Z Dzienniczka Małego Wisusa/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Metta Victoria Fuller Victor
Tytuł Z Dzienniczka Małego Wisusa
Pochodzenie Mała Biblioteczka № 20
Wydawca Księgarnia Popularna
Data wyd. 1913
Druk Sz. Sikora
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. A Bad Boy's Diary
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


MAŁA BIBLIOTECZKA   № 20.




Z Dzienniczka


Małego Wisusa



■    ■    ■    ■






NAKŁADEM „KSIĘGARNI POPULARNEJ“
W WARSZAWIE


Printed in Poland
Druk. Sz. Sikora






1.  DO SZKOŁY.


Bardzo cię kocham, mój drogi dzienniczku! Jesteś dla mnie jakby żywym serdecznym przyjacielem, przed którym ze wszystkich trosk i kłopotów zawsze szczerze zwierzyć się mogę. A utrapień mam naprawdę wyżej uszu! Nie wiem dlaczego, ale wszystkie moje dobre zamiary zawsze się tylko w przykrość dla kogoś zamienić muszą, a z każdego mojego czynu zawsze nowy kłopot wyrasta.
Ale teraz skończyło się wszystko! Jadę do szkoły, do jakiejś okropnej szkoły, może o 100 mil od naszego miasta. Wiem, że pan profesor w liście do tatusia obiecywał, że znajdę tam „zdrowy pobyt na wsi, obfite pożywienie, staranną opiekę i umiarkowane warunki“. Lękam się cokolwiek tych „umiarkowanych warunków“, ale postaram się zmienić je na „nieumiarkowane“.
Żal mi tych, do których jadę, bo podobno, jak mówi tatuś, jestem takim wisusem, jakiego świat nie widział i dlatego muszą mnie wysłać do szkoły, choć Betty, nasza pokojówka, mówi, że trzeba nie mieć serca, aby takiego małego chłopczyka i jedynego przytem syna oddawać do obcych. Zgadzam się z nią najzupełniej i powiedziałem jej, że gorycz rozstania z domem złagodzić może tylko dobrze wypakowany koszyk.
Tymczasem żegnam cię, mój miły dzienniczku. W szkole pewnie nie będę miał czasu zajrzeć do ciebie, gdyż obiecałem mamie, że będę się sprawował tak, aby jej nie przynieść wstydu. Na wyjezdnem wsunąłem do kieszeni moją małą wiewiórkę. Ciekawy jestem, jaki to efekt zrobi, jak ją puszczę na stół, kiedy po raz pierwszy zasiądziemy tam do śniadania.
Mój Boże, jaki ja jestem samotny! Ten stary pan obok mnie tak smacznie sobie zasypia, a ja wcale spać nie mogę. Ukłuję go igłą, zobaczę, czy wysoko podskoczy i czy mu okulary z nosa spadną. Będzie to nawet dobry uczynek, bo w wagonie spać niebezpiecznie, — złodzieje okraść mogą.


2.  NIEZWYKŁE POWODZENIE.


Po raz pierwszy doświadczam tęsknoty za domem i uważam, że jest to uczucie okropne. Całą noc nie spałem, myśląc, czy Karolek Hawkins zrobił już tego wielkiego latawca, którego miał zrobić i czy kucharka nie zużyje czasem wszystkich powideł, zanim wrócę do domu.
O, mamo, zabierz stąd swojego Jerzyka! Nie mogę dłużej słuchać, jak profesor Pitkins z pogardą mówi o moim czytaniu, nie mogę jeść kotletów wołowych z owsianą kaszą, jakie nam dają na drugie śniadanie i nie chcę znosić drwinek starszych uczniów. Szkaradne chłopaki! Im się zdaje, że każdy malec ma tylko tyle czucia, co żaba. Żabie to wszystko jedno, czy jej utną głowę, czy nie (muszę nawet kiedy spróbować, tylko wprzód złapię jaką na haczyk), ale ja jestem przecież mały człowiek.
Pani Pitkins obiecała tatusiowi, że „będzie dla mnie matką“. Aha, figa marynowana! Moja mamusia nie gniewałaby się na mnie, że tęsknię do domu i nie kładłaby mi przy stole na krzesło wielkiego słownika abym dostał do talerza. Tak mi tu dokuczają, że chyba oszaleję!
Zginęła mi chustka jedwabna, a i rękawiczki głupi kot na dach zaniósł, bośmy mu je zamiast kapturka na głowę włożyli. Jack Bens najstarszy z chłopców, powiada, że jestem dzielny chłopczyk i że mnie bierze w opiekę. To dobrze, będę miał przynajmniej jednego przyjaciela!
Ach, jak mi tęskno do domu! Jak pomyślę o tych trzech beczkach z jabłkami, co stoją u nas w piwnicy, to lotem ptaka poleciałbym do swoich!
Pani Pitkins jest damą przerażająco tłustą. Nie wiem, skąd się to u niej bierze, chyba ciągle coś pocichu przed nami zjada.
Dzisiaj przy obiedzie postanowiłem być bardzo grzecznym. To też, kiedy pani Pitkins podniosła się na chwilę, zeskoczyłem z mojego słownika i odsunąłem jej krzesło, ale ona nie poznała się na tem i siadając z powrotem, klapnęła na ziemię. Naprawdę aż jęknęło! Przypuszczam, że gdyby była z porcelany, toby się na tysiąc kawałków rozleciała. Stanowczo nie powinna się była na mnie gniewać bo to przecież była jej wina, że tak nieostrożnie siadała.
Uczę się teraz gieografii. Profesor mówi, ze ziemia jest okrągła, ale ja tego nie widzę, a na słowo dziś nikomu wierzyć nie można. Uczę się również arytmetyki — zabawna nauka! Powiada np., że jeżeli Karol ma 7 latawców, a John 2 razy tyle, to John ma ich 14, a to przecież dla jednego chłopca zadużo, chyba, że wiatr jest bardzo silny i wszystkie sznurki pękają. Zrobiłbym i ja latawca, ale ten ryż gotowany z syropem, jakim nas tutaj karmią, odbiera ochotę do wszystkiego. Muszę napisać do Betty, żeby mi przysłała odpowiednio wypakowany koszyk, przecież się jej list odemnie należy.


3.  SKALP.


Profesor Pitkins kicha i kicha nieustannie. Dzisiaj włożył na głowę czerwoną chustkę, w której bardzo śmiesznie wygląda. Pani Pitkins, która od owego upadku leży w łóżku, wezwała mnie do siebie i całą godzinę kładła mi w uszy, że jestem złym chłopcem i że profesor może od tego umrzeć. „Proszę pani, — odrzekłem, — jeżeli pan profesor umrze, to szkoła zostanie zamknięta i my wszyscy rozjedziemy się do domów, — prawda?“
Wtedy ona krzyknęła, że jestem potworem bez serca i zaczęła tak płakać, jakby ją zęby bolały. Nie uwierzyłem temu, bo przecież chęć powrotu do domu wcale nie jest dowodem braku serca. A z profesorem to się tak stało: wczoraj, w godzinę może po kolacji, wsunąłem się do jadalni, aby zobaczyć, czy służąca schowała już placek, który nibyto tylko dla nas upiekła. Niestety na stole było pusto tylko obok w fotelu profesor chrapał jak najęty. Zacząłem mu się przyglądać, bo miał usta otwarte jakby chciał połknąć toż, co mu się śniło; wtem nagle ujrzałem, że czubek głowy wraz z włosami uniósł mu się cokolwiek do góry. Przerażony tym odkryciem, pobiegłem do chłopców z zapytaniem, czy to nie jest przypadkiem objaw jakiej śmiertelnej choroby.
— Nie, to peruka mu się podniosła, — rzekł Jack Bens.
— Co to jest peruka? — zapytałem.
— To samo, co skalp, — odrzekł krótko Jack i zajął się swoją nudną łacińską lekcją.
Cudowna myśl strzeliła mi do głowy. W mgnieniu oka znalazłem się na dole i pocichu wsunąłem się do jadalni. Profesor spał w dalszym ciągu, więc stanąłem za jego fotelem, wydostałem ostry scyzoryk, leciutko obwiodłem nim dokoła głowy pana Pitkinsa i dwoma palcami podniosłem zdobyty skalp do góry. Potem po dywanie, jak po trawie doczołgałem się do drzwi, które zamknąłem bez szelestu i jak bomba wpadłem do uczelni.
— Mam skalp profesora! — zawołałem. — Może macie pas to przyczepię do niego moją zdobycz! W mgnieniu oka wszyscy chłopcy otoczyli mnie dokoła, wołając jeden przez drugiego:
— Wiwat! Niech żyje Jerzyk!
— Wypędzą cię!
— Profesor wścieknie się ze złości!
— Jakiś ty odważny!
— Schowaj to!
— Pokaż, jak to wygląda!
Pokazałem wszystkim, potem każdy z chłopców włożył sobie mój skalp na głowę, aż wreszcie ubrali mnie w niego, postawili na stole i Jack Bens rzekł poważnie: „Uciszcie się, Jerzyk będzie miał wykład!“
Zrobiłem odpowiednią minę, założyłem ręce za plecy, jak to zwykle czyni pan Pitkins, odchrząknełem i zacząłem najgrubszym, na jaki się zdobyć umiałem, głosem: „Panowie, dzisiaj chcę zwrócić waszą uwagę na królestwo zwierząt, które bywa najrozmaitszych kształtów i najrozmaitszej wielkości. Weźmy np. słonia i pchłę. Słoń jest ogromny, a pchła maleńka, słoń chodzi, a pchła skacze i dlatego łatwiej jest pochwycić słonia niż pchłę, ale za to, gdyby słoń miał w sobie odpowiednią do swej wielkości ilość pchlego jadu, to mógłby nią zabić cztery pułki piechoty, dwa konnicy, a i dla artylerji mogłoby się jeszcze coś niecoś zostać“.
— Brawo, pan profesor! — zawołali chłopcy.
Z tryumfem znieśli mnie ze stołu, a Jack szepnął mi do ucha, abym odniósł perukę z powrotem, na co się chętnie zgodziłem. Nieszczęście jednak chciało, że kiedy z rozmachem zsuwałem się po poręczy schodów, profesor wszedł do sieni i nie wiem, doprawdy, jakim sposobem, ostry szpic mojego bucika znalazł się nagle w jego ustach. Krew pokazała się na wargach pana Pitkinsa i wszystkie zęby wypadły mu na podłogę. No, powiedz dzienniczku, czy to moja wina? Ja przecież nie wiedziałem nawet, że zęby tak łatwo wypadają. Podczas, kiedy pan Pitkins ocierał usta, przemknąłem się do jadalni i rzuciłem perukę w ogień, gdyż profesor był tak rozgniewany, że bałem się jakiejś okrutnej kary za ten skalp nieszczęsny. Głowa profesora wyglądała zupełnie jak strusie jajko, które przywiózł mi mój kuzyn z Afryki, ale oczy jego za to patrzyły tak groźnie, jak chyba żadne oczy na świecie. Z wielkiej złości pochwycił mnie za ramiona i zaczął tak trząść, że się mimowolnie rozpłakałem i krzyczał przytem przeraźliwie: „Gdzie moja głowa! Gdzie moja głowa!“ Zaledwie zdołałem wyjąkać, że to pewnie kot mu ją ściągnął, ale on potrząsnął mną jeszcze groźniej, aż się potoczyłem ze strachu i bezwiednie prawie powiedziałem: „Panie profesorze, to napewno Indianie chcieli pana oskalpować!“
Zaraz tez zwołał wszystkich chłopców i zaczął badać, kto mu to zrobił i krzyczał na nich okropnie. Kiedy znowu zaczął kichać, zrobiło mi się go bardzo żal i poradziłem mu, aby się położył do łóżka i postawił sobie na łysinie synapizma.
Przypomniałem sobie nagle, że mnie mama uczyła, aby zawsze mówić prawdę, więc połknąłem łzy i rzekłem: „Panie profesorze, żaden z chłopców nie jest winien, bo ja sam na własne oczy widziałem, jak kot bawił się włosami pana profesora. Wchodziłem właśnie do stołowego pokoju, aby zobaczyć, czy Brygida sprzątnęła placek, bo bałem się, żeby go który z chłopców nie zjadł i widziałem, naprawdę widziałem.
Pan Pitkins włożył na nos okulary i co najmniej z minutę przyglądał mi się tak uważnie, jakbym był robaczkiem pod mikroskopem. Zrobiło mi się dziwnie nieprzyjemnie i, chcąc odwrócić jego uwagę, zapytałem:
— Czy pan profesor urodził się z tą łysiną? Czy to niania pana profesora dała panu takie zęby, które same wypadają? To musiała być zła kobieta. Dlaczego nie dała panu takich oczu które same widzą? Wtedy nie potrzebowałby pan profesor zakładać szkieł aby dojrzeć chłopca mojego wzrostu. Bardzo, mi przykro, że pan profesor ma katar, ale jeżeli pan musi koniecznie od tego umrzeć, to czy nie lepiej umierać bez gniewu i awantur?
Profesor zmarszczył się groźnie i chciał powiedzieć mi coś bardzo nieprzyjemnego, bo zaczął: „Jesteś najnieznośniejszym chłopcem... apsik!.. jakiego w życiu... apsik!.., ale odwrócił się i wyszedł z pokoju, bo wszyscy chłopcy pochowali nosy w chustki i pękali ze śmiechu.
Dzisiaj pan profesor chodzi cały dzień z owiązaną głową i wcale nie wygląda na profesora. Słyszałem, że już telegrafował o przysłanie nowej peruki.
Mój Boże, chłopcy mają dzisiaj rekreację i zupełnie zapomnieli o mnie, a ja siedzę w pokoju na górze zamknięty o chlebie z syropem, a to już wstrętna ostateczność.


4.  KLEPTOMAN.


Nie wiem, jakbym wytrzymał w tym pokoju, gdyby nie to, że przypadkiem znalazłem w podłodze niewielki, zasłonięty blachą otwór. Z nudów zagiąłem szpilkę, przywiązałem do niej sznurek, który miałem w kieszeni i przez otwór znajdujący się wprost nad biurkiem pani Pitkins, zacząłem łowić ryby. Połów był bardzo obfity, ale moje ryby śmiesznie wyglądały, bo były to tylko: dwie bransoletki, koronkowe pokrycie z poduszeczki do szpilek, kilka loczków, siedem szpilek rogowych, buteleczka wody kolońskiej, przewiązana niebieską wstążeczką, o którą się mój haczyk sam zaczepił, i kilka innych przedmiotów.
Jak tylko zejdę nadół, muszę napisać do mamy, czego się już z różnych przedmiotów nauczyłem. Ona zrozumie moją tęsknotę za domem i przyszle mi tort owocowy, chociaż wobec moich postępów w czytaniu, a przedewszystkiem wobec mojej grzeczności mogłaby mi dodać jeszcze torcik kremowy.
Ile to szkodliwych wiadomości mogą się dzieci nauczyć w szkole! Arturek Braun pokazał mi, jak się rzuca papierowe kulki, aby nauczyciel nie spostrzegł, skąd spadają, Willy Wilson nauczył mnie, kiedy po położeniu się spać, trzeba wstawać, aby jeszcze trochę podokazywać, jak się kładzie ściągaczki do książki, aby nie potrzeba było uczyć się bardzo tych nudnych lekcji i wiele innych rzeczy.
Rachunki pamięciowe ogromnie mnie męczą. Wolę je pisać na tablicy, bo wtedy można rysować sobie pana profesora lub panią profesorową, chociaż ona gniewa się o to i zaraz skazuje na karę. Ja sam stałem raz w śmiesznej czapce na środku klasy.
Zdaje mi się, że od czasu wypadku z peruką oboje państwo Pitkins coś sobie do mnie upatrzyli i zawsze, jak się tylko co stanie, napadają na mnie.
Przecież to nie ja rozlałem atrament w klasie, — ja tylko przywiązałem kałamarz do ogona kota, a że głupi kot poplamił podłogę atramentem, to już nie moja wina.
Profesor powiedział, że jeśli się jeszcze raz coś podobnego zdarzy, to mnie w nauce zawiesi. O jakaż okropna mnie przyszłość czeka! Myślałem dotąd, że tylko najstraszniejszych rozbójników wieszają, a — tymczasem taki sam los i mnie, małemu chłopcu, który przecież zawsze stara się być grzecznym, grozić może.
Panna Heren, nasza nauczycielka, powiedziała mi, że to nie znaczy, iż mnie powieszą naprawdę, lecz tylko odeszlą do domu. O, jak to dobrze! Ale ona powiedziała mi również że mama i siostry bardzo się tem zmartwią i że to byłby wielki wstyd dla nich. Nie rozumiem wcale! Jakiż to wstyd powitać maleńkiego brata?
Pani Pitkins ogromnie się boi rozbójników. Podobno w noc budzi profesora i krzyczy, że złodzieje plondrują po domu.
Pewnego razu naprawdę zakradł się rozbójnik i wsunął się pod łóżko pani, kiedy ta dopiero co zasnęła. Nagle budzi się i szepcze:
— Mężu, mężu, wstań! Pod moim łóżkiem siedzi rozbójnik.
— Cicho, śpij, nikogo niema, odrzekł pan profesor.
— Ależ wstań! jest naprawdę! Czuję, że materac podnosi. Mówię ci, wstań! Zapal świecę! Ratunku! Mordercy!
Pan Pitkins mruknął coś niezbyt pochlebnego, ale że w tej chwili rozbójnik poruszył plecami i jego materac, porwał się na nogi naprawdę wystraszony.
I ona również chciała zeskoczyć z łóżka, ale tchu jej zabrakło, więc upadła na wznak i tylko krzyczała, że ją mordują, zabijają, że rozbójnik trzyma ją za gardło.
Wtedy pan Pitkins wybiegł do sieni i zawołał na pomoc Johna Bensa i kilku starszych chłopców. Ci zapalili światło i zaczęli szukać pod łóżkami, ale nikogo nie znaleźli, bo w ciemności wymknąłem się na górę i zanim wrócili spałem już, jak zabity. Teraz wszystko cicho, tylko pani Pitkins ze strachu przed złodziejami oddała swoją broszkę i spinki męża na przechowanie.
Ach, wyobraź sobie, dzienniczku drogi, co się ze mnie zrobiło, — jestem kleptomanem! To znaczy, że jestem takim chłopcem, który nie może powstrzymać się, — aby nie przywłaszczyć sobie cudzej własności.
Dzisiaj rewidowano nasze kuferki. Okropność, czego w moim nie było! Lornetka pani Pitkins, perfumy, koronkowe mankiety, trzy poduszeczki do szpilek, sześć chusteczek, rękawiczka, torebka ręczna, portmonetka z pięćdziesięcioma centami, związana paczka, którą pani niedawno przyniosła, para nowych kamaszy i wreszcie srebrny zegarek pana Pitkinsa i jego nowa peruka, która kosztowała podobno 50 dolarów, a którą zostawił na chwilę na biurku żony.
Wtedy to powiedzieli, że jestem kleptomanem, ale chciałbym wiedzieć, czy znajdzie się na świecie chłopiec, który powstrzymałby się od łowienia ryb, mając przy sobie sznurek, zakrzywioną szpilkę i żadnego świadka w pobliżu.
Co piątek pan i pani Pitkins ubierają się strojnie, gdyż z miasta przychodzą goście, i wszyscy uczniowie urządzają rodzaj popisu. Ostatnim razem pani Pitkins napisała mowę, którą ja miałem czytać przed gośćmi. Była to prześliczna mowa, która brzmiała mniej więcej, jak następuje:
„Rodzice, którzy mogą umieścić dzieci swoje w dobrej szkole, powinni być bardzo wdzięczni Opatrzności. Biedne dzieci z ulicy napróżno wzdychają do tego szczęścia. Dla nich ono leży, niestety, w krainie marzeń. Powinniśmy to odczuwać sercem, póki serca nasze są jeszcze młode i wrażliwe. Narodowość nasza wzniosła się ponad inne tylko dzięki wzorowym szkołom początkowym”.
To napisała pani Pitkins, ale ponieważ nie trafiło mi to do przekonania, zmieniłem więc cokolwiek tekst, stosownie do swoich przekonań i na znak pani Pitkins przeczytałem głośno i dobitnie:
Szkoła jest okropna, żal mi rodziców, którzy zmuszeni są posyłać swoich malców do szkoły. Biedne dzieci, które nie znają szkoły, są o wiele szczęśliwsze od nas, przynajmniej od rana do wieczora mogą grać w klipę lub palanta. Wołałbym być stokroć chłopcem ulicznym. A najgorszymi ze wszystkich są pensjonaty. Masło i konfitury dają tylko raz na tydzień, a sześć razy kaszę owsianą. Za najmniejszy drobiazg stawiają do kąta. Gdybym był dużym i gdybym miał szkołę byłbym dla małych chłopców o wiele lepszym niż pan i pani Pitkins.
Zdaje mi się że moje wypracowanie podobało się ogólnie, bo goście śmieli się do rozpuku, a pan i pani profesorowa uśmiechali się tak, jakby się kwaśnych jabłek najedli.
Po obiedzie wziąłem łyżwy, aby pójść z innymi na ślizgawkę, ale pani Pitkins pochwyciła mnie za ramię i rzekła słodziutko: „Nie potrzebnie się wybierasz, Jerzyku. Zdrowiej ci będzie, jeżeli posiedzisz sobie w szkolnym pokoju i napiszesz dodawanie. Umiesz pisać takie śliczne ćwiczenia, to może zechcesz się wprawiać i w dodawanie. Taki szkaradny malec, jak ty popsuje mi wszystkich chłopców.
Z tymi słowami zaprowadziła mnie do szkolnego pokoju, wepchnęła do środka i drzwi zamknęła na klucz. A ja się cały tydzień cieszyłem na ten piątek! Ach, mamo, gdybyś ty wiedziała, jak mi źle tutaj, jak ja tęsknię za domem, za Betty poczciwą, która mi zawsze kawał pasztetu schować musiała. Przy każdej liczbie, którą miałem dodać, łzy zalewały mi oczy, tak, że nie potrzebowałem moczyć gąbki. Palce mi tak podrętwiały z zimna, że otworzyłem piec, aby zobaczyć, czy niema tam jeszcze ognia. Niestety był tylko jeden jedyny węgielek, ale kiedy położyłem na niego mój kajet arytmetyczny i linijkę, po chwili buchnął płomień. Zachęcony tem, rzuciłem do pieca wszystkie kajety i książki, jakie tylko w pokoju szkolnym znalazłem i chcąc rozgrzać piec, starałem się zamknąć drzwiczki. Niestety, zardzewiałe zawiasy pękły, drzwiczki upadły na ziemię i wszystek dym rzucił się na pokój. Zacząłem krzyczeć i bić nogami we drzwi, bo dym gryzł mnie w oczy i drapał w gardło i zdawało mi się, że się chyba zaduszę.
Pani Pitkins nie mogła mnie usłyszeć, bo poszła do miasta i klucz zabrała z sobą, ale usłyszała mnie moja dobra panna Hawen i kazała mi otworzyć lufcik i wysunąć głowę na powietrze, zanim ona przyśle kogoś, ktoby mi drzwi otworzył.
Okna jednak byty zamarznięte i w żaden sposób lufcika otworzyć nie mogłem. Wtedy panna Hawen krzyknęła: „Wybij szybę, Jerzyku. Przecież nie możesz się zadusić!“
Odrazu zrobiło mi się lepiej. W jednej chwili we wszystkich pięciu oknach klasy nie zostało ani jednej całej szyby i świeże powietrze całą masą zaczęło wpadać do pokoju. Profesor aż pobladł ze złości, kiedy zobaczył to zniszczenie.
— Pocoś wybijał wszystkie szyby, ty nieznośny głuptasie, — rzekł do mnie. — Tygodnia mało na przyprowadzenie wszystkiego do porządku, ale to nic, poślę rachunek twojemu ojcu.
— Adonijable, — zauważyła słodko pani Pitkins, — czy nie byłoby lepiej odesłać i tego smarkacza razem z rachunkiem. Przecież on gorszy od wszystkich plag egipskich razem wziętych, bardzo żałuję, że nie pozwoliłam mu iść na ślizgawkę, możeby utonął w przeręblu.
Zdaje się, że wszystkim na świecie zawadzam. Moi przysłali mnie tutaj, a teraz pani Pitkins pragnie, abym umarł. Ale ja wiem, jak mam wszystkim dogodzić. Dzisiaj jeszcze podam ogłoszenie do gazet takiej treści: „Młody, ładny chłopczyk zgodzi się, aby go przyjęto za syna w jakim przyzwoitym domu, chodzi mu więcej o obejście, niż o wynagrodzenie“. Jestem pewien, że znajdą się amatorowie, bo przecież nie wszyscy wiedzą, że jestem takim nieznośnym urwisem.


5.  WYDALONY ZE SZKOŁY.


Wczoraj profesor sam osobiście odprowadził mnie na pociąg, usadowił w wagonie i rzekł do konduktora:
— Niech pan dobrze uważa na tego bębna. Jest to nieznośny chłopak, musiałem go wydalić ze szkoły.
Konduktor kiwnął głową i kiedy przyszedł przedziurawić mi bilet, uśmiechnął się i rzekł:
— Cóżeś tam zbroił takiego, że aż cię musieli wydalić? Minę masz tak niewinną, jak baranek.
— O, panie konduktorze, — odrzekłem. — Jestem podobno najnieznośniejszym chłopcem na całym świecie i narobiłem panu Pitkinsowi wiele przykrości, szczególniej temi perukami; ale to wszystko były tylko nieprzewidziane wypadki, gdyż nigdy nic jeszcze nie zrobiłem umyślnie. A ostatnia historja, to była kroplą przepełniającą naczynie pani Pitkins.
— Dobrze, — uśmiechnął się konduktor. — Wrócę zaraz do ciebie, to mi opowiesz, co to Się takiego stało.
— Czy pan uwierzy, panie konduktorze, — rzekłem, kiedy wrócił i usiadł obok mnie, — aby można było wydalić ze szkoły małego, dobrego chłopczyka za to tylko, że porwał kucharce kawałek ciasta?
— No, nie, — to może trochę za surowo, — mruknął konduktor.
— Widzi pan! A oni tak ze inną zrobili! — zawołałem. — Wziąłem taki maleńki kawałeczek, najwyżej, jak moje dwie pięści, i zaniosłem sobie na górę, bo profesor miał w mieście odczyt i pani Pitkins była w domu sama. Tam oblepiłem sobie twarz ciastem, zrobiłem dwa malutkie otworki na oczy i jeden na usta, okryłem się prześcieradłem i usiadłem sobie najspokojniej na fotelu w gabinecie pani Pitkins. W pokoju było ciemno i kiedy pani weszła z lampą, światło jej padło prosto na ducha. Pani Pitkins zaczęła krzyczeć i uciekła i to byłoby najmniejsze, ale ta nierozsądna kobieta rzuciła przedewszystkiem lampę, od czego utworzyła się wielka plama na dywanie i suknia się na niej zatliła. Byłaby się może spaliła, gdyby nie to, że na jej krzyk przybiegł Jack i zarzucił na nią własne swoje palto. W każdym razie suknia przepadła i pani Pitkins dostała z przerażenia jakiegoś ataku nerwowego, który jednak nie przeszkodził jej powiedzieć mi, że nawet za 10,000 dolarów nie chciałaby mnie trzymać.
Żal mi się jej zrobiło i chciałem jej oddać moją złotą pięciodolarówkę, ale ona nie wzięła i powiedziała, że dołączy i tę stratę do rachunku, jaki pośle tatusiowi. Aż mnie dreszcze przechodzą na to, co tatuś powie na ten rachunek. Panie konduktorze, — dodałem prosząco, — może pan potrzebuje chłopczyka w moim wieku do sprzedawania gazet lub ciastek w pociągu? Mój tatuś tyle już stracił przezemnie, że czas już, abym sam na siebie zaczął zarabiać.
Konduktor odpowiedział, że do takiego interesu potrzebni są chłopcy starsi odemnie, potem dał mi gazetę z obrazkami i kazał siedzieć spokojnie na miejscu. Podziękowałem mu bardzo grzecznie. Po chwili wszedł do naszego wagonu chłopiec z cukierkami. Kupiłem cztery paczki i dałem mu dolara, a kiedy przeszedł do innego wagonu, postanowiłem i ja spróbować handlu. Wyszedłem więc na korytarz i we wszystkich przedziałach zapraszałem do kupna cukierków. Ale pasażerowie śmieli się tylko i nikt nic kupić nie chciał, postanowiłem więc spróbować w innym wagonie i wyszedłem na platformę.
Co to się stało i jak to było, — nie wiem, pamiętam tylko, że gramoliłem się z kupy śniegu i że w uszach, w nosie i w ustach miałem pełno takiego samego śniegu, a pociąg oddalał się coraz bardziej i ja byłem sam jeden na śnieżnej równinie. Ponieważ w kieszeni miałem ciastko, a w ręku paczkę cukierków, przeto postanowiłem, że skoro mam umrzeć z głodu, to muszę sobie ostatnie chwile jakoś osłodzić i zacząłem pałaszować w najlepsze. Wtem patrzę, a tu pociąg jak raz sunie ku mnie zadem, okna wszystkie pootwierane i wszyscy pasażerowie powysadzali głowy. Konduktor, blady jak śmierć, wyskoczył pierwszy, ale kiedy zobaczył, że zajadam cukierki, wpadł w okropny gniew i zaczął krzyczeć, że jestem nieznośnym i nieposłusznym chłopcem, któremu wartoby dać rózgą. Potem wepchnął mnie do wagonu mrucząc, że przezemnie stracił 10 minut.
Bardzo mi było nieprzyjemnie, ze wszystkie panie płakały i oglądały każdą moją kosteczkę, czy się przypadkiem nie potłukła. Narazie musiałem porzucić myśl o handlu, ale postanowiłem poszukać sobie później jakiegoś zajęcia, aby koniecznie zapracować na chleb dla siebie Naprawdę, nie mogłem się przecież przyznać konduktorowi, dlaczego mnie wydalono ze szkoły, bo mógłby pomyśleć, że ja to wszystko robiłem umyślnie, lub że jestem bardzo złym chłopcem, bo tylko zły chłopiec mógł przysłać pani Pitkins na imieniny taki bilet:

„Ładnie pachnie fijołek i różyczka kraśna,
Ale za to pani jest jak ocet kwaśna“.

Ale to jeszcze mniejsza! O wiele gorszym było to, że ktoś przyczepił do haczyka kawał mięsa i nakarmił nim angorskiego kota pani, a potem wyłowił z akwarjum wszystkie złote rybki. W każdym razie pani i toby zniosła, lecz w niedzielę tenże sam chłopiec wpadł w przerębel, skąd go ledwie żywego wydostano. To już było zawiele dla pani, temwięcej, że ten urwis na drugi dzień wymazał sobie twarz atramentem, wziął kuchenną szczotkę i chciał wleźć w komin, jak kominiarz. Ale i to byłaby mu wybaczyła, a może i zapomniała, gdyby ten nieznośny chłopak nie był powycinał wszystkich obrazków ze słownika, na którym siedział i nie poprzylepiał ich nad swoim łóżkiem, gdyby nie stłukł i nie połamał złotych okularów profesora, kiedy je pospiesznie na swój mały nosek nakładał, gdyby nie nauczył się kaszlać, jak pan profesor i gdyby nie ubrał pinczera w nocny kaftanik pani profesorowej, który ten głupi pies wyniósł aż do sąsiedniego domu.
Kiedy konduktor zajrzał znowu do mnie udobruchał się już zupełnie, po czem poznałem, że jest to bardzo porządny człowiek i nabrałem do niego zaufania.
— Panie konduktorze, — rzekłem też do niego, — jeżeli w domu nie będą zadowoleni z mojego powrotu, to przyjdę do pana.
— Bardzo chętnie, — uśmiechnął się konduktor, — ale nie będzie ci u mnie dobrze, bo jestem starym kawalerem.
— To nic, — odrzekłem, — pan się może jeszcze ożenić. Poznam pana z moimi siostrami. Obie są wprawdzie zaręczone, ale to nic nie szkodzi.
Nareszcie pociąg stanął na naszej stacji. Konduktor stanął na stopniach wagonu, aby mi pomóc wysiąść, a tam dalej stała Zuzia, taka śliczna w nowej sukni, a obok niej Betty również milutka.
— Panie konduktorze, proszę, niech pan spojrzy, jakie moje siostry ładne, — zawołałem. — Niech pan koniecznie do nas przyjdzie. A tymczasem dziękuję panu za wszystko i dowidzenia.
— Dowidzenia, Jerzyku, — odrzekł konduktor, a i inni pasażerowie wyciągali do mnie ręce i wołali: „Dowidzenia, dowidzenia, Jerzyku Hakett!“
Betty była również na stacji i śmiała się i płakała z radości, jakby się jej wszystkie klepki pomięszały.
W domu czekał na mnie pieczony indyk, ostrygi, doskonała szynka, ciastka i mnóstwo innych dobrych rzeczy. Wszyscy byli mi bardzo radzi, tylko tatuś miał bardzo poważną minę, kiedy czytał rachunek pana profesora i mama aż się za głowę złapała, kiedy opowiadałem o moim wypadku z pociągiem.
Po obiedzie tatuś powiedział do mnie: „Jerzyku, mam nadzieję, że teraz zaczniesz się inaczej sprawować. Czasby już było zaprzestać dawniejszych figlów. Powinieneś zawsze dwa razy pomyśleć, zanim coś wykonasz“.
Postanowiłem tak robić i zaraz na złe mi to wyszło, bo w tej chwili drzwi przycięły ogon naszemu psu. Tatuś zawołał „Jerzyku, trzymaj drzwi!“ ale ja chciałem wprzód dwa razy pomyśleć i biedny pies został się bez ogona.
Ach, jaki mój pokoik miły, jaki wygodny i zaciszny! Jak smacznie całą noc spałem! Muszę, naprawdę, przestać dokazywać, bo gotowi mnie znowu posłać do szkoły.
P. S. Wczoraj zdechła moja wiewiórka, choć tego białego proszku z podręcznej apteczki doktora dałem jej ledwie odrobinkę. Dzisiaj John i ja pochowaliśmy ją w ślicznym aksamitnym pudełku, które Zuzia dostała od doktora. Prawdopodobnie będzie się gniewała, ale trudno wiewiórka musiała mieć ładną trumienkę.
No, żegnam cię dzienniczku kochany, teraz nie prędko co zapiszę, bo będę ciągle pracował nad sobą, a to mi pewnie dużo czasu zabierze.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Metta Victoria Fuller Victor i tłumacza: anonimowy.