<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Piotrowski
Tytuł Złoty robak
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1968
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Wycieczka

Decyzja zapadła nagle. Paweł wrócił z pracy.
— Jutro, niestety, będę miał wolny dzień — położył w kącie torbę z narzędziami. Odkręcił krany w łazience, żeby się umyć i przebrać:
— Majster jedzie na chrzciny do córki. Opuścił się w pracy. Na początku się starał, prawdopodobnie dla pokazu.
— Zrób to dla mnie! — zawołała Angelika. — Jutro i dni następne ojciec także ma wolne. Coś mu tam nie idzie, nie idzie. Pojedziemy na wycieczkę.
— Dla ciebie to zrobię.
— A więc... jedziemy? Będzie...
— Żeby tylko nie było...
— Będzie wszystko jak najlepiej!
Ogarnął ją entuzjazm. Poszła do pokoju Filipa, wróciła:
— Ucieszył się, że i ty wyraziłeś ochotę.
Chwyciła koszyk i pobiegła do sklepu. Słychać było jej szybkie nogi na schodach. Co kilka dni mówiło się o tej wycieczce, już do znudzenia. Idea wycieczki wyglądała na kpinę. Angelice wydawało się, że w dniu, w którym będzie zrealizowana, wszystko się odwróci.
Nagle wróciła. Blada, zrobiła dwa kroki od drzwi i zaraz usiadła na krześle. Koszyk był pusty, ledwo zdążyła zejść. Paweł smarował kawałek chleba smalcem.
— Słabo? — zapytał. Nie chciał jej płoszyć: — Zrobiło ci się słabo?
— Nie.
— To co? Dowiedziałaś się o czymś? — wychylił się znad stołu.
— Czego miałam się dowiedzieć? — zapytała z łagodną nutką poirytowania. Popatrzyła na Pawła: — Zrobiło mi się zwyczajnie słabo.
— Spotkałaś kogoś?
— O co ty pytasz? — popatrzyła z lękiem. Tak jakby była przekonana, że myśli na pewno można odczytywać.
— Nie wiem.
— Co ty mówisz? Co ty wygadujesz? Siądź tu bliżej. — Nie odwróciła głowy ku niemu: — Niech cię widzę.
Przeniósł się z kromką chleba na stołeczek, który przesunął nogą. Już oprzytomniała.
— Jesteś człowiekiem domyślnym — powiedziała z nutką ironii. — Ach, jaki ty jesteś wspaniale domyślny. A mnie nic takiego się nie stało. Zaraz przejdzie.
— Masz jakąś tajemnicę. — Przestał jeść chleb, tak jak był nauczony, żeby nie jeść, gdy się rozmawia.
Potrząsnęła radośnie głową i roześmiała się:
— Podejrzliwość twoja... Każdy ma. Dużo tajemnic... Ja także. I ojciec twój także. Wszyscy mamy.
— Ja nie — trzymał kromkę w dwóch palcach.
— Bo ty jesteś szczęśliwy... No tak.
Popatrzyła na jego krótkie palce, już ponacinane blachą.
— Są to tajemnice... — powiedziała ciszej — nic nie warte... smutne. Były już, przeszły. Pomyśl — powiedziała w smutnym, łagodnym porywie, jak do człowieka równorzędnego — te wszystkie wielkie tajemnice... ważne kiedyś słowa, listy... sypią się w proch. Leżą na dnie starej szafy. Wygarniają je potem handlarze starzyzną. Do śmiecia, na wóz. I na to już nie ma rady. Nic więcej nie da się z tym zrobić. Tak jak nie można niczego wskrzesić. Ani jednej chwili. I jakie to wielkie szczęście!
— Miałabyś trochę racji — rzekł spokojnie. — Weszliśmy wczoraj z majstrem na strych kościoła Panny Marii. Okazał się zamieszkały przez gołębie. Pół metra warstwy guana. W tym guanie kości gołębi zdechłych ze starości, w tych kościach gniazda młodych. I w tym potwornym fetorze latały młode, zdychały stare, wylatywały i wlatywały średnie, walały się skorupy jaj, przemieszane z gipsowym łajnem. Gdy na to popatrzeć od drzwi, nie wiadomo było, gdzie co żyje, gdzie co nie żyje, i trzeba było szpadlem przekopać przejście do okienka w dachu.
— Co ty powiesz? — wykrzywiła wargi. Nie lubiła takich opisów. — Widzisz... Przykład masz spod ręki. Gdybyś tam nie wszedł, tobyś nie uwierzył.
Gdy opowiadał, cały czas bacznie mu się przyglądała. Słuchała jego słów.
— Tajemnice, tajemnice... — powiedziała jakby weselej i okręciła się na krześle. Schodził już z jej twarzy piołunek przestrachu: — Zdradzę ci jedną — rzekła unosząc dłoń, jakby w niej coś trzymała — i niech to będzie... prezent. Na twoje urodziny. Skończysz niedługo lat piętnaście. Nic innego dla ciebie nie mam. Jesteś przecież dorosły.
— Słucham.
— „Nie wiedzieć”.
O! — pomyślał — jeżeli Angelika występuje z uwagami natury filozoficznej, musi być już bardzo niedobrze. I z takim impetem!
— To jest cała tajemnica — powiedziała — żeby czegoś jednak nie wiedzieć. Część prawdy musi być nieznana.
— Jakże ja mam to rozumieć?
Rozumiał i domyślał się idei tej ucieczki.
— Wymaga tego delikatność wobec świata. Wiesz o tym? Delikatność wobec okrucieństwa.
— Nie wiem.
— Wobec okrucieństwa naszego życia. Tylko prostacy... — wyjęła chusteczkę z kieszeni i zatrzymała ją w ręce. Znów odezwały się w niej nerwy: —...gonią za bezwzględną wiedzą i ufają tej wiedzy. A potem chodzą struci. Nie wiesz tego?
— Wiem.
Siedziała na białym krzesełku, założyła nogę na nogę i huśtała nogą, jakby to, co mówiła, było wesołe, nagle wesołe:
— Skąd ty możesz wiedzieć?
No, no — pomyślał — Angeliko... Angeliko!
— Więc powiadam ci — przyłożyła chusteczkę do czoła, bez potrzeby — nie trzeba doszukiwać się wszystkich motywów. Niech jeden wystarczy, ten najprostszy. Nauczył mnie mój ojciec, pastor, że filozofia przetrwania życia polega na tym, żeby, idąc ciemnym, bronić się, i żeby poprzez samego siebie, poprzez własną jasność, przez miłość do ludzi, nawet podłych, a którzy ostatecznie nie są aż tak podli, widzieć miejsca jaśniejsze. I nie dać się namówić na prostacką trzeźwość... Nie zrobić ani kroku w ciemność. Jeżeli więc wyobrażasz sobie kogoś człowiekiem wspaniałym, zostań przy tym. Dla własnego dobra. Choćby okazał się niegodnym, a nawet... łajdakiem — spojrzała: — Nic, nic. Tak tylko powiedziałam... Dla ogólnego przykładu. Nie odstępować od swych wyobrażeń, to znaczy być między ludźmi. A czy może spotkać cię coś więcej? Przekonasz się, że nie. Patrzysz na mnie zdumiony... Tak, tak. Powiem ci. Czemu nie miałabym powiedzieć? Spotkałam dzisiaj kogoś, kogo nigdy w życiu nie chciałabym spotkać. To wszystko. Tak! Nie widział mnie, nie widział mnie, zniknęłam mu z oczu. Niczego się nie boję.
Wstała i niespodziewanie stała się gniewna. Wzięła koszyk, poprawiła w nim papier, który miała przygotowany na produkty, poszła, ale będąc już w drzwiach zatrzymała się i popatrzyła na Pawła.
Udał, że tego nie widzi.
Wróciła ze schodów:
— Mam jeszcze czas — powiedziała równie nieoczekiwanie.
I stanęła przy oknie.
Stała tak i patrzyła przed siebie.
Paweł podszedł do drugiego okna i wysunął blaszaną szufladkę do zbierania wody w czasie ulewy. Miał tam gwoździe. Potrzebne mu były do umocowania przewracającej się etażerki.
Angelika stała i patrzyła. Dostrzegł, jak się w pewnym momencie cofnęła. Widział jej nogę gotową jakby do ucieczki. Ale tam za oknem nie było nic. Na wodzie świeciło wielkie, czerwone słońce. Przesuwał się stateczek wzdłuż drugiego brzegu. I dymił. Od miasta szło gorąco.
Piece, jakie się tworzą między domami i w wysokich podwórzach, oddychają żarem. Gdy jest bliżej wieczoru, piece te podgrzewają powietrze i doprowadzają z powrotem do stanu bezpowietrznego. Dopiero nocą przychodzi zapach lasu i woda go zatrzymuje.
— Dzień na wycieczkę będzie idealny... — powiedział.
Nie słyszała. W poprzek nurtu płynęła żaglówka.
Zdecydowała się wreszcie, wzięła koszyk i wyszła.
Upłynęły chwile. Z gwoździami w dłoni został przy stole. Myślałczasem, że on jeden stanął na straży honoru domu. Myślał o tym i w tej chwili.
Z dołu usłyszał jakiś głos, podszedł do okna. Nikogo nie było. Dzień przypominał blachę.
Na roziskrzonej wodzie kołysała się łódź pod żaglem. W świetlistej łunie popołudnia przesuwała się wolno do kamiennego brzegu. Na przechylonej burcie siedział otyły marynarz, niebieski tyłek zwisał mu tuż nad pianą rozpruwanej wody. Chłopiec w żółtej czapeczce kierował sterem, czapeczka strzelała dzikim blaskiem jak odprysk płonącej siarki.
Wychylił się w prawo. Na wyślizganym i tłustym od słońca bruku stał Wereszczyński. Widocznie co dopiero nadszedł z drugiej strony. Rozmawiał z jakimś nieznanym mężczyzną. Pożegnali się, obcy właśnie odchodził i przechodząc spojrzał w górę. Paweł odruchowo schował się za firankę. Wydało mu się przez sekundę, że twarz nieznajomego jest mu znana.
Nie mogła być znana, była zupełnie obca. A jednak uległ podobnemu wrażeniu jak wtedy, gdy był u praczki i gdy odnalazł w niej odbicie gestów Wereszczyńskiego.
To, co zobaczył teraz, było zupełnie czym innym. Zobaczył — chociaż, trzeźwo myśląc, nie mógł tego zobaczyć — zobaczył gesty kogoś, kogo nazywał człowiekiem mrozu. Zręczność i odmierzone kroki, sprężystość, chłód — cechy przypisywane zazwyczaj tak nielicznym ludziom. Zobaczył własne gesty.
Człowiekiem mrozu był dla niego ktoś, kto przerąbywał krę, ratował rozbitków, a sam ginął z toporkiem przymarzniętym do dłoni.
Odezwały się kroki na schodach, przyszedł Wereszczyński. Zapytał o Angelikę, miał „ważną sprawę”. Uśmiechnął się, nie wiedział, co dalej mówić.
— Ważną — powtórzył Paweł. — Proszę poczekać. Poszła do sklepu z warzywami po marchew.
Skąd przyszła mu do głowy ta marchew? Być może chciał fałszywie poinformować. Choć to, co powiedział, było zupełnym głupstwem.
— Ach, marchew, marchew — żachnął się Wereszczyński: — Co słychać?
— Nic — odpowiedział urażony Paweł. — Za kilka dni skończę piętnaście lat.
Gdy już to powiedział, spostrzegł, że niepotrzebnie.
— Kiedy?
— Za kilka. — I sam nie wiedział, czemu się zaczerwienił.
Zauważył to Wereszczyński. Paweł zaczerwienił się jeszcze bardziej i postanowił być nieuprzejmy.
— No cóż — rzekł Wereszczyński z lekkim i prawie frywolnym westchnieniem — nie twoja w tym wina.
Nie moja wina — pomyślał zdziwiony Paweł — nie moja, że się urodziłem?
— A dlaczego? — zapytał. — Nie! — — cofnął pytanie: — Chciałem pana o coś innego zapytać.
— Proszę cię.
— Pytanie będzie — przeciągnął chwilę — może kłopotliwe.
— Kłopotliwe? Słucham.
— Dlaczego pan źle wpływa na moją matkę? Gdy z panem rozmawia, jest potem zdenerwowana.
— Ze mną?
Sformułowanie było nagłe i brutalne. Widać, że w pierwszej chwili nie był w stanie zareagować.
— Tak ci się wydaje — odpowiedział. Usiadł na krześle pod oknem. Po chwili milczenia dodał:
— Gdy w domu nie ma nikogo, elementarnym twoim obowiązkiem jest pełnić funkcję uprzejmego gospodarza.
— Czym mogę służyć? — zapytał Paweł.
Zerwał się z krzesła i wyszedł.
Wróciła Angelika. Zdziwiła się, że zastała Wereszczyńskiego:
— To pan? — powiedziała z uśmiechem. — Tak, tak, pomyślałam o panu przed chwilą, że jest pan szowinistą — skróciła uśmiech. — Albo pan sobie ze mnie zażartował? Żebym się miała z pyszna, prowincjonalna, albo żeby mnie pocieszyć, nie byłam tam, nie będę, więc pan mi ułatwił. A ja panu dziękuję — rzekła bez uśmiechu. Czuła, jak po raz pierwszy wystąpiła przeciw niemu, a w jego osobie przeciw wszystkim wszechwiedzącym, grymaśnym, zatruwającym, ludziom bez wiary; jeszcze jedno słowo, a powiedzieć by: bez czci. Nie podobało jej się dzisiaj, nagle przestało się podobać. Wiązała to z nagłym postanowieniem, aby przekroczyć wszystkie granice poświęcenia, wcale nie delektując się tym określeniem. Postanowiła pójść i prosić o pracę tam, gdzie jej powiedziano: „gdyby to pani”... W nocy, gdy wszyscy spali, wstawała i siedziała bezczynnie przy oknie. Znudziła ją ta straszna cisza; wiedziała, że nie przetrwają kryzysu, wydała dużo pieniędzy, a potem będzie już nic. Wesołe chwile, weselsze są tylko tłuczeniem szkła. Ile jeszcze zostało do stłuczenia? Ofensywę zaczynała na wszystkich frontach. Dziś, dzisiaj właśnie.
— Jak można — powiedziała — o wielkich kulturach, z których żyjemy, tak mówić, jak pan powiedział? O bohaterskim narodzie francuskim...
Czekał na to jej powiedzenie i miał odpowiedź, zaczepną. Może wczoraj by ją przyjęła, dzisiaj nic się jej nie podobało.
— Nie jest pani dzisiaj skłonna dobrze rozumieć — rzekł spokojnie. — Może to taki dzień? Rano mówię o Francuzach: „taksówkami na front”... Nic pani nie zrozumiała, znam ludzi, którzy byliby zachwyceni. Wieczorem inaczej, na przykład: „Verlaine”. I padam na kolana.
— Taki widocznie dzisiaj dzień... — pobiegła do kuchni, zaniosła koszyk i wróciła:
— Jest smutno. Zdenerwowałam się bez powodu. Wszyscy się dzisiaj obrażają. O coś chciałam zapytać...
— Już mnie spotkały przykrości.
— Otóż to!
— Każdego, kto wraca, to samo spotyka. Już mnie odsądzili. Pod moją nieobecność w wierszach moich znaleziono tylko podobieństwo. Powiedzmy do... Verlaine’a.
— Kto znalazł?
— Powitano mnie personalnym atakiem. A może trzeba personalnie atakować? Każdy ma swoje grzechy. A może trzeba je wyciągać?
— Chciałam pana o coś zapytać... — przerwała nagle.
— Ja też. W formie porady. Pani mnie kiedyś, muszę przyznać, natchnęła.
— Ja?
— Tak. Zdecydowałem się kontynuować moją rozprawę, którą kiedyś zacząłem pisać. Poczynając od stanu dobrej irytacji. Przeczytałem kilka tomów o treści filozoficznej. Pani, właśnie pani zapytała mnie kiedyś w sprawie pana Filipa. Więc postanowiłem jak gdyby zamiast niego wyrazić coś, co aż się prosi o wyrażenie...
— Pamiętam, zapytałam tak niefortunnie...
— Pytanie jednak zostało. Pozwoli zatem pani, że ja odpowiem.
— Pozwolę.
— Chyba że nie ma pani czasu.
— Mam, mam.
Patrzyła na niego. W niepowodzeniach, jakie przedstawił przed chwilą, brzmiała jakaś przechwałka, radość, samooskarżenie, przyjemność sławy atakowanego.
Walczyła jak ze snem, myślała o głupstwach. Kupiła dwie niewielkie kury, było to za dużo. Myślała, czy nie zapomniała o czymś ważnym na jutro. Należało udawać, że się słucha, i słuchać tak, żeby wiedzieć, o czym mówi. W łazience huczała woda, kąpał się Paweł. Wereszczyński, wyjątkowo dziś uciążliwy — skrzywdzony Wereszczyński — snuł i kładł jej w głowę. Nie przeczytała ani jednego jego wiersza. Strach ją oblatywał, że kiedyś zapyta. Myślała czym by przerwać, odwrócić, wyłączyć go i pożegnać.
Nadszedł moment, że należało udowodnić swój udział.
— A może panią nudzi? — uprzedził.
— Nigdy w życiu.
— ...Połączę moją „Teorię”, o której kiedyś pani wspomniałem...
— Tak, tak.
— Z tym nowym spojrzeniem. Z którego chcę wyciągnąć wnioski.
— Oczywiście.
— Tak! — zgodził się: — Nie jest to jednak oczywiste.
Dlaczego mnie akurat to wszystko w głowę wkłada? — myślała.
— I tutaj zaświtała mi myśl, jak już wspomniałem... Myśl perfidna...
Wstał, zaczął spacerować. Zniknął jej z oczu. Znów się pokazał:
— ...W dziełach współczesnych, które się. mienią poznawczymi, widoczny jest już tylko obcas autora wchodzącego do własnej skorupy. Na obszarach przeznaczonych od dawien dawna do myślenia odbywa się tragiczne polowanie. W którym zdobyczą jest już tylko myśliwy. To on jedynie pali sobie w łeb, zwierzęta zostają. Wtedy się mówi, że zwierząt nie ma. Ot i poznawczość skończona. Nie ma innego przedmiotu rozważań. Rozrosło się tylko „Ja”. Rośnie coraz wspanialszy egocentryzm. I obwarowania, egocentryzmowi do pomocy. Coraz większa powaga. Nigdy jej nie brakowało. Wstyd wymknął się po cichu i mieszka w suterenie. Im bliżej tego „Ja”, tym tragiczniej. Im bliżej egoizmu, tym smutniej. Gra sama w sobie jest szlachetna, dyscyplina rozważań wielka, język godny pozazdroszczenia. W swej wypreparowanej ścisłości. Właściwie gra się tam już tylko suchymi kosteczkami, preparatami słownymi, przecinkami, odbiciem kieszonkowego lusterka. I to jest najpiękniejsze w świecie — spacerował. — Ma też w sobie godność partii warcabów, rozegranej na przystanku stacji przelotowej, przy mrozie równym absolutnemu zeru. Człowiek może być z siebie dumny, że tak się zamknął, że się zmieścił w tyglu. I że zostały mu tylko dwa wolne palce do podkręcania płomyka pod tyglem. Stan chorobliwy, hipochondria filozofii dochodzi do szczytu. Zaczynają się zastanowienia, czy obecność drugiego człowieka nie szkodzi pierwszemu? Hipochondryk dochodzi wreszcie do przekonania o szkodliwości szklanki wody. A ja... — przestał spacerować, usiadł.
Nie rozumiała, bo nie była w stanie podążać i nie chciała. Nagle coś niejasnego zaczęła pojmować. Wyraz twarzy miał przykry. Ze też do niej musiał się z tym wybrać. Wyraz twarzy miał podobny do kogoś, kto podważa. Podważa jeden brzeg rozciętej skóry i wie, że robi dobrze przed założeniem opatrunku, ale czy musi aż tak podważać i taki sprawiać ból? Czuła w jego zamiarach intencję dotkliwości. Wszystko było niejasne; zapowiedział perfidię, mówił ogólnikowo, ale w poczciwej twarzy o „cukierniczej głowie” ...Czy twarz ma głowę? — pomyślała nagle, żeby się obronić.
— Tknęło mnie: uśmiech, męska postawa ironii człowieka wystawionego na śmierć, który znajduje w sobie siłę, aby rozebrać powagę doszczętnie. Nie będzie to parodia, zastrzegam, prędzej autoironia, śmieszność udowodniona w granicach li tylko możliwych, nic dalej, determinacja, System, który podporządkuje wszystkie zjawiska tragiczne ironii i jak gałganek wydobędzie zimny połysk ze starego żelaza, wbijając je dobrowolnie w serce.
— Niech pan tego nie robi — włączyła się nagle. — Nie, nie! Niech pan nie psuje. Pan chce wyśmiać. Pan chce coś wydrwić.
— Uchowaj Boże, nie parodia!
— Nie, nie.
— Nie szyderstwo.
— Nie, nie! Ja tego nie chcę!
— Determinizm, tak. Lecz pełny poczucia bohaterstwa. Zlekceważenie lęku.
— Wyjdzie z tego co? Co wyjdzie?...Drwina. Ludzie nie żyją po to, żeby z nich zadrwić. Nie, nie, nie chcę tego słuchać.
— Targuje się pani ze mną — patrzył zdumiony — a ja jeszcze sam ledwo się zbieram... Nie powiedziałem jeszcze wstępu... Zawsze pani była lękliwa.
— Ja? Przedtem mówił pan inaczej. Dziś znów inaczej... Lękliwa?
— Że też zawsze, cokolwiek spróbuję zreferować, taki mnie los spotyka. Jest pani lękliwa.
— Niczego się nie boję.
— Wiem, że się pani nie boi. Nie wiem tylko... i proszę mi wybaczyć, iż robię tę próbę... nie wiem, czy to nazwisko coś pani powie? Spotkałem dzisiaj Butlera. Szedł sobie, jakby czas nie istniał... Bledszy tylko.
— Na litość boską... — szepnęła, patrząc osłupiała na Wereszczyńskiego.
— Pan go spotkał? Nic on mnie nie obchodzi.
Kara? Za nieuwagę? Za opozycję? Nagły cios. Za niedocenienie? I to on się zdobył? Wszystkie „peany” musiały mieć stronę odwrotną. Tego się spodziewała... — Myślała szybko, jedna myśl wydawała z siebie szczątkową drugą, odwróconą swym wnętrzem od tematu zasadniczego, od strasznej tajemnicy przeszłości. O której nie mógł wiedzieć. Mógł tylko przeczuwać...
— Dopytywał się o panią. Zna adres.
— Pan mu dał!
— Skądże! A gdybym...
— Też go widziałam. Z daleka. Jest to typ...
— Siedział w więzieniu...
— Wiem.
— Typ, to prawda. Pani sobie może nie życzy rozmowy o nim? — usiadł.
— Ależ dlaczego? Proszę, proszę, w tamtych czasach znało się różnych ludzi. Dlatego odruchowo się przestraszyłam.
— Gdybym wiedział, nie dawałbym adresu.
— Więc pan mu dał!
— Nie miałem powodów nie dawać.
— To niechże, skoro pan taki dobry, powie mu, żeby tu nigdy nie przychodził.
— Powiedział: romantyczna, wielka... O pani powiedział. Życie to nie jest pociąg, to są dwa pociągi, mijające się w biegu.
— Przepięknie powiedział. To nie on, to pan powiedział. Na niego i to byłoby za dużo. A pan się nie wysilił.
— To ja powiedziałem.
— Po co? Chce się pan nade mną znęcać?
Wstał. Bardzo się zakłopotał:
— Najmocniej przepraszam.
— Źle zobaczyłam pana dzisiaj. Może to moja wina.
Wykrzywił boleśnie twarz, stał jak zdruzgotany.
— No nic. Już nic — pocieszyła. — Mam trochę na jutro roboty.
Wyprosiła go po raz pierwszy.

Poszła późno spać, wstała wcześniej niż zwykle. Pierwsza z wszystkich skoczyła do okna. Było niewyraźnie, ciemno, powietrze wypukłe. Spod dna tego powietrza próbowała odgadnąć zasiane dzwoneczki słońca. Czy ono będzie? Tam po drugiej stronie rzeki musiało już być przygotowane.
Wyszła jak najwcześniej po mleko. W domu z bzami jeszcze mleka nie było, czekała i czekanie pochłonęło minuty.
Gdy wracała, w drodze — niebo już coś pierwszego tknęło. Na dobre czy złe? Znaki dobre obracają się w ołów. Kiosk był otwarty, wzięła trzy butelki piwa. Ktoś wczesny — pił przed wschodem, kończył drugą butelkę, stał zgięty w półmroku. Porcelanowy korek na splecionym drucie stuknął o szyjkę butelki. Ręce były drewniane, reszta z banknotu, którą niewidoczny sprzedawca wydał z wnętrza kiosku, była zimna jak z lodu, wróżyła pogodę.
Zbierała znaki.
Obcasy butów zahuczały w pustych ulicach. Wyjechał biały wóz z mlekiem, z dzwonem przy koźle. Potężny zad konia złapał pierwsze blaski słońca. Strzeliło poziomo po dachach z drutami.
Pędziła z butelkami, czuła się w misji. Jedynie ta misja ją akceptowała. Nawet zgubne butelki także akceptowały.
Przyspieszyła kroku. Mgły posuwiście odchodziły nad rzekę, podcinane zimnym woskiem posadzki.
Weszła na schody. Filip i Paweł dawno byli już na nogach. Filip robił rumor jak zawsze, Więcej hałasu niż celowych czynności.
— Czemu tak późno? — przywitał.
Wyjął butelki z jej rąk, był już ubrany, w kurtce. Poszedł z piwem do siebie:
— No co? — zapytał odchodząc. Nie wymagało to odpowiedzi.
Po chwili wrócił. W doskonałym humorze. W białej czapeczce na głowie, gotowy do podróży. Przyspieszał wszystkich. Angelika podniosła dla próby koszyk, był przyjemnie ciężki, wszystko w nim prawidłowo osiadło, kury poprzez wiklinę były jeszcze ciepłe.
— Nie trzeba śniadania — powiedział Filip.
Paweł wymienił porozumiewawcze spojrzenie z Angeliką, Angelika nie przyjęła tego znaku. Zapytała Filipa o kierunek wycieczki.
W odpowiedzi wzmógł pośpiech:
— Czas nam ucieka.
— Robiłam, co mogłam.
I tak już wyjście z domu nosiło cechy ucieczki.
Zbiegli po schodach.
— Co to? — zapytał nagle Filip.
— Siatka na motyle — odpowiedział Paweł.
— Oszalałeś? Ani kroku! Dwa kroki przede mną.
— Jest mi potrzebny motyl.
— Zostaw — poprosiła cicho Angelika. Już pobladła. — Odnieś. Bardzo cię proszę — powiedziała jeszcze ciszej.
Paweł zawahał się, nastroszył i usłuchał. Pobiegł, wrócił bez siatki; poszli.
— To było szlachetne — powiedział Filip. — Szlachetne z twojej strony. Motyla złapiemy i bez tego. A potem go na szpilę.
Paweł spojrzał na Angelikę. Nie widziała go w ogóle, wyrywała się z koszykiem do przodu.
Przy pierwszym kiosku Filip przeprosił na chwilę, żeby wypić jeszcze jedno piwo:
— Przepłukać motyla.
— Lepiej — szepnęła Angelika do Pawła — bo zapomni.
Nawet przez moment wyglądało, że wda się w rozmowę z jakimś przygodnym facetem przy kiosku. Ale poniechał faceta. Chociaż ten szedł za nim jeszcze kilka kroków. Widocznie założył w nim jakąś trzepoczącą motylą treść, taką, jaką między sobą potrafią założyć pijący.
Znów przyspieszył, wziął kosz z rąk Angeliki.
Myślała, że pojadą w stronę lasu pociągiem. Tymczasem zapowiedział, że za miastem przeprawią się łodzią na drugi brzeg rzeki. I tam dopiero wytyczy dalszą drogę.
Gdy zaświeciło pierwsze większe słońce, byli już daleko. Poranny chłód minął, powietrze robiło się cieplejsze od nich samych. Filip wziął Angelikę pod rękę:
— No i co? — zapytał. — Prawda?
Co on miał na myśli — myślała — gdy powiedział, że to było szlachetne?
Paweł szedł serio, przypominał turystę, który zwiedza. Zaglądał w podwórza, patrzył na szyldy, odczytywał, niektóre jak gdyby go niepokoiły, inne zastanawiały.
Filip uparł się i zmusił, aby przeszli cudzym ogrodem w stronę rzeki. Udało się, trafili na puste pole, wygon, piasek, a potem weszli w wiklinę.
Wiklina robiła się coraz bardziej gęsta, zawiła, ścieżka wiła się w zieloną ciemność, kluczyła, na dnie były kałuże, śliskie, witki biły po oczach, zatrzymywały, trzeba się było przedzierać, ugięte gałęzie biły na oślep. Angelika śmiała się z tego, zaczęły się okrzyki i ratowania kosza, przypominało to walkę pełną zielonej grozy i piętrzącego się miłego niebezpieczeństwa.
— Nie bardzo rozumiem — zaczął się niepokoić Paweł — jak my się stąd przedostaniemy na drugi brzeg?
— Zdaj się na ojca — powiedziała Angelika.
Ścieżka zbiegła w dół i zakończyła się wodą.
— Rzeczywiście — zdziwił się Paweł.
Na dnie wody leżała łódź.
Była trochę wrośnięta, ale przecież robiła wrażenie używanej — jakby przez przemytników. Na dnie łódki leżał jakiś gałgan i garnek do czerpania wody. Była mocno nieszczelna. Wzdłuż położone było wiosło, więc do użycia. Choć jednym bokiem bardzo przechylona, jak skorupa kasztanu, który spadł i znalazł swe miejsce w ziemi.
Paweł zatrzymał się w odległości, gotowy na rozkaz, co dalej? Filip bez zastanowienia wprost z marszu wskoczył na łódkę i wyciągnął rękę do Angeliki. Wziął od niej koszyk, nogą usunął gałgan, wyrzucając go za burtę, zdjął kurtkę, położył na ławeczce, pomógł Angelice wskoczyć, posadził ją na ławce, skinął na Pawła. Zdjął buty, podkasał nogawki, gdy Paweł usiadł zepchnął łódkę.
Zgrzytnęła jak przesunięte po piasku pudło, niepewne siebie w swych suchych ramionach. Wzięła pod siebie wodę. Zawisła na wodzie. Kilka chybnięć krańcowych i już miała pod sobą ten kryształowy sztyft, punkcik, który niesie i kręci jak igiełką busoli. Ciężar ulotnił się, cuch zielenizny zniknął, pociągnęła woda, kilka pustych uderzeń wiosłem o wikliny i płynęli. Angelika się przeżegnała. Pójdziemy na dno, pomyślała, czy jest ktoś w pobliżu? — koszyk wypłynie.
Filip stojąc jak przewoźnik zmierzył przestrzeń. Usiadł, zaczął wiosłować. Za ścianą zieleni ukazała się rzeka. Przestrzeń rozlana w słońcu szeroko i bez granic. Zaszeleściły o burtę ostatnie szabelki tataraków i listki wodne o dokładnym kształcie strzały. Paweł wziął się natychmiast do czerpania wody, która pokryła dno łódki świeżym źródełkiem.
Filip komentował ten brak granic i rozmiar przestrzeni. Już w wiklinie zaczął mówić. Czego on tam już nie mówił? To, co mówił, mogłoby być źle rozumiane, gdyby nie mieć zdolności rozumienia trochę wyższej niż jeden do jeden, wyższej niż: rzeczywistość równa się rzeczywistość — która to niezdolność zdarza się ludziom ulepionym z gliny nie wypalonej, bez polewy — ludziom serio. Filip bredził. W jego szalonym komentarzu przyroda stanowiła mafię. Człowiek był ofiarą, jak trzmiel w rosiczce: nie ma trzmiela bez rosiczki. Opowiadał „niestworzone rzeczy” i sam je w rozpętanej wyobraźni stwarzał. Wyglądało to, słuchając, że jest bardzo niezadowolony. Paweł, przygarbiony nad garnkiem, gotów był uwierzyć. Angelika ukradkiem go spokoiła: nic, nic, jest wszystko bardzo dobrze. Jeżeli nie utoniemy.
Bardziej od wody bała się, żeby nie wyniknęła z tego jakaś naukowa kontrowersja.
Ukazała się łódź, wielka łódź, wypełniona po brzegi ludźmi. Od długiej chwili musiała już płynąć i przysłonięta cyplem, od którego odbiła, nie była widoczna. Także kierowała się na drugi brzeg.
Niespodziewanie zaczęła się do nich zbliżać, schodząc jak gdyby z kursu. Wszystkie twarze z tej łodzi zwrócone były w ich stronę. Filip nie zwracał uwagi i wiosłował. Angelika poprawiła słomkowy kapelusz, który wzięła od słońca, i odruchowo obciągnęła suknię. Paweł poczerwieniał z gniewu, że jest w tak beznadziejnej sytuacji nad garnkiem. Łódź, wciąż tracąc kierunek albo omijając mieliznę, zbliżała się skosem do nich. Załadowana była ciężko, kilkanaście dziewcząt, dwóch mężczyzn w ciemnych garniturach i przewoźnik. Dziewczęta miały chustki na głowie, koszyki w rękach i narzędzia do pracy w polu, przeprawiały się widocznie na przeciwległe grunty. Słońce oświetlało z prawej strony łódź Filipa, tamte twarze prószyły się, zacienione, blaskiem. Milczenie tamtej łodzi i ciche zbliżanie się miało w sobie coś z demonstracji okrętu wojennego. Oby Filip nerwowo wytrzymał. Angelika przez powietrze czuła, że intencje są milcząco zaczepne. Widziała, jak ktoś pokazał na nich — może Filip przyciągał swą powagą i niezależnością? Milczących przeciwników było ponad dwudziestu.
Przybliżenie rosło, duża łódź zrównywała się z ich łodzią. Towarzyszyła, defilowała u boku, w bezwzględnej ciszy. Cisza stała się nieznośna. Łódź zaczęła wyprzedzać, głowy w defiladzie wolniutko ruszyły do przodu.
Filip wiosłował i nawet nie zerknął. Tak jakby byli sami. Wszystkie tamte oczy, płynąc, patrzyły. Najpierw przejeżdżały spojrzeniem po Angelice. Poważne i nie wytrzymujące powagi. Kłuł się uśmieszek. Siedziała sztywno, w jasnej sukni, wcale pięknej, wiatr furkotał, toczył falbankami wokoło ramienia i niczego takiego nie dokonywał. Filip był w porządku. Rodzina mogła się składać z trzech osób. W zagrożonej łodzi. Wyśmiewność? Drażnienie indyka? Trzymała koszyk na kolanach, słońce padało w jej twarz, wytrzymywała słońce, Paweł pracował jak potępieniec. Odwrócił się plecami. Te plecy... Czy słusznie? W tej chwili Filip trafił na rwący strumień nurtu i zamiast się oddalić, mimo woli jeszcze się przybliżył.
Wielka łódź, wypełniona do granic ostatniego ryzyka, majestatycznie płynęła. Burta i tuż, tuż woda, brzeg w brzeg, ciężkie tyłki dziewcząt zwisały tuż nad wadą, ale jej nie dotykały.
Nadpływając zaczęły się wyróżniać. Najpierw jedna. Twarz miała jak cynamon potłuczony młoteczkiem, zaczepną, oczy cukrowobiałe, policzki rozjarzone jak blacha. Potem druga. Z kosmykiem włosów okalających policzek i skośnymi, pustymi oczami, wydrążonymi blaskiem. Nadchodziła trzecia, z włosami spod chusteczki i zmarszczonym szyderczo nosem. Czwarta o twarzy jak dynia, na dyni perłowa wysypka ze szklanych kropelek. Oczy uciekły ku uszom i z tego kąta oświetlały skórę i perełki. Rozweselony kosmyk spod chustki latał po czole. Wszystkie patrzyły nieruchomo, bezkarnie, uśmieszek przesuwał się wzdłuż jak dym od ust do ust, jednym pociągnięciem. Cel oczu w ostatniej chwili, gdy już było najbliżej, omijał Angelikę, trafiał w Filipa. W jego powagę. W co jeszcze? Czy miał jakiś defekt?
Filipowi nagle coś nie poszło i łódka odwróciła się prawie sztorcem ku dużej. Lecz zaraz wyrównał. Chichot podobny do syknięcia uniósł się w powietrzu i poszedł gasnącym echem przez wszystkie cielska. Filip majestatycznie nadrobił wiosłami. Walczył z przeciwnością prądu. Angelika uniosła rękę do ronda kapelusza, Paweł jęknął. Słońce rzucało kropelki na powierzchnię wody, siekając jak deszczyk. Kropelki zdawały się ulatywać z powrotem do słońca, wyrzucane przez płonącą wodę.
Filip zerwał się, odwrócił w tamtą stronę i wrzasnął prosto w twarz jednej:
— No i co?! Milczeć!
Odwrócił się, usiadł i wiosłował dalej.
Łódź duża, biorąc kąt na oddalenie, odpływała w ciszy.
Nikt stamtąd nie powiedział słowa. Chwila grozy minęła. Paweł odetchnął, na dnie łodzi miał sytuację pomyślną. Filip podążał ku brzegowi szybko, dziób łodzi przecinał już wodorosty, kroił lilie, wiaterek leciał nisko i odwracał ich szerokie liście, które od spodu wyglądały jak pakowy papier. Znów ukazały się listki jak strzały i zaraz potem pionowa ścianka brzegu. Przekrojona ziemia, w niej kamyki w czarno-białych kontrastach, jak kostka domina. I plątanina, okropności rosnące spod wody. Jamy, z których mogła się ukazać głowa gada lub czegoś zadziwiającego szpetotą, podwodnymi oczami i zębatą paszczą. Dobili lekko, Filip pomógł wysiąść, uwiązał łódź, pośpiesznie zrobili kilka kroków w głąb lądu, żeby już być na nim.
Filip prowadził dalej, szli wysokim sitowiem.
Tamci już wysiedli, w innym miejscu, i już zniknęli. Już tylko słychać było ich głosy.
Angelika czuła jeszcze w sobie zimny dreszczyk.
Nagle posypał się grad płaskich kamieni.
— Uciekajmy! — krzyknął Filip.
Rzucili się przed siebie. Paweł zasłonił rękoma głowę. Filip biegł ostatni. Ani jeden kamyk nie trafił. Dobiegli pnia drzewa i stanęli za nim. We wściekłych oczach Pawła widniało słowo: wycieczka!
— Co za ludzie — powiedziała szeptem Angelika.
— No i nic — powiedział spokojnie Filip. — Teraz dopiero czeka nas droga. Rozkładamy się tutaj, pod tym dębem. I ruszamy natychmiast po śniadaniu. Angeliko... kto w ciebie kamieniem. Paweł jest głodny. Nie mówiąc o mnie. Ty syta wrażeń. Bardzo was przepraszam.
Podniósł jeden z płaskich kamyków i miał go w dłoni.
— O, tyle to — pokazał otwierając palce. Kamyczek był wielkości średniego guzika.
— Gdyby trafiło w skroń — mruknął Paweł.
— Ba, w skroń! W tym celu są inne urządzenia. Jako mój syn powinieneś wiedzieć.
Angelika szybko wyjęła z kosza serwetę.
— No już, już — powiedział Filip — one nie rzucały po to, żeby w nas trafić.
Przed oczami ciągnęły się pola nieużytków. Słupy jałowców wysokich jak pinie albo jak dolmeny z księżycowej, uciekającej zieloną pustynią nocy. Za dębem sterczały suche badyle jakichś roślin podobnych do malwy, o brązowych łodygach, oplecionych drutem czarnego łyka, i czerwonych, spalonych kwiatów jak papierowe rozetki.
W ściany pobliskich krzaków uderzał wiatr, latał naokoło, robił burzę jak w czuprynie i bielił liście. Wyrwał kilka żółtych i niósł je wolno jak piórka. Trawy same w sobie wytwarzały cienie pełzające i błędne. W górze popiskiwał jastrząb. Usłyszał go Filip. Podniósł oczy w górę spod daszka białej czapeczki:
— O, tam jest, tam, ten punkcik. Widzi nas. Gdybyśmy jedli kanapki z kawiorem, policzyłby ziarenka.
Za plecami w sitowiu wrzało jakieś niespokojne źródło skłóconych ptaków i nagle ucichło.
Wszystkiego tego było za dużo, za dużo, było zbyt niespokojnie i zanadto chwiejnie. Lecz równie dobrze można by niczego nie dostrzec i pomyśleć, że nic się tu nie dzieje.
Paweł pomógł Angelice przy dzieleniu jedzenia, wyrównał obrus. Zobaczył w liściach wąsatego owada o czerwonej łusce skrzydeł.
Zaczęło się jedzenie; nikt się tego nie wstydzi.
Spojrzał na rodziców, panowała cisza. Angelika skończyła rozkładać bufet. Były nawet papierowe serwetki, wszystko przygotowane z najwyższą starannością, dwie kury upieczone na sucho, dla celów wycieczki, pokrojone, chleb z masłem, pomidory, sól. Każdemu na kolana mała serweta. Ciastka kruche w tekturowym pudełku, butelka z lemoniadą na cytrynach. Każdemu wydzieliła porcję.
— No tak. Kto by chciał więcej? — Filip pokazał oczami spod daszka na zielone otoczenie.
Znów zapanowała cisza. Jedząc na wprost siebie, patrzyli na siebie.
Była w tym chwila powagi, ciężkiej i częściowo budzącej smutek: ludzie jedzą. Połykają. Wykonują czynność upokarzającą przez swą powagę i przez swą ulotność, przez konieczność, przez radosną niewolę. Jedzenie się kończy.
— Serwetki i kostki zakopiemy, Paweł — powiedziała Angelika. Wszyscy nagle wstali.
— Skończyły się żarty — powiedział Filip. — Teraz maszerujemy.
Angelika przygotowała następne porcje, na potem, zwinęła bufet i ruszyli.
Szli gęsiego wzdłuż ścieżki, Filip znał drogę tej ścieżki, prowadził i szedł skrótami.
— Czy my nie zbliżamy się z powrotem do miasta?
— Tak, tak — odpowiedział Pawłowi. — Ale to nic nie szkodzi. Wysunął się naprzód, Angelika zrównała się z Pawłem, który niósł koszyk.
— Jest tak — powiedziała — że zacznę starania o pracę dla mnie. Już jest czas ostateczny, rozumiesz?
— Rozumiem. Wszystko rozumiem. A jak ty to zamierzasz? Niełatwa droga.
— Tak, tak, już teraz myślę sobie, co powiem i gdzie pójdę.
— Gdzie?
— Nie chcę zapeszać. Powiem ci, gdy wrócę.
— Tu nie ma się co krępować.
— Tak, tak — ścieżka się zwęziła, więc przepuściła Pawła i poszła za nim, rozmawiali przez plecy. Było to lepiej.
— Trzeba po prostu — powiedział i spojrzał w puste pola. — Mówić trzeba zwyczajnie. Oferujesz siebie, muszą uwierzyć.
— Tak, tak. A jak ty to załatwiłeś?
— Właśnie po prostu.
— Tak, tak, zaufanie... prawda?
— Bezwzględne — znów spojrzał w pola, jakby z nich czerpał.
— Ja nie budzę zaufania. Jestem kobietą. Ze mną inna rozmowa.
— Czyżby? — Chciał się na nią obejrzeć, ale poniechał.
— Tak to jest...
— Nie przesadzajmy.
— Ze mną, niestety, inna rozmowa, początek... oczywiście potem!
— Zacznij od tego: oczywiście. Zresztą źle rozumujesz. Nie trzeba myśleć zawczasu. Idziesz i jesteś. Co chciałabyś robić?
Filip zaczął śpiewać, przestał i zawrócił do nich:
— Boicie się zdechłego lisa?
— Co z tym lisem? — żachnęła się Angelika.
— Przejdziemy przez zagajnik.
— To znaczy, że jesteśmy znów pod miastem.
— Nic nie szkodzi.
— Oczywiście, że nie szkodzi.
Weszli na uprawne pola, pejzaż przechylił się gigantycznie jak olbrzymia misa, która wyniknęła z obrotu ziemi. Na krawędzi skosem świeciło niebo, słońce uciekło wysoko i już zaczynało dotkliwie prażyć.
Ukazały się czerwone, przyziemne mury folwarku. I wielokrotne obory, zamknięte czerwonym, niskim murkiem o różowych dachówkach, liliowych w słońcu. Ogromny, pusty dziedziniec otaczała czarna, spieniona fosa. Okrągłymi otworami rur wylewały się ścieki z obór. Brunatna gnojówka brocząc parowała znad fosy ciepłem i odzierała powietrze do gołego mięsa. Dziki fetor roztaczał swą słodką naturalność. Spopielałe łopiany jak szary papier w martwocie południa zasłaniały skażoną ziemię.
Przyspieszyli kroku, szli brzegiem fosy w stronę lasu.
Weszli w zagajnik. Nie było lisa. Angelika wzięła koszyk z rąk Pawła. Filip potknął się o kamień i zaklął. Angelika potknęła się tak jak i on, o ten sam kamień, i przycisnęła koszyk do siebie.
Las był wysoki, sosnowy, pusty, duszny. Na śliskim igliwiu rozłaziły się nogi, pajęczyna przecinała oczy, perlił się nos w słońcu strzygącym między chudymi gałązkami. W duchocie zgasły falbanki.
Trafili na głuchą polankę. Trawę obsiadły tłuste, złote muchy. Nad koszykiem ukazała się aura drobnych, siekących muszek. Przecięli polankę na skos i weszli w las, jeszcze wyższy. Drzewa były jak kolumny z betonu, wierzchołki tonęły w przepaści nieba. Dotarli do skraju.
— Zapalimy ognisko — powiedział Filip. Przed nimi była zielona łąka, pełna wirujących motyli. Z lasu pociągnęło chłodem, owady uwijały się spokojnie w ciszy.
— Znajomość życia — powiedział niespodziewanie Filip — ...ich sławetna znajomość życia, zna facet kilka płaskich świństw, sam z nadludzkim wysiłkiem zrobił jedno i już znajomość. Zapytajmy najpierw... jakiego życia?... Zapalimy ognisko. Tutaj będzie nasz biwak.
Wziął Pawła i poszedł po suche gałązki.
Angelika została z koszykiem. Wrócili. Filip zabrał się do układania konstrukcji pod ogień, Paweł ułożył z kamieni palenisko. Przygotował żywiczne odłamki kory. Lecz Filip pospieszył. Ledwo zaczął układać drewienka, już przyłożył zapałkę. Zgasła. Zapalił drugą, trzecią, wypalił całą serię. Już tracił cierpliwość. Znów ukazał się mały płomyk i rozpłynął się dymek. Filip jeszcze raz ustawił konstrukcję drewienek i dołożył smolnych, ciężkich gałęzi. Żywica zapaliła się od spodu i zgasła. Dym zjadliwie popłynął w oczy. Konstrukcja usiadła. Filip kopnął to wszystko. Poleciały w powietrze kolanka nałamanych gałęzi i jedno trafiło Angelikę w czoło:
— Nic, nic...
Filip przyskoczył do niej.
— Nic się nie stało — potarła czoło. — Drobiazg.
Zebrali się i poszli dalej.
— Jak to — Filip zabrał z rąk Angeliki koszyk — to ty zamierzasz wziąć posadę w tajemnicy przede mną? Jesteś królową i taką musisz pozostać. Ktoś jeden, niech już ja przepadnę. Chociaż...
Zaczął snuć:
— Wcale nie jest najgorzej... Mam propozycję... — wziął Angelikę pod rękę.
Spostrzegła, że prowadzi teraz nie bez celu i że zdążają do jaru w lesie. Zaczęła sobie przypominać, że w tamtej okolicy jest gospoda.
Z nieba padał żar, wyszli z lasu, szli odsłoniętym polem, ścieżką wśród żyta. Galaretowate ściany zboża mieniły się szklistymi cieniami meduzy. Przypadkowe dotknięcia kłosów były jak uderzenia. Blask ścieżki raził oczy. Najlepiej było je zamknąć. Przystanęli i wypili resztę lemoniady. Filip odzyskał wesołość.
Ścieżka skończyła się otwartą przestrzenią. Schodziła zboczem w dół po żółtopopielatym piasku. Niżej, w kotlinie pełnej zastygłego słońca, była murowana gospoda, z zielonymi, zamkniętymi okiennicami. Jeszcze niżej wysokie sitowie, piasek i jezioro.
Panowała cisza południa. Wokoło nie było nikogo. Spiekota iskrzyła się na klamce. Ogień południa drgał na białych murach, otwór garnka zostawionego pod oknem był czarny jak sadza.
Weszli do środka. Nie było nikogo. Wszystko pootwierane, puste; pierwsza obszerna, niska sala o drewnianym pułapie, z resztkami festonów z gufrowanej bibuły, pachniała szynkwasem i suchą podłogą z desek. Promienie słońca wpadały przez szpary okiennic. Wielki, opuszczony bufet był pusty. Pod ścianą koloru tabaki stał fortepian, otwarty, a na popielniczce jednego ze stolików, przykrytych serwetą w farbkową kratę, tliło się cygaro.
Filip poszedł w głąb sali i otwarł drzwi. Znaleźli się po drugiej stronie domu, tuż nad jeziorem. Wąski pas ziemi wzdłuż różowego muru pokrywała trzcinowa, wytarta mata, przemieszana z gorącym piaskiem. Dwa kroki dalej brzeg się urywał i pionowo pod nogami była już woda.
W wysokich trzcinach grzęzła zmurszała łódka w rdzawym nalocie próchna. Nad próchnem wirowały niebieskie wodne muszki. Na wprost słup białych motyli stał nad przejrzystą wodą, przechylał się w jedną stronę i nagle wyprostowywał. Nie było ani powiewu, ani tchu powietrza. Było tu ciasno, zamknięcie, pociągająco, jasno jak w lampie. Z wody wychylały się żółte, świetliste kwiaty. Kumkała sennie żaba. To dzięki niej pogłębiała się cisza.
— Jak w beczce roztopionej smoły — rzekł Filip.
— Żaby — powiedziała Angelika spoglądając pod stopy. — Czy jest ich tu więcej?
Filip usiadł pod ścianą i zaczął się rozbierać. Zdjął z siebie białą, pocerowaną koszulę, zrzucił buty i spodnie, wstał nagi, w ręce została mu tylko fajka. Począł rozniecać ogień nad fajką i po chwili twarz jego zakryła się kłębem dymu. Usiadł na macie, oparł plecy o ścianę, wyciągnął nogi przed siebie i zanurzył głowę w drgającym ogniu powietrza.
Paweł uniósł koszyk, poszukując skrawka cienia, Angelika poszła za nim.
— Ojciec jest anormalny — szepnął.
— Z czego to wnioskujesz? — zapytała i dała znak, żeby zamilkł.
— Teraz tylko czekać — powiedział — że ktoś tu wejdzie.
Usiadła w kącie, otwarła koszyk, rozłożyła serwetę na kolanach, wydobyła żywność i chciała ją przygotować.
— Angelika! — krzyknął Filip.
Złożyła to wszystko i podeszła do niego.
— Co mi powiesz o tej pogodzie? — zapytał.
Spojrzała na niego bystro.
— Całe moje życie było mierne — powiedział. — Życie łajdacko-mierne. A mierne pod koniec rozrzedza się jeszcze. Wiedzą o tym mierni.
Milczała. Upał uniemożliwiał jej natychmiastową odpowiedź.
— Te moje perspektywy — mówił. — ...Nie wierz temu. Niczemu już nie wierz. Zostań tak, jak jesteś, zostań ze mną.
— O niczym innym nie myślę... To słońce... słońce cię przygnębia... Brak wody. Zaraz się rozejrzę...
— Mam lat...
— Trzydzieści pięć.
— Sześć — poprawił.
— Czy ty jesteś zły na mnie? — usiadła obok.
Paweł zatopił twarz w dłoniach. Tak — pomyślał — ...Boże, chroń mnie przed takim człowiekiem.
Klęknął na macie i pod pozorem, że przygląda się pełzającym robaczkom, zaczął się modlić. Czuł głupotę, śmieszność, a nawet nieporęczność swej bezsilnej sytuacji.
Widział zbliżający się rozrachunek. Słyszał to słowo. To straszne słowo nachodziło go coraz częściej. Zerwał się na nogi. Poza nimi nikogo więcej nie było tu słychać.
Było to niepokojące. Wszystko świadczyło o tym, że ktoś musiał być w tym rozległym domu.
Postanowił lojalnie dać komukolwiek znać, iż są tu wewnątrz, oni, obcy, bez ich wiedzy, tutejszych.
Wszedł na salę i w tej chwili odkrył boczne, kręte schody tuż przy drzwiach prowadzących nad wodę.
Wszedł schodami na piętro. Było pusto i cicho, drzwi do jakiegoś pokoju otwarte. Nieśmiało zajrzał, stało tam łóżko przykryte lnianym płótnem, szafka z białą porcelanową miską, w oknie muślinowa firanka, obok okna drzwi na drewniany ganek. Stało tam krzesło, bardzo stare, wyślizgane. Za balustradą błyszczała tafla wody. Cofając się — stwierdzał — wokoło wszędzie: nic i nikogo — ciszę — wymarłą nieobecność. Nawet tknął go straszek — jak we śnie, który był realny i nierealny, upleciony ze świateł i zacieniony w każdym szczególe — straszek podminowujący każde poruszenie.
Zszedł na dół, z powrotem na pomost nad jeziorem. Stanął przed zamkniętymi okiennicami i znów się cofnął. Przypomniał sobie jeszcze, że przed chwilą zobaczył na płóciennym przykryciu łóżka zeschniętą gałązkę konwalii, a obok porcelanowej miski położony pierścionek. Ten pierścionek przestraszył go najbardziej. Mógłby go nawet opisać — miał jedno niebieskie oczko, i należał oczywiście do kobiety. Teraz nawet mógłby sobie przypomnieć, że w pokoju z łóżkiem błąkał się zapach, który napływał właśnie jakby przez otwarte drzwi od jeziora, a ulatniał się z szafy. Tak więc była i szafa.
Na salę wszedł Filip. Był nagi.
— Nie widziałeś kranu z wodą? — zapytał.
Weszła Angelika.
Filip zobaczył fortepian. Usiadł przed klawiaturą na stołeczku.
— Posłuchaj — rzekł do Pawła.
Paweł przezornie cofnął się trochę wstecz.
Filip pochylił się nad klawiaturą, odgarnął z czoła włosy, Angelika podchodziła wolno. Stanęła z drugiej strony fortepianu, bliżej okna. Pociągnęła palcem po wierzchu czarnej glazury.
— Przypomnij — zwrócił się do niej Filip. Spod pochylonego czoła o czymś myślał.
Uderzył w klawisze.
— Schubert — powiedział. Po kilku akordach przerwał: — Prawda? Jak dalej? Zaśpiewaj... Król Olch? Nie. Wiosna? Powiedz. Angeliko, zaśpiewaj — popatrzył na nią, znów zaczął grać i grał płynnie. Angelika odwróciła twarz ku szczelinom okna. Paweł widział jej kark. Po raz drugi odwróciła twarz jeszcze mocniej. Za szczelinami okiennic było tak jasno, jakby niemożliwie. Tylko pożar mógłby dorównać w zgiełku białego światła.
Angelika krótko zerknęła na Filipa i po sekundzie pauzy zaczęła śpiewać. Twarz odwróciła z powrotem od okna i patrzyła w tył pulpitu.
Paweł zerknął w stronę schodów, w stronę drugich drzwi, zamkniętych, które nagle odkrył w cieniu wielkiego kaflowego pieca.
Angelika podniosła głos, śpiewała naprawdę. Pieśń brzmiała serio, słowa były niemieckie, twarz Angeliki przemieniła się w inną, zwróciła ją ku Filipowi, podeszła bliżej, stanęła naprzeciw.
Twarz jej zmieniła się jak gdyby w śmiałą, otwartą, jak na nią nawet wyzywającą, chociaż gdy Paweł zaszedł z boku i spojrzał, patrzyła spod rzęs donikąd i tylko w dole tego spojrzenia oczy musiały zahaczać o widok Filipa.
Z pochyloną głową grał i odrywał palce; pomylił się raz i znowu grał poprawnie. Śpiew Angeliki przeszedł w inną partię, wyższą. Twarz jej ukazała się teraz jakby spod łez, stała się gorąca, jakby spod promieni.
Filip grając patrzył na nią z dołu rozweselonymi oczami, a ona patrzyła na niego serio; nagle urwała, uśmiechnęła się, podeszła i stanęła przed nim po drugiej stronie fortepianu. Patrzyła na klawiaturę, uśmiechała się, milczała. Paweł łowił to jeden wyraz twarzy, to drugi, Filipa i Angeliki. Chciał usłyszeć, lecz milczeli. Nie wiedział, co o tym myśleć.
Zobaczył, że cygaro wypaliło się do końca i że nikt nie przyszedł.
Filip wstał i pocałował Angelikę w czoło. Podniosła głowę i powiedziała przerażająco jasno, tym samym głosem, który brzmiał w śpiewie:
— Filip... Filip...
Paweł wyszedł nad jezioro, aby zebrać na wpół rozłożone jedzenie i aby im powiedzieć zdecydowanie, że trzeba stąd jak najprędzej odejść. Przyszli za nim.
Nie udało mu się, zjedli w trójkę to, co zostało.
A potem poddano rozmowie plan dalszej drogi.




Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.