nieprzychylnej? Na pierwszy rzut oka, który w poszukiwaniu czegokolwiek zawsze jest decydujący, nie znalazł nic, ani śladu. Jak gdyby rozmyślnie nie było nic.
Nagle było o nim, lecz prawie nic, tylko wokół Felicji i zaledwie: „pewien pan...” — nic więcej — „...niejaki P. M.” — nic poza tym. „P. M.” to oczywiście był on. I tylko. A gdzież jest — zaglądał w kartki — nienawiść, zaczepka? Był rozczarowany. Tchnęło przemilczeniem.
Postanowił przeczytać kartkę po kartce dokładnie.
Za oknem ukazały się topole. Już Lubelszczyzna. W Dęblinie miał godzinę przerwy i przesiadał się w inny pociąg.
Już Dęblin. Twierdzę zwiastowały ceglane forty jak wrzody ziemne. I szerokie aż po horyzont zatoki wałów ochronnych nad rozlewiskami. Druty kolczaste na mokrych łąkach i dym polnych ognisk, które tutaj palą się zawsze.
Wysiadł, w bocznym pomieszczeniu stacyjnym stały na posadzce zapalone latarnie, zbliżała się noc, dzień upłynął, na peronie było szarawo, w poczekalni i restauracji mroczno, po kątach spali ludzie zwinięci w kłębek, jakby trwała ewakuacja.
Zapalono światła, pamiętał tę poczekalnię, znał ją od dawna z godziny świtu; wiele lat temu wysiadł tu nad ranem jako rekrut z drewnianym kuferkiem. Sala restauracyjna wydała mu się wtedy olbrzymia, czarna, bogata, z mosiężnymi okuciami, szkło o świcie także czarne, za wysokimi oknami płynął dym z kartoflanych ognisk, pił herbatę, ostatnią na wolności, w prawdziwej szklance, którą odtąd miał tylko wspominać. O godzinie piątej rano zamknęły się za nim bramy twierdzy. Iwangrod, tej znanej z map sztabowych, z setek, nie warstwicowych, lecz według starorosyjskich pojęć plastyki, kreskowych, czyli urealnionych i niejasnych.
Zamówił teraz także herbatę. W skąpym świetle żarówek wybrał najjaśniejszy stolik przy ścianie. Otwarł teczkę, zdjął szpilkę z rękopisu. Na ścianie jakiś nowoczesny malarz rozegrał swą koncepcję i namalował coś, jakby czyjaś ręka rozdusiła jakieś olbrzymie muchy. A one przed śmiercią jeszcze rozwlokły swe wnętrzności po spleśniałym tynku.
Szczęśliwie usiadł plecami. „Gdzie są kwiaty z tamtych lat?” Marlena. Nie. Wiejska markietanka.
Gdzie jest dziesięcioletnia dziewczynka, która z koszem bułek, większym od niej, szła za wojskiem po śniegu, przez pustkowia, forty i cmentarze? A za nią psy bezpańskie podobne do hien. „Gdzie mogiły z tamtych lat?” Wszyscy już się rozładowali, jedni umarli zwyczajnie, innych rozsiekały pociski. Może czyjeś kości leżą jeszcze nie odkopane na dnie piwnicy jakiejś twierdzy? Otwartymi drzwiami z peronu wlatywał podmuch wiatru. A może ten starzec w mundurze kolejarza, który roznosi teraz porcje świateł na stanowiska, może jest to były ogniomistrz pułku artylerii z Zajezierza? Jakoś ta szczęka, oszroniona zarostem, wciąż jakby ściągała cugle... i jakoś ta wściekłość w nogach jakby celowała szpicem buta w żebra powalonego kanoniera? Zaczął czytać.
Nad głową jego istniała twierdza. Ceglana, czarna, porośnięta trującym chwastem, o wewnętrznych podworcach i wilgoci spływającej po zielonych ścianach, o wewnętrznych podworcach, wyłożonych świeżym, ostrym brukiem z igłami kwarcytu, przygotowanymi do szturmowego padnij. Na wściekły rozkaz podoficera. Z rozbiegu, w pełnym obciążeniu, na twarz. Jakby piorun w mózg strzelił. „Gdzie są gwoździe z tamtych łat?” I siła charakteru. Wytrzymałość psychiczna? Jedno, co wyniósł z tej służby, to to, że się nie dał, nie wychylił twarzy z niczym charakterystycznym, nie podpadł, że się skrył w solidności i niewidzialności. Niezauważalność była jedyną bronią, jakiej tu skutecznie doświadczył.
Spadła mu szpilka na podłogę. Chciał ją dla porządku podnieść, schylił się, lecz uciekła z ręki. Gdy mu przyszło schylić się pod stolik i oprzeć rękami o posadzkę, poczuł się słabo, coś przechyliło mu się w głowie, ściemniało w oczach.
„Pomóżcie starszemu panu...” Skąd mu przyszło to powiedzenie? Skąd je znał? Nie mógł sobie przypomnieć. Było w nim coś okropnego i obrzydliwego zarazem. Nie mógł sobie przypomnieć.
Wrócił do herbaty, zaczął czytać, kartkę po kartce, dokładnie, z odnalezioną szpilką bezwiednie w palcach.




Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.