<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Piotrowski
Tytuł Złoty robak
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1968
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W piecu

Oczywiście — Pianta namówiła go na bilet do opery. Wziął bardzo szybko, aby nie wznawiać rozmowy, i bilet kolejowy. Od pojutrza zaczynał urlop. Napisał list do Kwiatkowskiego, gdy już wysłał, z przerażeniem uświadomił sobie, że pomylił nazwisko.
Opera nie doszła do skutku. W opustoszałym, wielkim, zimnym hallu opery, który wyglądał, jakby przed chwilą odbyła się tu kaźń i krew zmyto hydrantem, jakiś zmizerowany chłopiec, sam jeden w koszuli tylko i spodniach, wpatrywał się w afisz. Kasa była zamknięta. Oddał chłopcu bilet. Odebrał kapelusz z szatni i otarł rękawem brzeg ronda. W lustrze dostrzegł, jak mignęła twarz obdarowanego.
— Pies pana trącał — powiedziała szatniarka, rozglądając się przezornie. Myślał, że się przesłyszał, ale przypomniał sobie, iż zwrócił jej uwagę, że półka, na której położyła kapelusz, jest pełna kurzu. W tej chwili nie był jednak pewny, czy ona rzeczywiście tak powiedziała, jak zrozumiał. Nie wypadało zapytać. Wrócił i położył przed nią srebrne dziesięć złotych. Miała twarz zielonkawą od przygaszonych świateł i roziskrzone gniewem oczy. Odszedł bez pośpiechu. Srebrny krążek dziesięciozłotówki powinien teraz polecieć za nim i trafić go w plecy. Nie poleciał. Zastanowił się, co on takiego mógł jej powiedzieć, że ją rozjuszył i potem zmuszony był upokorzyć?
Wstąpił do najbliższej kawiarni. W sumie wydał już dwadzieścia złotych, duże pieniądze, logicznie rozumując, dziś wieczór z wydatkami przestał się liczyć. Po dwóch betonowych stopniach wszedł na betonową posadzkę. Drewniany niebieski pawilon stał nad wodą, były tam jakieś lampiony, a na dole dwa reflektory skierowane po wierzchu fali. Wewnątrz panował niepokój jakby na ulicy, przechodzono tam i z powrotem — szli ludzie, którzy mają w tym przyjemność, aby zrezygnować z mieszkania, parku, lasu i umieścić się w ciasnym pudełku jeden obok drugiego., Tuż na widoku siedziała grupa pochylonych ku sobie mężczyzn, ujętych barierą krzeseł, które zwracały ich twarze ku sobie i zamykały krąg rozognionej owocowym winem brzydoty. Usiadł na tarasie pod parasolem, taras schodził bez potrzeby do samego nurtu rzeki, w której wirowały te same drewienka sosnowe. Zbierało się na burzę, wiatr, który poderwał papierek po cukierku, do wieczora przygotował niebo, słychać było szum wzburzonej fali, przedwcześnie zapalono światła, fioletowe reflektory jeździły po grzbiecie wody. Gdy usiadł, chciał wstać, jak na złość kelner zapytał go, czego sobie życzy, zamówił kawę, kelner odszedł i już nie wrócił. W ten sposób, zamawiając na kredyt, stracił wolność, sprawdził w cenniku cenę kawy — uwięziony, miał czas i powrócił w myślach do Wereszczyńskiego. Zdarzają się feralni ludzie, jak gdyby przypisani do czyjegoś życia. Są to zazwyczaj ludzie, dotknięci jakimś kalectwem wewnętrznym, jakąś biedą, która tkwi w nich samych. Bieda ta wypływa nieraz ze źródeł szlachetnych — czasem jest nią miłość — lecz zawsze bezgraniczna — wtedy ulegają uwielbieniu dla wszystkiego tego, czego sami baliby się ryzykować. Mówi się potem, że nie mając odwagi na własne, żerują na cudzym życiu psychicznym i czerpią z niego darmo.
— Burza — powiedział kelner. Akurat wywinął się jak spod łokcia, rozbiegany, z serwetą w ręce, w pogoni za dokuczliwą białą ćmą spod promieni elektrycznych. Był w stanie paniki: — Jest burza — powiedział. Serweta wisiała mu z ręki.
— Ja zostaję — rzekł Paweł.
Rzeczywiście wzburzyła się rzeka, woda stała się odbiciem wzburzonego nieba, zerwała się fala, spadły krople deszczu, pręt parasola ugiął się, koronka markizy zaczęła podfruwać. Błyskawica odsłoniła daleki skrawek nieba. Brzęknęło gdzieś zatrzaśnięte okno, szyba wypadła z fioletowej chmury i rozprysnęła się na kamieniach jak kropla wody na rozpalonej blasze.
Atak wiatru nagle ustał. Nieoczekiwanie na stoliku przed Pawłem zjawiła się kawa. Znowu zatańczyły na wodzie żółte sosnowe drewienka, podbite różową pianką. Lokal opustoszał. Paweł obejrzał się i z przerażeniem spostrzegł Wereszczyńskiego. Dwa stoliki wstecz i trochę obok. Siedział w towarzystwie tej samej dziewczyny i patrzył na Pawła, mówiąc coś do niej — o nim. Nawet z tej odległości widoczny był inteligentny biały kiełek, nacinający wargę.
Wereszczyński wstał gwałtownie, z zasiedzenia zrobił kilka chwiejnych kroków, zniosło go na ukos, oparł się podmuchowi wiatru i w mgnieniu oka znalazł się naprzeciw, wychodząc energicznie z czarnego nieba. Był w popielatoczarnej marynarce, szarych wąskich spodniach, białej koszuli, różowym krawaciku, czerwonej zamszowej kamizelce i sandałach na bose stopy. Mógłby sprzedawać pumeks przy wędrownym stoliku, gdyby nie szlachetne uniesienie głowy i promienne spojrzenie anielskich oczu, podbitych czerwonym reflektorem.
Udał, że nie pamięta o porannym spotkaniu, wygodniej było mu się zdziwić:
— Aaa! — wyciągnął rękę. — Żyje pan? — — Żyję — odpowiedział Paweł. — A pan... — chciał zdawkowo zapytać: — a pan co tutaj robi? — lecz Wereszczyński przeciął:
— A ja już nic innego nie robię. Tylko żyję — przytrzymywał dłoń Pawła i położył na niej swą lewą rękę. — Przyjechałem, żeby się z panem pożegnać. Ale nie mam odwagi przyjść do pana domu.
— Pan żartuje — rzekł Paweł odpowiadając jeszcze na to: nic innego nie robię.
— Nagle opuściła mnie wszelka odwaga — mówił Wereszczyński. — Cztery razy byłem pod furtką i zawracałem — położył na brzegu stolika pudełko papierosów i zapałki:
— Czy mogę się przysiąść? Pan tutaj sam?
— Nie — odpowiedział szybko Paweł. — Mam dużo kłopotów, absolutny brak czasu, w domu, poza domem, powody do irytacji... — Już za dużo powiedział, zerknął z niechęcią w stronę jego stolika:
— Proszę bardzo — podsunął krzesło, lecz Wereszczyński wybrał drugie, z widokiem na dziewczynę.
— Pan nie ma pojęcia — rzekł łagodnie — jak ucieszyłem się, gdy pana zobaczyłem. Że pana znów widzę, i tę pańską... — zawahał się: — gniewność — spojrzał przyjaźnie — zupełnie jak strumień... Widząc pańską chmurną twarz i... — ciągnął z uśmiechem — tak podobną do tamtej... jest jakieś podobieństwo z ducha... Czuję się w tej chwili, jakbym po wielu latach wrócił, wszedł w dawną zieloną dębinę i napotkał ten sam stary strumień, wzburzony jak przed pół wiekiem, krystaliczny i zimny... To pociesza i smuci. Potwornie smuci zobaczyć byłego ucznia o posiwiałych skroniach.
Usiadł, wyciągnął w stronę Pawła rękę, jakby chciał go dotknąć. Paweł milczał — Pan... — rzekł Wereszczyński zapalając papierosa — jedynie... skurduplał nieco. To jedno tylko... Excusez le mot. Czy pan pamięta? Reszta pozostała ta sama — parsknął krótkim śmiechem i natychmiast go uciął.
Z bliska twarz jego była trzaśnięta w drobne szkło. Trzaśnięcie ułożyło się koncentrycznie wokół niebieskich, zmarzniętych oczu, szklistych, obrysowanych, wtłoczonych w głąb jakby żelazną sztancą do wybijania dziur w tynku, i jaśniejących. Dobrze znana, wielka jak kipiące ciasto głowa zeschła się do wielkości beczułki po bryndzy, rudy zarost ustąpił, wyszła cera blada, niebieskawa, uszy zwiędły — był wzruszający w tym nieszczęściu lat, i mimo wszystko zażenowany. Podobny do starej kobiety, która wstydzi się, tysiąc razy chce o tym powiedzieć, i wie, że nawet autoironia nie ma już ludzkiej ceny.
— Czy nie kupiłby pan u mnie kapelusza — spytał nagle z uśmiechem. — Jestem bez pieniędzy — obejrzał się w stronę stolika z dziewczyną. — Prawie nowy, dostałem go dziesięć lat temu w prezencie i zmalała mi głowa.
Znowu zapanowało milczenie.
Propozycja wyglądała na nieudaną kpinę. Tym bardziej że jej nie ponowił. A może chciał tylko zyskać na czasie?
Paweł przerwał ciszę, odważył się, i aby przeciąć dwuznaczną sytuację, zapytał:
— A czy można wiedzieć, kto to jest ta pani?
Pytaniem tym zamierzał przywrócić, tak myślał, dawny „świetny styl” poety, pełny niedzisiejszej galanterii, uroczystych sformułowań. Spodziewał się „poetyckiej repliki”.
— Kokota — odpowiedział Wereszczyński, jakby tylko na to czekał. — Prawdopodobnie kokota-intelektualistka, demi-mondena, jeśli pan woli, programowa, choć niekonsekwentna w swej teorii demikokoctwa. Skąd zresztą można wiedzieć, skoro pozory stały się dzisiaj stylem życia. — Jego lewa powieka drgnęła i błysnęła jak biały motyl na utlenionym lustrze. — Nie powiedziałem — dodał — nic niewłaściwego. Postawa dwuznaczna jest postawą współczesnej filozofii. Uprawiają ją również i sieroty. Jak ta oto.
— Zgroza — bąknął Paweł. Tu już nie było żartów. Próba ratowania rozmowy pękła ostatecznie.
— Kokota-intelektualistka — powtórzył bez skrępowania Wereszczyński — to połączenie leży dzisiaj blisko, jak instalacje we współczesnej łazience, lustro i sedes.
Zgroza — pomyślał Paweł.
— Pan wybaczy mój język — powiedział Wereszczyński — ale to jest jedyne, czym się dziś można porozumieć. Bluźniąc. Bluźnierstwo i perfumowana rozpacz stanowią cechę naszej epoki. Rozpacz jest formułką erotyczną. Bluźnierstwem można się wywinąć z niewiedzy. A formułka w życiu erotycznym doprowadziła do bełkotu. Oto go pan słyszy.
Co się z człowiekiem dzieje? Jakie przechodzi koleje? Więc to jest ten „wielki”, „wykwintny” Wereszczyński, i „niebezpieczny”? Musiał się stoczyć. Nie mógł inaczej. Można było przewidzieć. Za dużo w nim było bezsilnej ambicji. A ta prowadzi do jej utraty. Są tacy, którzy dają się na to nabrać. Muszą potem nadrabiać, hałasować, zwracać na siebie uwagę, robić z siebie widowisko. Tak oto wygląda upadek i koniec. Upadek tego do przesady kiedyś poprawnego człowieka, używającego języka najczystszej gramatyki, poprawiającego akcent znajomych w czterech językach świata. Tego, który drżał kiedyś i walczył z każdym uchybieniem. On to przecież twierdził, że wszystkie fakty, przygody, podróże, doświadczenia losu są tylko po to, aby powstał do nich intelektualny komentarz: „Komentarz do chleba zostaje. A nie chleb zjedzony”. Właśnie oto widzimy: zjadł chleb; nie mogąc klęski cofnąć, postanowił ją wyjaskrawić. Upadek — rozumuje przypuszczalnie — tak jak choroba, jest realną formą życia. Trzeba tylko wydobyć z niego doskonałość, błysk złej odwagi, godności odwróconej do góry nogami, a może nawet czarnego honoru. Nieszczęście trzeba pić na umór. I tak, jak to się zdarza alkoholikom, jest w nim dwóch ludzi. Jeden, który mówi: „straciłem wszelką odwagę”. Lecz po to tylko mówi, żeby zaraz potem drugi zniszczył ten ludzki objaw bezczelną zaczepką o kapeluszu. Albo o jakichś „kurduplach-nieco”. Boże, myślał Paweł, daj mi anielską cierpliwość, abym się nie uniósł i nie strzelił w ucho jednego z nich. Abym nie znieważył publicznie nędzarza i starca.
— Jest pan chory? — zapytał.
— Tak. Oto mój opiekun — pokazał na dziewczynę — i anioł dobroci.
W tej chwili współtowarzyszka zaczęła wyrażać zaniepokojenie jego nieobecnością.
Dał jej znak: „że zaraz”.
Nie jest jego krewną. Kłamie. Motywy? Nieznane. Prawdopodobnie litość. — Czasy strontu — rzekł wychylając twarz z różowego cienia — i kardiogramu rodzą wspaniałych ludzi, o wielkim sercu. W dobie poszukiwań mrozów międzyplanetarnych nadejdzie jeszcze sezon ciepłej łezki, kantyczek, lansjera w skrzypiących bucikach. Świat nagle się cofnie w tej samej panice, w jakiej pędził naprzód. Gdy dotknie nosem zimnego. Ludzie osobiście muszą się przestraszyć, sama wyobraźnia im nie wystarcza. Przepowiadam także w mojej teorii — przymrużył oko. Na jego strzaskanej twarzy już nie po raz pierwszy drgała lewa powieka. Drganie to sprawiało wrażenie, jakby jakiś zwój w mózgu nie kontaktował i po chwili było to bardzo przykre. Paweł dyskretnie spojrzał na zegarek.
— Spieszy pan się? — zapytał Wereszczyński. — Ja też. Jestem po prostu śmiertelnie chory. Nareszcie. Czas byłby chyba. Każda choroba — znów zaczął: — najpierw atakuje słownik. Pomyłki, przejęzyczenia i samoobrona: ordynarne słowa. O tym to ja wiem, i wiem. Mózg mój niestety jak fusy kawy po trzecim parzeniu. Przykre? Nie dla każdego. Tamta oto osoba — znów pokazał — udzieliła mi właśnie ostatniej satysfakcji. Przeczytała rękopis, będzie pertraktowała z wydawcą. Łaska z nieba w ostatniej chwili. Jest oczarowana moim dziełem. Chodzę po mieście jak pijany student. Co pan na to?
— No... gratuluję.
— Jakoś cieniutko.
— Bardzo się cieszę. — Co miał powiedzieć? — Chociaż nie znam.
— Słuszna przezorność — parsknął Wereszczyński: — pan nie zna. A gdyby pan znał, to co? Oceniłby pan, pogustował, skrzywił się i strzepnął paluszki... Na szczęście znaleźli się inni. A pan... — wychylił się ku niemu — właśnie, czy pan nie pomyślał, czy nie przyszło panu na myśl, żeby coś po sobie zostawić? Jakiś drobiazg w szufladzie, nie licząc rachunków — roześmiał się, jakby to był i żart, i niemądry; lecz kontynuował swoje: — Jeśli pan pozwoli, mam taki pomysł, noszę się z nim: zostanie po panu ta oto osoba... Myśl jest trochę poetycka. Już przedtem mnie opanowała. Przyjechałem tutaj, żeby pana przeprosić. Lecz to jest mało. Zrobię to przy świadku. Dałem panu kiedyś list, teraz wskażę człowieka. Koncepcja moja — zapalił się — jest prosta i bardzo piękna. Gdy przy niej — pokazał palcem na dziewczynę — pana przeproszę, ona zostanie jako świadek i będzie żyła, mnie już nie będzie, ale ona będzie dla pana żywym i jakże uroczym dowodem, zaraz się pan przekona, mojej pokory — zapalał się do tego coraz więcej — czy jak tam, skruchy, wielkoduszności, pan sobie wybierze. Ekspiacja moja będzie rosła, rozwijała się, piękniała, już uprzedziłem, ona tylko czeka... Inteligentny to człowiek, zaraz pan się przekona... Jest moim obowiązkiem... — wstał, oszalał. — Nie! Nie! — krzyknął jeszcze Paweł. — Proszę nie przepraszać! — Lecz Wereszczyńskiego już nie było. Poderwał się i popędził; w kilka sekund był z powrotem. W towarzystwie tamtej. Niosła dwie nie dopite szklanki kawy, Wereszczyński dźwigał nylonową siatkę, targał ją dość słabo, podbijał kolanem: — Państwo się nie znają — rzekł rozpromieniony — pan Małachowski, mój uczeń, pani Felicja, mój mistrz inteligent... — mówił jeszcze coś więcej i więcej, był niezwykle przejęty, chciał mówić, błyskać, zabłysnąć wszystkim niezwykłym, co mogłoby być do powiedzenia, inteligentnym, błyskotliwym i takim, co musi przykuć uwagę do nich dwojga razem.
Usiadła swym systemem wielokrotnego siadania. Paweł patrzył na nią. Najpierw nie patrzyła na niego, miała kościstą klatkę piersiową, giętą jak z trzciny, wciętą jak manekin krawiecki i obciągniętą czarnym swetrem, płowym w miejscu żeber. Nie wiadomo — bladość, smutek czy inteligencja bieliła ją i czyniła przejrzystą. Oczekiwał jej głosu i pierwszego słowa. Miał nadzieję, że być może ona wyzwoli go od Wereszczyńskiego, zrozumie i zabierze go stąd jak najprędzej.
Na wolnym krześle postawiła siatkę; były tam dwie książki, kartonowa teczka na papiery, wypchana, dość zmęczona, zawiązana na czarną tasiemkę, i jak się zdaje męska piżama, sądząc po wielkich guzikach i zapięciu z przodu. Jednym spojrzeniem wszystko to odczytał. Dużo słyszał o zepsuciu w ogóle i o rozwiązłości dzieci. Dziewczynę zepsutą w jej wieku, około lat dwudziestu albo i więcej, można by raczej przyjąć za fakt już normalny.
Należało rozumieć, że jest młodym krytykiem, skoro ma kontakty z wydawnictwem; na razie nic nie mówiła, patrzyła i nie patrzyła, okiem trochę zbójeckim, jak obrażone dziecko przedmieścia, bez pardonu. Wereszczyński mówił: „pani Felicjo” i „pani Felu”, powiedział też: „kawa nam wystygła”, a ona przyglądała się Pawłowi.
Paweł milczał, zrezygnowany, patrzył z lękiem na kolorowy mączek twarzy byłego poety.
— Odkąd tu przyjechałem — zaczął Wereszczyński, natychmiast wyjmując fragment z jakiejś bezbrzeżnej radosnej treści — same wzruszenia. Jedno pasmo, najpierw zaprzedwczoraj, gdy wylądowałem w nocy... Pan pozwoli, że opowiem moje wrażenie szczegółowo — rozmyślnie przeciągał po to, żeby spotkanie trwało. — Pan pozwoli — chwycił Pawła za rękę. — Nie wystarczy bowiem przeżyć, trzeba to jeszcze opowiedzieć. Wtedy dopiero fakt istnieje naprawdę. Nieraz spieszę się i niecierpliwię, aby zdarzenie skończyło się w tym celu. Wylądowałem więc...
— Samolotem? — zapytała.
— Towarowym pociągiem. W breku.
— W breku? — zdziwiła się dyskretnie.
— Było się kiedyś trampem — zwrócił się do Pawła — szumowiną intelektualną, szwarc-inteligentem, prawda? Pochodzę z nizin. Nie pamięta pan tego? Dyżurny ruchu także się zdumiał, gdy na zapadłej stacyjce, dwa tory, zimny bufet, czcigodny starzec wykorzystał jego nieuwagę i jak młodzieniec wskoczył w biegu... — zapalił papierosa. — Nie miałem pieniędzy na podróż — mówił szybko — mieszkałem u zasranej kuzynki staruchy, zaczęliśmy robić pod siebie na przemian, miała mnie dosyć, trzymała na owsiance, wydzielała papieroski, strzepywałem popiół do blaszanki po szprotach, a za oknem kwadrat trzech zimnych drzewek i rozgrzebanej przez kury ziemi — zaciągnął się dymem — jeszcze mam w oczach widok tej potwornej blaszanki z napisem: Bałtyk. To się nazywa „wsi spokojna, wsi wesoła”. Przestraszyła mnie krzywa brzózka na rozdrożu, jakoś za bardzo już krzywa. Uciekłem, byłem chory, postanowiłem wybrać sobie miejsce. Myśl o ostatnim miejscu nie jest łatwa, rzadko komu przychodzi do głowy, ludzie za życia są niewybredni i nie wiedzą, czy to ma być biała ławeczka nad zielonym stawem, czy marmurowe stopnie opuszczonego pałacu, czy też może nylonowy niebieski śpiwór, położony w lesie na konwaliach. I umierają w pośpiechu na słomie furmanki. Okradłem moją staruchę, nieznacznie, celowo, miałem przy sobie pół litra wódki i rękopis Teorii, mojej Wielkiej Teorii. Jakże słusznie! Wybrałem miasto. Miasto moich nieszczęść. Ogarnęła mnie nagła odwaga uczuć, przypomniałem sobie pana! — uderzył dłonią w stolik.
Przez chwilę patrzyli na siebie.
— Nigdy w życiu nie kradłem. Pan wie o tym. Pani uważa mnie za osobę świętą. Wszystko, co zrobiłem najgorszego — podjął cicho — to była miłość. Wszystko z odrzuconej przez ludzi mojej miłości do nich. Nie kochali mnie. A ja się garnąłem. Dlaczego? Myślałem o tym patrząc przez siedem lat na trzy zimne drzewka. Dlaczego życie nasze było jednym pasmem nieporozumień i przykrości? Dlaczego, zamiast żyć, toczyłem się jak kamień kopnięty nogą? I doszedłem do wniosku. Z tym gotowym wnioskiem zjawiłem się przed panem jak z wyrokiem śmierci. I nie odgadnie pan sentencji tego wyroku? Rozwiązanie jest oczywiście bardzo proste, jak wszystkie ostateczne rozwiązania. Tak. I proszę mi wybaczyć: obydwaj nie mieliśmy pewnej nieuchwytnej łaski natury. Która jest za darmo albo za skarby jej nie ma. Obydwaj nie mieliśmy wdzięku. Wielka sprawa. Czy kupił pan cokolwiek za jeden uśmiech? Nigdy! Tak, tak, o ten drobiazg rozbiło się nasze życie.
— Pan wybaczy...
— Tak, tak, nie miało się wdzięku — roziskrzył się gniewnie: I niech nas za to ziemia pochłonie. Pan także nie miał.
— Drogi panie Wereszczyński, czy my jesteśmy panny na wydaniu? Nie mogę pana pojąć. To po to pan jechał towarowym pociągiem i czepiał się wagonów?
— Nie miał pan wdzięku — uparł się Wereszczyński — ani za grosz. Bardzo proszę: ja także. Byliśmy do siebie podobni jak dwie krople wody. Stąd miłość, niechęć, starcia, nienawiść, katastrofa. I śmierć. Śmierć niewinnego człowieka, w której dopomogłem. Pan także. Brał pan rzeczywistość za fakt istniejący i jednoznaczny, myślał pan, że wystarczy przyznać sobie ten najwyższy stan szczęścia osobistego, swobodę w ocenie ludzi, a wszyscy klękną. Ja także myślałem. Przymierzał pan siebie do tej nie istniejącej rzeczywistości. Kostnieliśmy za życia, pan także! Zaczęliśmy wydawać sądy o sobie, obydwaj, będąc jednakowo wyzbyci świadomości, że w końcu los jest aktem ironii i że trzeba zawczasu przygotować się na głupkowaty uśmiech. Tak, tak, rzeczowość, pedanteria i rozsądek, miara i waga niewielkie mają w życiu znaczenie. Ale niech pan spróbuje być nie rzeczowy — spojrzał tryumfalnie. — Z czego pan zaczerpnie? Niech pan spróbuje być „lekki”, ho, ho! Wtedy będzie pan straszny. Lekkość ludzi strasznych to tylko zbrodnia, okrucieństwo i smutek — chwycił Pawła za rękę i powiedział prosto w twarz: — Był pan człowiekiem poważnym. Nie pan mnie, to ja się pana bałem.
— Proszę się uspokoić — rzekł głucho Paweł.
— I wszystko ze strachu. Przyjechałem tutaj ze strachu w nocy. Okrążyłem pośpiesznie miasto. Było ciemno — jak w pudle i duszno, jakby z pudła wyjęto stęchłą krepę. Bruk jak zwykle tutaj, proszę mi nie przeszkadzać — wtrącił — przekuty szynami, tłusty. Milczący ludzie po bramach, duszyczka moja skulona we dwoje, ręce zanurzone w chłodzie nocy, wie pan, duszyczka jak ciepły promyk w garści, splunąć na nią, a zgaśnie. Było tak ciemno i zatłoczone gęstą nocą, bez powietrza, że przeciskałem się pustymi chodnikami i zwątpiłem, czy nie znajdując nic prócz nieczytelnych szyldów warto było przyjeżdżać. Lecz trudno, miałem tutaj z dawnych lat zaprzyjaźnionego lekarza i krematorium, wiedziałem, że kiedy już raz tam wejdę, wszystko odbędzie się jak w domu, wiedziałem o wszystkim i o mojej chorobie, z lekarzem prowadziłem kiedyś rozmowy o rodzajach praktycznej śmierci, zawiadomiłem go listownie: że już; Teorię zamierzałem zostawić u niego pośmiertnie. Mieszkał w willi z tarasem, w ogrodzie na tyłach lecznicy, i czekał mojego przyjazdu. Okrążyłem ten ogród, lecz spłoszył mnie nocny tramwaj. Zaskowyczał, jakby najechał sforę psów i żelaznymi kołami szatkował im łapy. Cofnąłem się do śródmieścia, przenocowałem za darmo u jakiejś stróżki z Pińska, która waszym zdaniem w łóżku powinna mieć chlewik. Dostałem bezpłatnie chleb i masło, na drugi dzień wszystko odżyło. Zna pan to? „Następny dzień życia”. Bez tych następnych każdy poprzedni byłby nie do wytrzymania. Znaleźli się wspaniali młodzi ludzie. Przez czysty przypadek. Przedtem złożyłem wizytę mojemu lekarzowi, poddałem się, dokonano na mnie szeregu tych tam prześwietleń, nakłuć i z umiarkowanym przerażeniem potwierdzono trafność mojej diagnozy. Po krótkiej rozmowie z pomocnikami zostałem sam z moim lekarzem. Fachowo opanował ludzkie być może wzruszenie i mówiliśmy już o czym innym. Dał mi dzień „urlopu”, na moje błaganie, gdy klęknąłem przed nim. Wszystko będzie dobrze — powiedział. Nie chciałem mówić, że sam już wygląda jak strzyga. Poznałem go, kiedy był jeszcze młody, w czasie sekcji zwłok pewnej osoby zadręczonej na śmierć przez drugą osobę. Zostawił wtedy parę złotych dla mnie, później odwiedzałem go ze zdrowia i nudów. Był pociągająco żywotny i pusty. W gruncie rzeczy teraz, jeśli można by mi przydzielić jakąś pomoc na wszelki wypadek, to wóz asenizacyjny. Następnego więc dnia zaświeciło słońce, odżyło moje miasto, ukazało się w lustrach, niebo poleciało wysoko i odbiło się w rzece, lecz co tu pieprzyć: niebo, słońce... Oczywiście nikogo znajomego; martwa planeta. Rozglądałem się za panem, wiedziałem, że pan tu pracuje, cztery razy byłem pod pana domem, byłem też na tych schodach starego mieszkania po browarze, z okrętem na garbatym dachu. Widziałem próg, dzwonek, puste deski drzwi, klosz odrutowanej lampy na półpiętrze wisi lat pięćdziesiąt, a kości dawno się rozsypały. Zrobiłem ślad paznokciem przy dzwonku, boję się, będzie to jedyny znak, jaki po mnie został. Poszedłem na moją ulicę, udało mi się zmusić nowych ludzi, aby mi wynajęli pokoik pod dachem. Zgodzili się dopiero, gdy wpadli na myśl, że przyjechałem w poszukiwaniu ukrytych kosztowności. Śledzili mnie przez szparę w deskach te jałowe typy. Odsunąłem przywalone workami łóżko i odnalazłem moją ręką wyciętą w drzewie literę „A”. Daję panu słowo honoru. Odezwał się flecik na dole. Ktoś zagrał, i zdechł flecik. Wychyliłem się i rzuciłem przez okno złotówkę w papierku. Na dole stał olbrzym, ślepy żebrak z małym chłopcem, który ukłonił mi się jak prawdziwy kabotyn. Moi gospodarze cofnęli nagle decyzję. Postanowili sami szukać skarbów. Znów odwiedziłem mojego lekarza, podjął mnie kawą na tarasie, był z dwoma psami, wymieniliśmy poglądy na sprawy obojętne, psy mnie obwąchały, pozwolił mnie jeszcze raz się wymknąć. W kilkanaście minut potem na mieście miałem tę niemiłą przygodę. Właśnie ten przypadek szczęśliwy — zemdlałem po raz pierwszy. Lecz to już jest: — Opowiadanie. Które zanotowałem — pokazał na teczkę w siatce. — Przedtem jeszcze raz zawróćmy.
Współtowarzyszka, jeśli ją tak nazwać, pani Felicja, nie odezwała się do tej pory ani słowem. Słuchała, nie wyglądała na taką, która ulega przymusom, bawiło ją, na bladej twarzy ukazał się rumieniec tak niezdrowy, jak i bladość, ugięła palce pod dolną szczęką, drżały palce, wybuchała śmiechem — kaskadą z brylantowym kwikiem, żgało ją w torsie, ukazywały się płowe żebra i nagle chmurniała, dziwiła się — półksiężyc kiełka wschodził złośliwie na papierowych wargach koloru gniazda osy: — niepodobna! — wykrzykiwała. Ale rozumiała, musiała wiedzieć znacznie więcej, niż Wereszczyński zdolny był wysmażyć całej tej konfitury w swym chorym tygielku. W pewnym momencie Pawłowi wydało się, że tak jakby chciała mu dać jakiś znak porozumiewawczy poza oczami poety. Mogło to znaczyć: niech sobie mówi. Bądźmy wyrozumiali... — Skinęła nieznacznie głową: — — Cierpliwości, oto idzie numer, w którym coś będzie.
Była motorem, podburzała swą obecnością, lecz czy naprawdę aż tik chciała słyszeć „jak dawniej było”?

— Czy wszystko musi być wy trute — zapytał Wereszczyński — zdemaskowane, czy muszą pływać martwe strzępy materii na powierzchni? Czy nie ma zjawisk wielkich, które przerastają życie? Zapytajmy odważnie, czy istnieją wspomnienia do uratowania? Tak, istnieją. Ukryte i przechowane w naszym wyobrażeniu? Wyobrażenie bowiem, mocarstwo świata, jest nie do pokonania.
— Jedno, jedyne wspomnienie — kontynuował — ma dla mnie cenę najwyższą. Widzi pan, jak ja się dorobiłem. Tylko jedno.
I gdyby bodaj świadczyło za mną. Wręcz przeciwnie, wyszedłem w nim jak dureń. Pan się domyśla, o czym mówię. Szukając dawnych miejsc, to jedno odłożyłem na koniec. Zwlekałem i zwlekałem, bałem się, chciałem utrafić w sobie na chwilę najdotkliwszego odbioru. Przed godziną dopiero byłem tam, w tym miejscu. Wspomnienie dotyczy jednego uśmiechu. Czy ja zresztą wiem, może grymasu? Zanotowałem w pamięci uśmiech, wielką, wstrząsającą chwilę.
— Gdy pożegnałem przyjaciela lekarza — mówił — pobiegłem pod te sztachety. Nie będę opisywał strategii podejścia, lęku...
Nachylił się nagle do Felicji i pocałował ją w rękę. Pawłowi wydało się, że zimne gałki jej oczu wykonały udawany obrót, który mógł oznaczać: przeżyję i to.
— Jest pan w stanie dość szczególnym — rzekł pojednawczo Paweł. — Nie chciałbym, ale lepiej by było, są to, domyślam się, sprawy czysto prywatne, przebrzmiałe, wolałbym, aby przy osobach trzecich... Panią to interesuje?
— Interesuje — odpowiedział za nią. — Widzi pan, gdybym teraz przestał, mogłoby wyglądać, że chciałem opowiedzieć coś skandalicznego... Byłem dziś pod tymi sztachetami po raz ostatni.
Czerwony reflektor jeździł po czarnej fali, fala rzucała odblask w twarz Pawła, powiedział:
— Jeżeli już prawda, nigdy tam nie było sztachet. Był wysoki mur. Pan zapewne pomylił ogrody. Ale proszę, proszę... słucham.
— I zachodzę w głowę — ciągnął radośnie Wereszczyński — i jak to wszystko mogło się tam pomieścić? Małe to. W rezultacie sżeść klombów, piasek, trawa; skądże las? Zawsze odnosiłem wrażenie gęstwiny. Nie mogę także — mówił szybko w rosnącym podnieceniu — ustalić miejsca. Z którego startowałem. Tamtej nocy. Jeśli latarnia jest od ulicy, szedłem pod światło. Dlaczego więc nastąpiła ta straszliwa omyłka?
— Panią to interesuje? — ponowił pytanie już gniewnie Paweł.
Lecz nie wydobył z niej głosu.
— A szkoda — mówił swoje Wereszczyński.: — Na tym właśnie polegał wstęp do mojego błędu. Najlepiej jest, gdy nas gdzieś nie ma. Gdy na przykład nie dostaniemy się tam, gdzie byśmy za wszelką cenę chcieli. Gdy nie poznamy tego, na kim nam najbardziej zależy. Czy my mamy tyle majątku osobistego i nerwów, żeby płacić każdą cenę? A tak się nam wydaje. Żarłoczność nasza jest sto razy większa aniżeli wytrzymałość nerwów i pojemność gardła. Potem... — przerwał na chwilę. Otarł czoło. Chusteczkę natychmiast podała mu dziewczyna. — Potem dławimy się piaskiem, leżąc na ziemi. Idą już po nas, wdeptują. A my? Z tej pozycji, leżąc, udajemy, przybieramy pozę, regulujemy uśmiech, ba! żart nawet, okolicznościowy, dochodzimy do tego, że sami sobie wydajemy się śmieszni, i to jest już najwyższe osiągnięcie naszej świadomości. Mamy tu swoje poranki i swoje wieczory, rozróżniamy w nich lepsze i gorsze. I tak całe życie, leżąc, widzimy świat, działamy, ośmielamy się go oceniać. Z pozycji leżącej. Żmii. Każdy człowiek, który upadł i jest zawiedziony, staje się żmiją. Widział pan kiedy leżącego ptaka? Orła w pościeli? Niech pan słucha, bo jest to moje całkowite przyznanie się do winy. Wobec pana. I moje najpiękniejsze wspomnienie. Równocześnie. I moja ostatnia chwila. W rzeczywistości.
Felicja ogarnęła dość sypkie włosy, ściągnęła rozlazłą siatkę w jedną całość, pokazała palcem na przegub lewej ręki. Nie miała zegarka, lecz znaczyło to, że czas. Spieszyli się gdzieś, trzeba było skracać.
— Panie Pawle — rzekł mocniejszym głosem Wereszczyński — dziś wiem, że można się pomylić, powiedzmy, teoretycznie, na lotnisku, i zamiast do Sztokholmu polecieć do Brna. Głupstwo. Można wrócić. Jeszcze za życia. Ale nie wolno się pomylić co do człowieka. Tu nie ma powrotu. Omyłka moja była najszlachetniejsza ze wszystkich, jakie znam pod słońcem. Ale i najtragiczniejsza. Stało się to w dniu pierwszego wielkiego przyjęcia, na które się dostałem. Za grubą cenę upokorzeń. Tak sobie wyobrażałem życie. Nie było jak dziś, że płotki wydają bankiety dla płotek, wtedy, jeśli wemknęła się płotka, mogła przeleżeć do rana na piasku. Cokolwiek będzie w tym, co powiem, śmieszne, zapłaciłem i jestem tego właścicielem.




Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.