Z Ziemi na Księżyc w 97 godzin 20 minut/Rozdział XXII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Z Ziemi na Księżyc w 97 godzin 20 minut
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia Sukcesorów T. Jankowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stefan Gębarski
Tytuł orygin. De la Terre à la Lune
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXII.
Nowy obywatel Stanów Zjednoczonych.

Tego samego dnia cała Ameryka dowiedziała się o zajściu między prezesem Barbicane’m, a kapitanem Nicholl’em, jak również o oryginalnem załatwieniu tej sprawy. Rola, jaką odegrał w tym pojedynku rycerski Europejczyk, niespodziewana jego propozycja, która przecięła cały spór, jednoczesne przyjęcie jej przez obu przeciwników, wreszcie ten podbój księżyca, ku któremu zgodnie zmierzać będą odtąd Francja i Stany Zjednoczone. Wszystkie te okoliczności składały się na to, by przysporzyć jeszcze więcej popularności Michałowa Ardanowi. Znaną jest pochopność, z jaką yankesi okazują swe uwielbienie dla wybitnej jednostki. W kraju, w którym poważni dostojnicy państwowi wyprzęgają konie znakomitej tancerki i sami ciągną ją w tryumfie, można sobie wyobrazić entuzjazm, jaki budził powszechnie odważny Francuz. Jeśli nie wyprzęgano mu koni, to jedynie dlatego, że nie posiadał on ich wcale, ale zato obsypywano go wszelkiemi innemi oznakami uwielbienia. Nie było obywatela, którego serce nie drżałoby dlań wezbranem uczuciem podziwu. Ex pluribus unum! — według dewizy Stanów Zjednoczonych.
Począwszy od tego dnia, Michał Ardan nie miał chwili spokoju. Delegacje, przybywające z różnych stron kraju, oblegały codziennie hotel, w którym mieszkał. Chcąc nie chcąc, musiał je przyjmować. Ileż dłoni musiał on uścisnąć codziennie, iluż ludziom powiedzieć coś uprzejmego. W kilka dni był już zupełnie wyczerpany; ochrypł od ciągłych przemówień i nie mógł już wydobyć z siebie jednego, czystego dźwięku i byłby się nabawił suchot gardlanych od toastów, które musiał codziennie wznosić na cześć rozmaitych ludzi, miast i Stanów. To powodzenie byłoby upoiło każdego innego od pierwszego dnia, Michał Ardan jednak utrzymywał się w stanie rozkosznego i czarującego wszystkich podchmielenia.
Z pośród licznych delegacji, które oblegały go codziennie, najwięcej kłopotu przyczyniała Ardanowi deputacja „lunatyków“. Pewnego dnia kilku tych nieszczęśliwców, dość licznych zresztą w Ameryce, zgłosiło się do przyszłego zdobywcy księżyca z prośbą, by zabrał ich ze sobą do ich ojczyzny. Niektórzy z nich utrzymywali nawet, że znają mowę „selenitów“ (mieszkańców księżyca. Przyp. tłum.) i chcieli jej nauczyć Ardana, który z pobłażliwością traktował ich manję i przyjmował od nich nawet polecenia do ich przyjaciół na księżycu.
— Dziwna manja — mówił on następnie do Barbicane’a, uprzejmie pożegnawszy nieszczęśliwców. — Dziwna choroba, która opanowuje często ludzi bardzo inteligentnych. Jeden z najznakomitszych naszych uczonych, Arago, powiedział mi kiedyś, że istnieje wielu ludzi, skądinąd bardzo poważnych i zrównoważonych, którzy dopuszczali się rozmaitych ekstrawagancji, ilekroć zaczynali się zajmować księżycem. A ty czy wierzysz we wpływ księżyca na rozmaite choroby?
— Mało, — odpowiedział prezes Gyn-Klubu.
— I ja niewiele w to wierzę, to jednak historja zanotowała pewne, bardzo ciekawe fakty. I tak: w roku 1693, podczas epidemji największa ilość wypadków śmierci przypadła na dzień 21 stycznia i na chwilę zaćmienia księżyca. Znakomity uczony Bakon, zapadał w omdlenie podczas zaćmienia księżyca i powracał do życia dopiero wtedy, gdy zjawisko to mijało kompletnie. Król Karol VI doznał w ciągu jednego roku 1399 sześciu gwałtownych ataków zemdlenia, gdy księżyc był w pełni, lub na nowiu. Medycy odkryli zależność rozmaitych stadjów pewnych chorób od faz księżyca. Choroby nerwowe zależne są zawsze od zmian księżyca. Mead opowiada o pewnem dziecku, które dostawało konwulsji, gdy księżyc przechodził w trzecią kwadrę. Gall zauważył, że rozdrażnienie osób słabych wzmagało się zawsze na nowiu i podczas pełni księżyca. Wreszcie istnieją jeszcze tysiące innych spostrzeżeń co do wpływu księżyca na zawroty głowy, febry, maligny, somnambulizm, a wszystko to zdaje się wskazywać na bezwzględne oddziaływanie księżyca na rozmaite choroby ziemskie.
— Ale jakie? Z jakiego powodu? — zapytał Barbicane.
— Z jakiego powodu? — podchwycił Ardan. — Na to pytanie mogę ci dać tylko tę samą odpowiedź, jaką po dziewiętnastu stuleciach powtórzył za Plutarchem Arago: „Może dlatego, że to wszystko nie jest prawdą“.
Będąc ciągle przedmiotem rozmaitych owacji, Michał Ardan nie mógł uniknąć również rozmaitych natrętów, którzy są zwykle udziałem ludzi sławnych. Rozmaici przedsiębiorcy zarzucali go swemi propozycjami. Barnum ofiarowywał mu wielkie sumy za to, by dał się obwozić po Stanach Zjednoczonych i pokazywać, jak ciekawe zwierzę. Michał Ardan potraktował go odpowiednio i kazał wyrzucić za drzwi.
Ale choć w tak stanowczy sposób odrzucił tę obrażającą propozycję zaspokojenia ciekawości ludzkiej, nie mógł przecież uchylić się od tego, by portrety jego nie kursowały Po całych Stanach i zdobiły honorowe miejsca na ścianach lub w albumach. Każdy mógł był nabyć sobie podobiznę swego ulubieńca we wszystkich możliwych pozach, z profilu i en face, w całej postaci, popiersie lub też samą tylko głowę, od zdjęć naturalnej wielkości, do tak małych, jak znaczki pocztowe.
Podobizn tych odbito zgórą półtora miljona egzemplarzy i Ardan miał sposobność zrobienia ogromnej fortuny, sprzedając rozmaite pamiątki; tak naprzykład za jeden włos z jego bujnej czupryny chciano mu płacić dolara, lecz Ardan odrzucił i te oferty.
Prawdę mówiąc, ta popularność nie była mu przykrą. Przeciwnie. Poddawał się jej chętnie, starał się być uprzejmym z każdym i korespondował z całym światem. Pow tarzano sobie jego dowcipy, robiono je na jego rachunek i podawano za autentyczne, gdyż wiedziano, że rzuca ich takie masy, iż sam nie pamięta.
Ale był on ulubieńcem nietylko mężczyzn, ale i kobiet. Ileż miał on sposobności ożenienia się bogato. Zwłaszcza stare miss, które od lat czterdziestu czekały na męża, po całych dniach i nocach marzyły teraz o nim.
Pewnem jest, że niejedna zgodziłaby się zostać jego towarzyszką, nawet pod warunkiem, by mu towarzyszyć na księżyc. Ale Ardan nie miał najmniejszego zamiaru zaludniać księżyca własnem potomstwem i to w dodatku mieszanem, francusko-amerykańskiej rasy.
— Jechać tam, — mówił — by odgrywać rolę Adama w stosunku do jakiejś córki Ewy i może spotkać jeszcze węża... A nie, dziękuję.
Ilekroć mógł się tylko uwolnić od rozkoszy ciągłych owacji, spieszył zawsze, jak mówił, złożyć wizytę swej kolumbiadzie. Należało jej się to, jak twierdził.
Prócz tego, odkąd przestawał z Barbicane’m, Mastonem i ich kolegami, zainteresował się ogromnie artylerją. Sprawiało mu to największą przyjemność, gdy mógł powiedzieć tym dzielnym artylerzystom, że są uczonymi i bardzo ugrzecznionymi zabójcami. Nieustannie żartował na ten temat. Pewnego dnia, gdy odwiedził znów kolumbiadę, zachwycał się nią głośno i kazał się zawieść na jej dno.
— Ta armata — mówił — nie zrobi przynajmniej nikomu nic złego i dlatego kocham ją. Ale wasze działa, które niszczą, palą, zabijają — ach nie mówcie mi nawet o nich.
Dla ścisłości trzeba tu zanotować jeszcze jedną sprawę, dotyczącą J.T. Mastona. Gdy sekretarz Gyn-Klubu usłyszał, iż Barbicane i Nicholl zgadzają się na propozycję Michała Ardana, postanowił przyłączyć się do nich i odbyć drogę „we czwórkę“. Pewnego dnia zwrócił się w tej sprawie do Barbicane’a, który jednak z przykrością musiał mu odmówić, tłomacząc mu, że pocisk nie może pomieścić tak dużej ilości podróżnych. J.T. Maston, zrozpaczony, zwrócił się wtedy do Michała Ardana, ale i ten odmówił mu stanowczo, powołując się zgoła na inne powody.
— Widzisz, mój drogi Mastonie, rzekł mu, przypuszczam, że nie weźmiesz mi za złe mych słów, ale między nami mówiąc, my tam na księżycu nie możemy pokazywać przynajmniej na pierwszy raz niekompletnych egzemplarzy ludzkich.
Niekompletnych?! zawołał waleczny inwalida.
— Tak, mój dzielny przyjacielu. Wyobraź sobie, że tam na księżycu znajdziemy rzeczywiście mieszkańców. Pomyśl, czy ty sam chciałbyś dać im takie wyobrażenie o tem, co się tu u nas dzieje, ucząc się, co to jest wojna, objaśniać, że poświęca się tyle czasu na to, by się wzajem zabijać, gruchotać sobie ręce, nogi i żebra i to na globie, który mógłby pomieścić sto miljardów mieszkańców, gdy ma ich tylko miljard dwieście miljonów. Nie, mój drogi, przez ciebie wyrzuconoby nas wszystkich za drzwi.
— A jeśli wy dostaniecie się tam w kawałkach, — zauważył J.T. Maston — to będziecie jeszcze bardziej niekompletni, niż ja!
— Tak, ale ja mam zamiary przybyć tam w całości, a nie w kawałkach.
Rzeczywiście, doświadczenie, dokonane 18 października, dało jaknajlepsze rezultaty i na nowym wynalazku Barbicane’a pokładano wielkie nadzieje. Sam jednak autor, by zdać sobie dokładnie sprawę ze wstrząśnienia jakiego doznaje pocisk, w chwili, gdy wylatuje z działa, sprowadził siedemdziesięciopięcio milimetrowy moździeż z arsenału i kazał go ustawić na wybrzeżu zatoki Hillisboro, aby bomba upadła w morze, skąd miano ją następnie wyłowić.
Do tego ciekawego doświadczenia przygotowano starannie pocisk kulisty, wydrążony w środku i wyłożony sprężynami materacowemi ze stali najlepszego gatunku i wysłany następnie włosiem. Było to prawdziwe gniazdko, miękkie i wygodne.
— Co za nieszczęście, że nie mogę do niego wejść, — mówił J.T. Maston, żałując, że jego wzrost, a zwłaszcza jego tusza nie pozwoliłyby mu poddać się temu ciekawemu doświadczeniu.
Do tego pięknego gniazdka, które zamykało się za pomocą przykręcanej śrubkami pokrywki, wsadzono najpierw kota, a następnie małego pieska, który należał do sekretarza dożywotniego Gyn-Klubu i do którego był on bardzo przywiązany. Chciano się jednak przekonać, jak zachowa się wobec wstrząśnienia i następnie podczas drogi to małe zwierzątko.
Moździeż nabito stoma sześćdziesięcioma funtami prochu, włożono pocisk i dano ognia.
Pocisk został wyrzucony natychmiast z ogromną szybkością, doszedł mniej więcej do tysiąca stóp, następnie majestatycznie opisał w powietrzu kulistą linję i pochyło spadł w fale morza.
Nie tracąc ani chwili, niewielka załoga wyruszyła w łodzi na miejsce, gdzie spadł pocisk; zręczni nurkowie rzucili się w morze, zaczepili sznury o umyślnie przygotowane na ten cel uszka i wciągnięto pocisk do łodzi. Nie upłynęło pięciu minut od chwili, gdy zwierzątka zostały zamknięte, gdy odkręcono pokrywkę ich więzienia.
Ardan, Barbicane, Maston i Nicholl byli w łodzi i z łatwo zrozumiałem zaciekawieniem przyglądali się otwieraniu pocisku. Zaledwie jednak otworzono bombę, jednym susem wyskoczył z niej kot, trochę przestraszony po odbyciu tej podróży powietrznej, ale zdrowy zupełnie. Szukano psa. Nie było go nigdzie. Nie znaleziono nawet jakichkolwiek jego śladów. Trzeba więc było godzić się z jedynem możliwem objaśnieniem. Kot zjadł swego towarzysza podróży
J.T. Maston był mocno zasmucony stratą swego ulubieńca i proponował nawet, by jego imię zapisać w złotej księdze męczenników nauki.
Wobec pomyślnego wyniku doświadczenia, znikły ostatecznie wszelkie powątpiewania i obawy. Zresztą Barbicane pracował dalej nad udoskonaleniem swego wynalazku i spodziewał się, że uda mu się usunąć kompletnie wszelkie wstrząśnienia.
Nie pozostawało już nic, jak tylko udać się w podróż. W dwa dni potem Michał Ardan otrzymał od Prezydenta Stanów Zjednoczonych list, a dokument ten sprawił mu ogromną przyjemność.
Jak niegdyś bohaterskiemu jego rodakowi, margrabiemu de La Fayette, tak obecnie Michałowi Ardan przyznał rząd Stanów Zjednoczonych tytuł honorowego obywatela.

———


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Stefan Gębarski.