>>> Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Z Homburga
Pochodzenie Biesiada Literacka rok 1878 nr 140–141
Wydawca Gracyan Unger
Data wyd. 1878
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Z HOMBURGA.
OD
J. I. KRASZEWSKIEGO.




Prośba do czytelników. — Stan smutny piszącego. — Homburg i dzienniki. — Czas na cmentarzu rzymskim. — Habent fata libelli. — Języki homburskie. — Wspomnienie Berlioza o Lipińskim z 1841 r. — Sąd o jego talencie. — Podróż do Lipska dla finału Romea i Julii. — Zbiór obrazów p. Cypr. Lachnickiego w Warszawie. — Źródła dziejowe. — Sprawy wołoskie za Jagiellonów przez Jabłonowskiego. — Chronologia dziejów Polski Szymona Konopackiego. — Dziennikarstwo w Galicyi Wł. Zawadzkiego. — Wspomnienia o Adamie Mickiewiczu, Aloizego L. Niemiarowicza. — Materyały do historyi literatury. — „Pogodzeni z losem” Edw. Lubowskiego. — Nasi pisarze dramatyczni. — Przyszłość teatru naszego.


Za list ten zawczasu o przebaczenie proszę! Siadam do niego drżąc od zimna (w Lipcu), zbity, zmęczony, smutny, i gdyby nie obowiązek... Lecz obowiązki, nawet ciężkie, są błogosławione, zmuszają one człowieka aby wyszedł z odrętwienia i wrócił do życia.
Przedemną leżą stosy książek z których bym powinien dać wam sprawozdanie, ale przyznaję się, ledwie czas miałem na nie rzucić okiem, niektóre przebiedz, innych cząstkę małą odczytać. Przez cały długi miesiąc żadnego dziennika naszego nie miałem w ręku, czuję się zacofanym okrutnie. Nie wiem nic, kto się z kim o co spiera, kto na świeczniku, kto wyklęty i przez kogo. Pojmuję coby to było, gdyby życiodawczy pokarm peryodyczny był mi przez dłuższy czas odjęty. Strach pomyśleć! W pół roku człowiek by o pół wieku stał za wszystkimi. Gdybym śmiał przekręcić słowa O. Hyacyntha, który powiedział na jednéj ze swych konferencyi, że najgorsza religia lepszą jest od żadnéj — rzekłbym, że najpośledniejszy dziennik lepszy jest od — żadnego.
W tém zieloném gnieździe Homburga, do którego tulą się pragnący pokoju i balsamicznego powietrza niedołęgi — dzienników innych nad angielskie, francuskie i rossyjskie niema, a w tych o naszych domowych i literackich sprawach słowa nie znajdziesz. Żyło się więc niestrawnym kongresem i konceptami berlińskich reporterów. — Jedyny numer polskiego dziennika jaki mi wpadł w rękę, przez całe te cztery tygodnie, był — był — ale posłuchajcie.
O godzinę drogi od Homburga, na grzbiecie Taunusu, odkopano dawną stacyą XXII Legii rzymskiéj, która tu strzegła granicy. Miejsce to zowie się Saalburg. Odkryto tu fundamenta fortyfikacyi, gruzy domostw, łaźni, cmentarz, a mnóstwo obłamków, rzeźb, ceramiki, szkła, bronzu, żelaza, znajduje się w maleńkiém saalburskiém muzeum w Homburgu. Zaciekawiony temi szczątkami, jednego z rzadkich dni pogodnych w początku lipca udałem się na grzbiet Taunusu. Przeszliśmy z przewodnikiem całą przestrzeń zajętą kamiennemi podmurowaniami znikłych budowli, na koniec został nam cmentarz pełen urn, łzawnic, okruszyn glinianych i kości, który zamknięto w rodzaju kapliczki. Cicerone zaczął pokazywać wyciśnięte na glinie napisy i odsunął szufladę stolika, w któréj zgromadził niedopalone kości rzymskich żołnierzy.
Spoczywały one na czemś drukowaném. Zdało mi się, że chyba oczy może mylą, ale nie! Pod kośćmi leżał (i leży dotąd) numer Czasu z dnia 14 grudnia 1873 roku! Przeznaczenie! Umarli ciągną ku sobie umarłych! Smutno mi się zrobiło, wyszedłem z głową spuszczoną. — Fiat voluntas tua. Stróż grobów dostał ten numer z dawnego domu gry w Homburgu, gdzie dawniéj, widać, trzymano i polskie pisma.
Przez cały ten miesiąc nie słyszałem mowy naszéj, nie miałem do kogo powiedzieć słowa popolsku — kellnerowie na chybił trafił wyzywali na francuzczyznę — przy obiedzie mówiono poniemiecku, w sklepach karmiono angielszczyzną, którą każdy Homburczyk umieć musi. — Lipy pachniały poamerykańsku, nie tak jak nasze, ale — bardzo mile. Rozrywając się czytaniem, gdy pisać już zdrętwiałe palce nie dozwalały, miałem przyjemność spotkać się z Chopinem w „Dernières pages“ G. Sand i z Lipińskim w pamiętnikach H. Berlioza, a że zbierać mam niedobry zwyczaj wszystkie okruszyny, na których coś jest naszego, wspomnę i o tém co Berlioz napisał o Lipińskim; może się to komu przydać naco. A naprzód zanotujmy nawiasowo, że artysta każdy w tych pamiętnikach autora Symfonii fantastycznéj rozkochać się musi, tak one żywo, płomieniście, serdecznie są pisane. Było to w r. 1841 czy 1842, gdy poraz pierwszy Berlioz przybył do Drezna, aby dać poznać swą muzykę niemcom, którzy z nim dosyć sympatyzowali. Lipiński, naówczas koncertmajster nadworny, przyjął go z takiém uczuciem, z takiém wylaniem i gotowością do pomocy, iż Berlioz piszący ztąd do Ernsta dobroci jego wychwalić się nie może. „Teraz powiada on w pierwszym liście, chciałbym ci kochany Ernscie, szczegółowo mówić o Lipińskim; ale czyż ja ciebie, skrzypka tak wielbionego, którego z końca w koniec Europa oklaskami witać nawykła, ciebie, artystę tak chciwego wiedzy i badającego, nauczyć co mogę o naturze talentu wielkiego wirtuoza, który cię w zawodzie tym wyprzedził. Wiesz tak dobrze jak ja i lepiéj odemnie, jak on śpiewa, jak w stylu wysokim jest wzruszający i patetyczny; masz oddawna w pamięci piękne miejsca jego koncertów. Zresztą Lipiński w czasie mojego pobytu w Dreznie był dla mnie tak niezrównanie dobrym, gorącym, wylanym, że pochwały moje w oczach wielu mogą się wydać stronnicze; mogliby je przypisać (bardzo błędnie) raczéj wdzięczności, niżeli porywowi uwielbienia. Na moim koncercie ogromnie mu przyklaski- wano, w moim Romansie na skrzypce, na kilka dni przedtem wykonywanym w Lipsku przez Davida, i w alto solo drugiéj Symfonii mojéj (Harold).“
Dodajmy że Lipiński, którego kompozycye Berlioza zajęły mocno, dla posłyszenia finału z Romeo i Julii, który Mendelssohn postarał się odegrać w Lipsku na koncercie dla ubogich, umyślnie przybył na ten wieczór, zrobiwszy trzydzieści pięć mil tylko, by finał usłyszeć. „Obietnicę jego brałem za komplement, pisze Berlioz, wyobraź sobie moje zmartwienie (finał nie był odegrany) gdym ujrzał Lipińskiego... Otoż muzyk co muzykę kocha! Ciebie, kochany Ernscie, nie zdziwi to, zrobiłbyś podobnie — ty także jesteś artystą!“
Oto jeszcze wspomnienie o czémś naszém.
W szóstym numerze czasopisma Muzeologicznego Dr. Graesse, znajduję artykuł o zbiorze obrazów Lachnickiego w Warszawie. Excusez du peu! trzech Rafaelów! aż strach! Corregio, Dürer, Holbein, Rubens, Rembrandt (trzy), Velasquez... Opis dosyć szczegółowy nadesłany został Dr. Graesse przez samego dyrektora muzeum i szkoły rysunków; ale że z opisu o obrazach sądzić niepodobna — ograniczamy się temi kilku słowami. Jednego z Rafaelów przypominamy sobie, żeśmy oglądali — i pozwalamy sobie wielce wątpić o — trafnéj dyagnozie. Mylą się często najwięksi znawcy, wątpliwość téż nasza niema żadnego znaczenia.
O poprzedzających tomach Źródeł dziejowych, których wyszedł teraz dziesiąty, wspominaliśmy obszerniéj nieco; o tomie tym, zawierającym Sprawy wołoskie za Jagiellonów, akta i listy, poprzedzone bardzo wyczerpującym i pracowicie wykonanym wstępem p. Alek. Jabłonowskiego, nie umiemy nic powiedzieć, bośmy czasu nie mieli dostatecznie się z nim obeznać. Spieszym ze wzmianką dlatego, że u nas o podobnych książkach nigdy nadto pisać, wspominać, zachęcać do czytania ich, do rozpowszechnienia nie można. Akta i listy służą za pièces justificatives do rozprawy o stosunkach Polski z Wołoszczyzną, wypracowanéj z pomocą wszelkich dostępnych źródeł.
Pierwszy to pono raz krytycznie dotknięty przedmiot, który pozostał na boku, nie obudzając szczególnego zajęcia. Jak widać z pracy p. Jabłonowskiego nawet co do właściwego zastosowania nazwy Wołoszczyzny i Multan panowało zamieszanie i srodze się bałamucono. Dzięki temu tomowi Źródeł, który daje nie tylko nie znane akta, ale wskazówkę tych, które były ogłoszone w Dogielu i Tomicyanach — jest dziś zkąd zaczerpnąć i na czém się oprzeć; wątpimy jednak bardzo, aby po p. Jabłonowskim podjął kto nanowo te dosyć smutne dzieje.
U Żupańskiego w Poznaniu wyszło (tom 1.) drugie wydanie Chronologii Dziejów Królestwa Polskiego sędziwego Szymona Konopackiego. Jest ono poprawione, powiększone i uzupełnione przez autora. Skromna ta książka dla wieku któremu jest przeznaczona, a i dla starszych, wielce pożyteczną być może. Jeżeli się nie mylimy, dziś ten co ułożył chronologią, liczy już lat życia ośmdziesiąt i kilka, a jeszcze nie przestał pracować, umysł nie ociężał, pamięć nie osłabła, ochota do szperania i trudu nie ostygła. Któż na Wołyniu nie zna, nie pamięta i nie szanuje tego weterana, świadka czasów ubiegłych, — poetę i dziejopisarza? Miło nam było na kartach książki téj, niegdyś pono w Żytomierzu poraz pierwszy drukowanéj, spotkać się z tém imieniem i wspomnieniem...
Niedawno temu zapisaliśmy w jednym z listów wrażenie, jakie na nas uczyniła „Literatura w Galicyi“ p. Wład. Zawadzkiego — a oto leży przed nami równie żywy obraz Dziennikarstwa w Galicyi, w r. 1848. I tu i tam autor powiedzieć może — quorum pars fui. Patrzył na to, był sam czynnym, wybornie pochwycił i zapamiętał, opowiadać umie z prostotą niewymuszoną, z otwartością pociągającą, z pewnym naturalnym wdziękiem, z akcentem prawdy, tak że opowiadania jego nie znajdą obojętnych czytelników. Dodajmy, że sąd wszędzie trzeźwy a ciepły, zdrowy a nie przesadny, że mimo mnóstwa szczegółów drastycznych, autor nie szuka skandalu tylko prawdy. To téż, bez pochlebstwa, Literatura i Dziennikarstwo w Galicyi Zawadzkiego zostaną jako źródła do historyi duchowéj téj części kraju... Czytaliśmy naprzód rzecz tę w odcinku dziennika i żywo nas zajęła, powtórzyliśmy w książce z przyjemnością, i nieskończenie wdzięczni jesteśmy autorowi, że te wspomnienia spisał i że je ogłosił. Nikt go w tém zastąpić nie mógł.
Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta we Lwowie wydała, także poprzednio w odcinku jednego z pism galicyjskich ogłoszone, Wspomnienia o Adamie Mickiewiczu przez Aloizego Ligęzę Niewiarowicza. Spotykaliśmy się już z polemiką, jaką niektóre ogłoszone tu szczegóły wywołały. Wspomnienia natchnione są tém szczerém uwielbieniem dla poety i człowieka, które Adam we wszystkich co się do niego zbliżali obudzać umiał. Jest to jedném ze znamion jego, iż urok rzucał na każdego, co się o niego choć krótko otarł. P. Niewiarowicz w obszernych wspomnieniach swych daje wiele szczegółów zajmujących i nowych, wiele rysów, wiele materyału dla przyszłego biografa poety. Nie może autor co do wdzięku formy walczyć z nieporównanemi listami z podróży A. E. Odyńca, nie ma téż na celu nic więcéj nad opowiedzenie co pamięta, co zasłyszał, i to jednak szacowne. U nas dotąd tak mało się zajmowano tymi którymi przyszłość najwięcéj się będzie zajmować, iż nigdy nadto mieć nie możemy przysposobionego dla niéj materyału. Z epoki Stanisławowskiéj o pisarzach największego w niéj znaczenia tak mamy niedostateczne wiadomostki, iż ledwie z nich jakąś ich charakterystykę wydobyć można.
Bliżéj nas — braknie téż wiele. Sromamy się często, lękamy, wahamy — i koniec końcem skazujemy na śmierć to coby żyć i jaśnieć powinno. Dla wielu rodzin u nas, ci co są ich blaskiem, stanowią niemal kłopotliwy fant — z którym one nie wiedzą co począć. Dawne uprzedzenia względem literatów czyniły, czynią może jeszcze ich paryasami jakimiś, których wstydzą się bliżsi.
Cieszym się gdy z przeszłości coś ocalić się uda — tak ona się łatwo zaciera i zapomina... życie nowe tak gwałtownie starego ślady pożera.
Pogodzonych z losem, komedyą w pięciu aktach Edwarda Lubowskiego, która kilkanaście miała przedstawień na warszawskiéj scenie, i obudziła równe zajęcie jak poprzednie utalentowanego autora — czytaliśmy i my z wielką ciekawością. Nie możemy odgadnąć jakie wrażenie uczyniła na scenie, chociaż same imiona artystów, którym była powierzoną mówią zatém, że odegraną być musiała wybornie i musiała poruszyć widzów. Sprawozdań w dziennikach nie przypominamy już sobie, sąd więc nasz oprzeć musimy na osobistém wrażeniu tylko. Jest to wyborny dramat, ale nie jesteśmy pewni czy komedyą nazwać go można i należy. Rzecz to pomniejszéj wagi. Zadaniem komedyi bywało przedstawiać powszednie ludzkie przywary, nałogi, śmieszności; unikając zadań nazbyt głęboko sięgających w przepaści ludzkiego serca i namiętności. „Pogodzeni z losem“ wkraczają na pole dramatu, mają w sobie żywioły niemal tragiczne, choć Fiszbinowicz, Romcio,[1] Senzi, Slizgawski są postaciami wielce komicznemi i scenom niektórym charakter komedyi nadają. Myśl główna piękna jest i na dobie — bo się dziś wielu godzi z losami z któremiby kłócić się i walczyć należało koniecznie.
Z talentem zbudowana całość, sceny dyalogowane szczęśliwie, dowcipu wiele, uczucia także, lecz zawsze tkanka jak na komedyą zdaje się nam zaostrą; Kazimierz nazbyt nizko upadłym, niektóre sceny dochodzą do niepokojącego krańca. Pistolet możeby właściwiéj od Jerzego i lepiéj zakończył brudną sprawę. W poprawę takich Kazimierzów zaledwie uwierzyć podobna. Kto się dopuścił takiego oszustwa i takiego niecnego frymarku, ten nosi już na czole piętno niezatarte..
Przewyborny jest Romcio, ale w ciągu dramatu tak się wyrabia i rozwija iż go w końcu ledwie poznać można. Najsympatyczniejszą jest Leonia. Jerzy, jak wszyscy cnotliwi bohaterowie na scenie, nie uniknął pewnéj pospolitości rysów. Nic trudniejszego nad utworzenie bohatera pięknego, któryby do dwóchset poprzedników swych nie był kubek w kubek podobny. Lubowskiego talent nie potrzebuje już uznania — najlepszym jego dowodem, gdy taka publiczność jak warszawska tłumnie na jego komedye się zbiega. Bliziński, Bałucki, Asnyk, Zalewski, Lubowski, Sewer, Anczyc, że już o innych nie wspomnę, chociaż mógłbym o wiele wyliczenie to powiększyć — coza świetna dla teatru naszego przyszłość! Wyjąwszy Francyą, nie wiem czy gdzie tylu oryginalnych pisarzy dramatycznych, których dzieła utrzymują się na scenie, doliczyć się można. Tu w Niemczech repertuary przestarzałe, nowości nie mają powodzenia, scena w upadku, na który zaradzić nie umieją. Tłumaczenia z francuskiego idą przed oryginalnemi utworami, których więcéj pada po pierwszém przedstawieniu, niż żyje choć jakie kilka miesięcy. Operetka i possa same tylko trochę siły atrakcyjnéj mają dla zniechęconéj publiki... Prawdziwie serce się raduje że u nas, choć w tém, trochę lepiéj niż na świecie. Co daj Boże...







  1. Romcia skrzywdzono, bo w spisie osób został pominiętym. Upominamy się o to — bo miejsce mu należy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.