<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Z dramatów małżeńskich
Wydawca Księgarnia nakładowa L. Zonera
Data wyd. 1899
Druk Zakłady Drukarskie L. Zonera
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Mari de Marguerite
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ I.
Zgromadzenie wierzycieli.

„Jeśli cię żona zdradza, zabij ją.“ Taką radę daje mężom naszych czasów mój przyjaciel Dumas syn, w broszurce nie wielkiej, która narobiła wiele hałasu.
Rozwiązanie kwestyi w ten sposób, może jest i praktyczne, lecz nie w guście każdego. Jeden ze sławnych publicystów wystąpił z odpowiedzią pierwszy, za nim wyruszył cały szwadron oponentów, w nadziei, że powodzenie broszury „Mężczyzna-kobieta“ spłynie po części i na nich.
Nie zamierzam dziś wznawiać polemiki, chcę tylko dowieść faktycznie, że prawo poparte art. 524 kodeksu karnego, czyniące męża panem życia i śmierci. jest prawem: niebezpiecznem, okrutnem, straszliwem, i że prawodawcy przyszłości, będą zmuszeni artykuł ten zmienić, a nawet całkiem usunąć, by nie ukrywać zbrodni płaszczykiem sprawiedliwości.


Wśród ogrodów, leżących przy ulicy Boulogne, stoi nie wielki, lecz wyróżniający się elegancyą pałacyk. Lekkie żelazne sztachety, nie zasłaniają frontu domu, postawionego w stylu renessansowym, wspaniałego podjazdu, i dwóch pawilonów, w których mieściły się stajnie, wozownie i mieszkania dla służby.
nie żartuje, dla niego nie ma rzeczy za drogiej! Co prawda dzieje się to na nasz koszt, skoro pieniądz wyrzucony, płynie z naszych kieszeni. Więc, bądźmy jak u siebie w domu panowie, bez ceremonii, palmy cygarka, tyle zysku się nam chyba należy!
Mówka przekonywająco podziałała, pudełka się opróżniły, udzielono sobie ognia uprzejmie.
Biały wonny dym zapełniać począł przestrzeń, gdy do gabinetu weszło pięciu nowoprzybyłych. Chwilę po nich ukazał się w drzwiach otwartych szósty gość. Nadjechał on powożąc się sam, wielkim breack’iem, ubrany był jaskrawo, z elegancyą w najgorszym guście.
Towarzystwo oczekujące w gabinecie składało się: z tapicera, powoźnika, handlarza koni, siodlarza, złotnika, krawca, szewca i fryzjera, dostawców hrabiego de Nancey. Oprócz nich, było tam jeszcze jedno indywiduum, prowadzące różne interesa, polegające głównie na podpisach synów rodzin zamożnych i posiadających znaczenie.
Co raz gwarniej robiło się w gabinecie, panowie wierzyciele buntowali się wzajem, słychać było urywane zdania:
— Tak, tak... pan hrabia winien mi sumy!!!, że mnie winien więcej! ja mu ufałem bez granic!
— Nie dziwię się temu, płacił tak długo, dobrym był odbiorcą!
— Eh, mój drogi, oni zawsze tak zaczynają. Płacą najprzód, potem korzystają z kredytu, aż w deficyt wpadną. Od roku przewidywałem upadek hrabiego. Za bardzo się spieszył!...
— Trzeba było odmówić kredytu, kiedyś przewąchał sprawę.
— Tak, odmówić, łatwo to powiedzieć: Ale jak zacząć, byłem już zarwany.
— Nie zawsze robi się co: — Zaufanie nas gubi. Gdyby nie to, handel by szedł...
— Racya. Trzebaby się pozbyć ich wszystkich.
— Tak, ale cóż wtedy?
— Nie traciło by się.
— Zapewne, ale by się i nie zyskiwało.
— Cóż ma dla nas za wartość p. de Nancey?
— Zaproponuje układy.
— Boję się tego.
— Może da 75%.
— Albo 50.
— Ja się nie układam.
— Ah! ba!
— Nie opuszczę franka z mojej sumy, która wynosi 48,000. Winien, niech płaci.
— Słusznie, ale jak zarząda zwłoki?
— Odmówię.
— Odmówiemy wszyscy. Chyba że da pewne gwarancye.
— Tak. A jak nie da?
— Z tradujemy.
— Ogłosić bankructwo niepodobna, nie jest kupcem.
— Można wywłaszczyć. Posiada jeszcze ten pałacyk i piękne dobra w Normandyi. Zawsze to ma wartość.
— Nie licząc mebli, które łatwo spieniężyć, koni, powozów etc.
— Meble?.. nigdy w życiu! — zawołał tapicer. — Nie dam tknąć mebli, nie pozwolę! Meble są moje, zabiorę je sobie! To wyborne!
— To samo uczynię z końmi, które są niezapłacone!
— Ja z zaprzęgami.
— Zabieram swoje powozy!...
Zaczęto szemrać. Wniosek niepodobał się pozostałym. Cały inwentarz ruchomy, zarówno jak i nieruchomości, winny być sprzedane, na rzecz masy wierzycieli. Gwar się wzmagał, gdy w drzwiach stanął czarno ubrany lokaj, wyglądający na gentlemana i donośnym głosem wyrzekł słowa:
— Panowie, oto pan hrabia!
Gwar ustał, mimo silnego wzburzenia obecnych. Lecz siła nawyknienia jest niezwalczoną, mimo rozdrażnienia wewnętrznego, wszyscy obecni pochylili się w ukłonie, na usta ich wystąpił stereotypowy, kupiecki uśmiech, niezbędny wobec klienta, który nie przeglądając rachunku, przyjmuje zawsze ogólną cyfrę, jakąby ona nie była.
Uśmiech ten, należy do rodziny uśmiechów przyrosłych do ust tancerek. Osiadł tam dla formy, nie mając najmniejszego znaczenia.
Pan de Nancey wszedł do gabinetu krokiem pewnym z wysoko podniesionem czołem. Na twarzy miał wyraz pogodny i dobroduszny, niby towarzysz wchodzący w grono dobrych przyjaciół, nie zaś dłużnik, mający przed sobą gromadę rozdrażnionych wierzycieli.
Hrabia Paweł de Nancey, w roku 1867 był dwudziesto-ośmioletnim młodzieńcem, bardzo przystojnym, powabnym, dystyngowanym i przeceniającym nieco własną swą wartość.
Wysoki, szczupły blondyn, z ciemnemi oczyma, twarz miał przezroczystej białości, a raczej bladości, którą hulaszcze życie sprowadziło tam przedwcześnie. Długie, miękkie wąsy podniesione w górę, nadawały mu pewnego wyrazu dziarskości wojskowej, przy odcieniu melancholii artystycznej, mimo, że zarówno artyzm jako i sztuka wojenna, nie z nim wspólnego nie miały.
Dziś Paweł de Nancey, ubrany był w czarną aksamitną kurtkę, świetnie skrojoną, biała kamizelka obciskała zręcznie jego postać, a szeroko wyłożony kołnierz od cienkiej koszuli, okalał wdzięcznie szyję kształtną, prawie kobiecą.
W tym rannym stroju tak zręcznie i ponętnie się przedstawiał, iż na ten widok krawiec Laurent, najzaciętszy z wierzycieli, niemógł powstrzymać uśmiechu zadowolonej próżności, a spojrzenie jego, zdawało się mówić:
— Co? prawda, jak ja go umiem ubrać! Co za szkoda, że ubranie tak zrobione i tak świetnie noszone, nie jest zapłacone dotąd!
Hrabia niósł pod pachą pulares z czerwonego safianu, prawdziwą tekę ministra, przepełnioną dokumentami.
Na widok młodzieńca, swobodnie idącego z uśmiechem na ustach, a szczególnie pularesu wyładowanego widocznie, dreszcz wzruszenia przebiegł po skórze czekających.
— Człowiek niewypłacalny inaczej wygląda — pomyśleli. — W pularesie muszą się ukrywać banknoty.
Pan hrabia wypłaci nam należność, jeśli nie całkowitą, to choć w części.
Kupiecki stereotypowy uśmiech, uwydatnił się na twarzach.
Pan de Nancey ukłonił się tak uprzejmie, że resztę chmur pierzchło z czoła obecnych. Otworzył usta, słuchacze podwoili uwagi.
— Kochani moi dostawcy — rzekł — pozwólcie najpierw, że podziękuję wam, jak na to zasługujecie. Z akuratnością prawdziwie uprzejmą. stawiliście się na moje wezwanie! Opuściliście bez wahania interesa wasze, aby mnie zaszczycić swem przybyciem! Wdzięczność moja nie da się opisać. Szczęśliwy się czuję, widząc dokoła siebie przyjaciół... Daliście panowie tysiące dowodów waszej dla mnie życzliwości i zaufania... Otóż, uważam was za przyjaciół, przyjaciół szczerych i słowo honoru wam daję, iż nie jesteście dla mnie wierzycielami, które to słowo, tak wstrętnie brzmi i tak przestrasza. Usuńmy je więc...
— Tam do licha!.. — pomyśleli słuchacze.
Niepokój zaczął ich ogarniać.
Jeden z obecnych wtajemniczony więcej od innych w literaturę klasyczną, przypomniał sobie nieśmiertelną scenę don Juan’a z p. Dimanche, i czoło jego wypogodzone przez chwilę, zachmurzyło się napowrót.
— Siadajcie moi przyjaciele — ciągnął dalej Paweł, wskazując obecnym miejsca — musiemy wyczerpać kwestye, i nie wątpię, że dzisiejsza rozmowa, doprowadzi nas, do zobopólnego zadowolenia.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.