<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Piotrowski
Tytuł Złoty robak
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1968
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Tapir

Angelika znowu siedziała na białym krzesełku przy ostatnim z trzech kwadratowych okien. Pod ręką miała książkę, nie otwartą. Za oknem biegły łańcuchy po bruku, skrzypiał pień drzewa, wiatr omiatał zachodzące niebo. Miało być nocą wietrznie, ale niebo powinno być czyste.
Pierwszą lampę zapalono na drugim brzegu. Utonęła w szarówce, cienka jak cukierek. Biały lakier na ramie okiennej pachniał jeszcze gorącym słońcem, rozpalone okno stygło jak plaża. Za parapetem zewnętrznym zaczynał się przypływ.
Filip wziął w jedną rękę trzy butelki piwa, poszedł do siebie, już zasnął. Ktoś na dole przeszedł, spojrzał w górę, wydał się podobny do Wereszczyńskiego. Co to jest za książka, którą trzymam w ręce? Nie miała siły spojrzeć.
Ktoś zaczął monotonnie wołać i wołać po drugiej stronie rzeki.
Wyjęła z kieszeni fartucha notes z adresami. Żyła jeszcze jej chrzestna matka, osoba zamożna, zniedołężniała. Z całą pewnością potrzebowała w domu pomocy. Obok adresu miała zapisaną datę jej urodzin, pismem sprzed lat, jeszcze dziecinnym. Postanowiła pójść do niej w tym dniu i złożyć życzenia. Wypadało to za dwa tygodnie i akurat jeden dzień.
Byłaby więc jedna mała nadzieja. Filip, on sam był w poszukiwaniu i na tropie pracy; mówił, że obiecywano.
Codziennie popadał w irytację z powodu fajki, którą zgubił w czasie ratowania karlicy. Należało mu ją odkupić, było to zadanie; fajka ni.e mogła być tania.
Zjawił się policjant u Angeliki, przerażający, wyrozumiały, z poufnym ostrzeżeniem, że mąż jej wywołał awanturę. Jeszcze tym razem, ale...
Poszedł: prostactwo połączone ze względami, świńskie oczy, chrząkanie znaczące, latające spojrzenie, „przyjazne”, być może Filip mu się „spodobał”. Jaka to awantura? Mało prawdopodobne... A jednak: był policjant. Oddaliła z myśli ten straszny wypadek, nagły i tak zaskakujący, że mogła go zbrodniczo utopić w niepamięci.
Kupiła fajkę. Zapożyczyła się u sąsiada, obiecując spłacić łącznie z należnością za wędkę.
Paweł wychodził z domu przed piątą rano i Filip wcale tego nie zauważał, że przestał chodzić do gimnazjum.
Gdy zapytała Pawła, jak wygląda „tam”, niczego nie mogła wydobyć. „Tam” wygląda dobrze i majster zgodził się skredytować.
— A koledzy, gimnazjum, dyrektor? Mnie nie wzywał.
— Nie będzie wzywał. Nie mam kolegów. Wszystko będzie dobrze. Zanosi się, że będę miał konkurenta. Będzie ze mną pracował niejaki Tryton spod ciemnej gwiazdy.
— Spod ciemnej gwiazdy.
Filipowi przysługiwał zasiłek dla bezrobotnych, bez słowa poszedł i załatwił formalności. Były to także jakieś pieniądze.
Dziwiło ją tylko, że sam poszedł. Była przekonana, że nigdy by o tym nie pomyślał, że darowanym by wzgardził. Musiało zatem dziać się z nim coraz gorzej. Ukrywał swój stan, na własną rękę prowadził zabiegi. Nie mogła go sobie w tym wyobrazić.
Przypomniał sobie nagle — czego dotąd nigdy nie robił — jakąś odległą historię sprzed wielu lat. Wspomnienia — pomyślała o tym — ujawniają zły stan zdrowia psychicznego. Przebijają ściankę dzielącą od śmierci. Wspomnienia ukazują się wtedy, gdy człowiek spadając w próżnię trafia na warstwy przeszłości.
W dniach — gdy nocą zrywała się za oknami wichura, niebo pełne było szaleństwa, księżyc skakał poprzez chmury, brzęczały wszystkie łańcuchy — Angelikę ciągnęło do okna. Miała proste pojęcie o śmierci, bała się jej dla innych. Co do niej samej, wiedziała, że umrze spokojnie.
Filip wracał z ogródka. Wichura wdzierała się na schody, chwiała lampą w odrutowanym koszu. Filip zamykał drzwi na schody. Spokoiły się firanki. Paweł już dawno zasnął.
Odprowadzała Filipa do jego pokoju, żeby także poszedł spać. Ale on właśnie w dniu wietrznym zaczynał mówić o czymś minionym, z dawnych lat, o czymś jakby niesłychanie zabawnym.
Wiatr przysiadał na powierzchni wody i chciał z niej wyrwać fontannę. Łańcuchy sypały się jak kasza.
Wzięła jedno skrzydło okna na haczyk, drugi haczyk nie działał.
Filip rozparł się w fotelu. Miał nową fajkę. Angelika usiadła na biurku, bo tak jej kazał. Wyciągnął nogi na biurko, był podpity. To, co chciał powiedzieć, miał umieszczone gdzieś w powietrzu i fakty uprzedzał śmiechem.
Przypomniał sobie Elizę. Nagle, tak jak niczego, co minęło, nie wspominał. Elizę — w jakimś zdarzeniu. I jej „mądrość”: — „mądrzy są ludzie do szpiku kości zepsuci”.
Eliza podobno poznała się na Wereszczyńskim od pierwszego spojrzenia: — czego nie miała, to nie miała: zasad. Ale miała oko.. Łajdak jest świętym i brzydzi się swą łajdacką szatą zahaczyć o wiotką skórę tchórza. Łajdak najdosadniej widzi małych ludzi.
Śmiał się:
— Pomyślałem o Elizie: co ona tam robi w niebie? Są ludzie, którzy tracą pamięć, a ja ją zyskuję.
— Nie wiem, czy słuszne są te twoje dociekania...
Aha, pomyślała, więc doszedł okrężną drogą, powrócił, doszedł do Wereszczyńskiego i tu go próbuje rozstrzygnąć.
— A pusta przyjemność — odpowiedział. — Nie wzięłaś tego pod uwagę? To było we wtorek.
— Skąd wiesz, że we wtorek? — próbowała cierpliwie urealnić,
— Pamiętam. Bo wtedy po raz pierwszy zwymyślałem Elizę, Może ją nawet uderzyłem? To jedno pamiętam, że po raz pierwszy. Wiatr był taki jak dzisiaj. Widzisz, pamiętam i dlatego sobie przypomniałem. Eliza rozjuszona, tak jak to ona potrafiła, zaczęła mnie poszukiwać na mieście. Widzisz ją, nawet teraz, jak ją musiało wtedy nosić. Złe oczy, już to widzę, złe nogi, zwrot w lewo, zwrot w prawo, żołądek w ogniu: dać komu w pysk! Znalazła mnie w podłej kawiarni, siedziałem z Wereszczyńskim. Czegoś podobnego nie mogła się spodziewać. Płonął zachwytem, naokoło wianuszki dziwek, natkane oczami jak muszle w piasku, i ja, noga by jej tu nie postąpiła, a ja ścierwo z tym jakimś typem... Pan Wereszczyński, zrozum, wyglądał odpowiednio. Pomocnik maszynisty, spod kranu i mydła, przylizane włosy, szczerość w oczach, krótkie palce, geścik, coś w rodzaju nafty nad spłoszonym czubem, grzeczność i olśnienie, zalatywał petrolem, a ja mu dywanik pod nogi ścielę... Odsłonił duszę. Z godną ostrożnością, która pisana jest ludziom niepewnym. Był uroczy. Weszła Eliza, usiadła obok mnie. Piorun uderzył w pana Wereszczyńskiego. Wrażliwy na piękno kobiet. Są tacy wrażliwi. Aż chciałoby się im kupić jeden tańszy egzemplarz w prezencie. Eliza milczy. Mówię do niej po cichu, mogłem mówić głośno, bo ogłuchł: „co miałem robić — tłumaczę — zaczepił mnie na ulicy i wręczył mi różę. Czyhał na mnie”. — „To źle” — powiedziała. — „Co miałem z durniem zrobić — tłumaczę. — Musiałem go sprzątnąć z ulicy razem z tym kwiatem.” — A ona mi na to, patrząc spokojnie w twarz Wereszczyńskiego: — „Gówno nie róża; zadrwił. To ten — powiada — skurwysyn, z którym dwa tygodnie temu zrobiłeś na ulicy porządek. Potrącił, chuchnął na mnie, zagrodził przejście, kark byłabym skręciła. Przez tego tapira!.” Tak mogło być, nie miałem głowy do pamięci. Ona wszystko miała... w idealnym porządku, przede wszystkim głowę. Dzień przedtem, w poniedziałek, zabrałem jej jakiś list, który przy mnie napisała i nie chciała mi przeczytać, i ten list zgubiłem. Był potem w ubraniu, które pożyczyłem Wereszczyńskiemu, i potem już nigdzie go nie było. Co mogło w nim być? Nie czytałem. Ale z całą pewnością jakieś świństwa. Jak znam Elizę. Pisywała listy, tam i z powrotem, potem dwa razy rozmawiałem z nią o tym liście. Najpierw się rozzłościła, w końcu powiedziała: niech sobie będzie, jak jest. Niech sobie, gdzie chce, będzie. Ona cały świat miała w dupie.
Był pijany. Robił się nieprzyjemny. Nie lubiła, gdy wyrażał się ordynarnie. I gdy mu drżała szklanka w ręce. Wywlekanie Elizy, dawno nieżyjącej Elizy — także było przykre. Zło tkwiło i w tym, że sprawiało mu to przyjemność.
I w tym, że nie był aż tak pijany. Gdy już wpadł na ten motyw, że Eliza lekceważyła świat cały, ciągnął go w różnych wariantach i Eliza stawała się bóstwem. O takim nasileniu odwagi we wszystkich złych cechach, że jeśli nawet powiedziała najgorsze, nie mogła się mylić. Powiedziała: strzeż się, jest to człowiek zdolny do najpodlejszego czynu ze strachu. Oto Eliza.
— A Wereszczyńskiego ja stworzyłem. Jednym gestem wskazałem mu drogę. Jeżeli to prawda, że go uderzyłem. Idź, dziecko, powiedziałem i czyń dobrze. Idź, bełtaj i mieszaj w sobie, twórz, a prześcigniesz mistrza.
Wypadła mu szklanka z rąk. Angelika podniosła. Wiatr dobrał się do rośliny, która stała w donicy pod oknem. Zeskoczyła z biurka i zabezpieczyła donicę.
Zdumiewał ją ten tok rozumowania, ta nagła pamięć i jej powroty, tragiczna duma, naiwna i w jakiś sposób tak jakby zbrodnicza. Prawdopodobnie samobójcza. To straszne zawołanie elektryzowało ją i stawiało na nogi. Gotowa była przejść sto kilometrów nocą, niosąc ratunek. Nie chciała o tym myśleć, lecz wzrok utkwiła w biurku.
— Czy on wie — zapytała — o tym, że to ty byłeś tym, który go uderzył?
— Nie wie. Tego by brakowało, żeby jeszcze wiedział. Mam mu powiedzieć?
— Od nikogo nie słyszałam tyle dobrego o tobie, co od niego.
— Kłamał?
— Z całym przekonaniem mówił.
— Zawiódł się?
— Proszę tylko o sprawiedliwość.
— Nic się nie martw, on zawsze ją sobie wymierzy.
Dobrze wiedziała, w której szufladzie przechowuje rewolwer. Tę akcję należało jak najprędzej przeprowadzić i rewolwer powinien zniknąć. Kluczyk z zamku szuflady jak zwykle nie był wyjęty. Było to jakimś znakiem. Nie strzegł narzędzia, którego istnienie mogłoby mu kiedyś przyjść nagle do głowy.




Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.