Z lat nadziei i walki 1861 — 1864/Narzeczona

<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Anc
Tytuł Narzeczona
Pochodzenie Z lat nadziei i walki 1861 — 1864
Wydawca Księgarnia Feliksa Westa
Data wyd. 1907
Miejsce wyd. Brody
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.
Narzeczona.

Źle się działo z naszem powstaniem w lutym 1864 r. w Lubelskiem.
Oddziały powstańcze coraz mniejsze, coraz rzadsze były, a zuchwalstwo Moskali coraz się powiększało. Nic więc dziwnego, że coraz częściej zdarzały się fakta niekarności narodowej, że samolubstwo jednostek, chciało wyzyskać to położenie na swoją korzyść!
Zaległości w płaceniu podatków narodowych zdarzały się coraz częściej, a odmowy płacenia także nie były rzadkiemi.
Jednego więc razu zeszliśmy się z mym naczelnikiem, województwa, pułkownikiem Żaczkiem (śp. Józef Odrowąż Wysocki) gdzieś w krasnostowskiem, czy zamojskiem, w jednej z licznych Gruszek.
Pułkownik Żaczek rzekł do mnie:
— Właścicielka Tyszowiec odmawia zapłaty podatku zaległego w wysokiej sumie (nie pamiętam już jakiej) a naczelnik powiatu pisze mi, że temu zaradzić nie może. — Jedź więc tam a porozumiawszy się z naczelnikiem powiatu, ściągnijcie zaległy podatek, choćbyście mieli udać się do pomocy, kręcącego się tam oddziałku Karola Świdzińskiego.
Jak kazano tak i spełniono; tegoż dnia uzbroiwszy się w paszport wójta gminy, opiewający na imię Andrzeja Podgórskiego, byłem już w drodze.
Przy śniegu i mrozie, sanki mknęły szybko, unosząc mię otulonego burka, w nieznaną okolicę. Którędy jechałem, tego nie pamiętam, wiem tylko, że wstępowałem do znanej patryotki pani Zakrzewskiej, a w Skomorochach czy Tuczępach u jednego z panów Świdzińskich nocowałam.
Dojechałem nareszcie do jakiejś miejscowości, gdzie mieszkał naczelnik powiatu hrubieszowskiego pan Grott. Tu się dowiedziałem, że wyprawa moja musi pozostać tym razem bezskuteczna, bo Moskale są w Tyszowcach a cała okolica przeżynaną ustawicznie przez tak zwane „oddziały latające“, które polują na oddziałek powstańczy Karola Świdzińskiego. Poradził mi więc pan G. zwrócić marszrutę ku północy, aby nie wpaść w ręce wrogów.
Tak więc zrobiłem, lecz z tej podróży pamiętam tylko, że wieczorem wśród śnieżnej zamieci zatrzymałem się chwilowo u jakiegoś pana Ligoskiego, który mię niezwłocznie dalej o jaką milę odesłał.
Około 9-tej wieczorem stanąłem w Białowodach w gościnnym domu państwa Domańskich, gdzie mię na noc zatrzymano.
Dzieciaki już spały, a oprócz państwa, ludzi jeszcze młodych, znajdowała się w domu siostra pana D., jeżeli się nie mylę, panna Julia.
Przy herbacie dowiedziałem się, że znajdował się w domu w leczeniu brat pana, czy pani, ranny.
Około 11-tej w nocy udaliśmy się na spoczynek. Rozkładu domu zupełnie nie znałem, oprócz pokoju jadalnego i salonu za nim następującego, w którym mi na kanapie posłano.

Zasnąłem twardo, gdy około 3-ciej lub 4-tej rano rozległ się łoskot uderzeń naraz do wszystkich drzwi i okien, — a w tych ostatnich sylwetki baszłyków moskiewskich, na tle śniegu się zarysowały.

Pułkownik ŻACZEK.
(JÓZEF ODROWĄŻ WYSOCKI)
Ostatni Komisarz pełnomocny Województwa Lubelskiego.
Zmarł w Lipowcu pod Krakowem w 1904 roku.
Cały dom stanął na nogach pod wpływem złowrogich krzyków moskiewskich, — ja zaś bałem się ruszyć, ażeby nie być spostrzeżonym przez Moskali, stojących w oknach i przemyśliwałem tylko nad tem, jakby się pozbyć dokumentów obciążających, które kurczowo w ręku ściskałem.

Już słyszałem Moskali w sąsiednim pokoju, zarządzających jak u siebie „czaj! podawat’ czaj!“ i groźnie o powstańcach mówiących, gdy przebiegła służąca przez salon. Od niej dowiedziałem się, że w sąsiednim pokoju spi panienka.
Nie troszcząc się o mój kostyum, jak wąż ześliznąłem się z posłania i przypełzałem do pokoju i łózka panny Julii, dla oddania jej pod opiekę mego pakieciku. Ona go wzięła i zaraz w wielkim wazonie ukryła, a mnie rzekła:
— Pamiętaj pan, że dziś jesteśmy narzeczeni, bo to pana ocalić może.
Trwało to mgnienie oka, poczem ja znów pełzając, powróciłem już spokojniejszy na moje posłanie.
Wkrótce potem panna J. już ubrana przeszła przez salon do jadalnego pokoju, gdzie z wesołym uśmiechem starała się jak najuprzejmiej Moskaluszków zabawić.
Gdym się ubrał, i ja wszedłem do jadalni, i o cudo, panna J. serdecznie mię ucałowała, a cała rodzina imieniem Jędrusia mię nazywała, oficerom zaś przedstawiony zostałem, jako pan Andrzej Podgórski narzeczony panny Julii.
Dwaj oficerowie, dowodzący „oddziałem latającym“, byli to młodzi, od 18 do 20 lat mający, świeżo upieczeni kadeci.
Uprzejmość gospodarstwa, a jeszcze więcej piękne oczy panienki, srodze im do serca przypadły, ale z wielkiem niedowierzaniem na mnie chwilę popatrzyli i zaraz udali się do salonu, aby tam zrobić rewizyę.
Nic tam nie znaleźli, ani w pokoju panienki, ale moja burka ich zaintrygowała.
— Wy wsio taki, pawstaniec, pan! — i zaaresztowali mnie, zatrzymując pod swoją strażą.
Gościnnością i uprzejmością starano się zwalczyć młodzików, a panienka, traktując mnie jako przyszłego swego dozgonnego przyjaciela pięknemi oczami starała się zahypnotyzować dzikusów.
Graliśmy więc na fortepianie, śpiewali chórem „Boże, coś Polskę“ i „Boże cara chrani“, a już co ciekawsze, to powstańczą piosnkę na nutę „A u naszej popadi!“ popijając przytem herbatę z rumem.
Oficerom serca miękły, prowadzili ze mną długie rozprawy, ściskali za ręce i wyrażali żal, że mnie muszą aresztować, bo:
— Wsio taki, wy pawstaniec!
Dnieć zaczynało, gdy wprowadzono do salonu dwa dzieciaczki, chłopczyka i dziewczynkę od trzech do pięciu lat mające. Rzuciły mi się na szyję, obsypując pieszczotami i całusami na powitanie „wujaszka Jędrusia”.
Tu zawahali się młokosy moskiewscy i zdecydowali, aby posłać po wójta, aby on skonstatował, kto ja jestem.
Tymczasem zasiedliśmy z nimi do preferansa, a moja narzeczona, pozwalając im wygrywać, jakoteż gospodarz nalewający to wódki, to wina, wprowadzili paniczyków w złoty humor.
Około dziesiątej nadjechał wójt oczekiwany i o dziwo, poznałem we wchodzącym wczorajszego znajomego pana Ligoskiego, który rzucając mi się w objęcia, nazwał mię „swym kochanym Andrzejem“, a o całą rodziną Podgórskich czule się wypytywał.
Temu świadectwu wójta chętnie się poczciwcy poddali, a oświadczając mi, że jestem wolny, jeden z nich dodał:
— A wsio taki, wy pawstaniec! Jej Bohu, wy pawstaniec!
Obiecał mi przytem, że jeżeli mię gdzie w oddziale powstańczym przydybie, to zastrzeli mię z własnego rewolweru!
— Zgoda — odrzekłem — jeżeli ja Was uprzedzić nie zdołam!
Najadłszy się, napiwszy, „latający oddział“ moskiewski wymaszerował już dobrze po południu.
Ocalony więc znowu byłem, dzięki prawdziwemu poświęceniu panny Julii, a przytomności umysłu wszystkich, począwszy od drobnych dzieciaczków. Wszystko to zaś urządziła panna J., która wobec niebezpieczeństwa i przy oryginalnej scenie w jej pokoju, miała na tyle przytomności, by mię zapytać na czyje imię mam paszport!
Naturalnie że dzieci były nauczone, a panu Ligoskiemu przez posłańca dano znać, że jest tu także p. Andrzej Podgórski z Gruszki.
Po naradzie uznaliśmy jednogłośnie, że nie należy tego dnia puszczać się w podróż i dlatego na noc w Białowodach zostałem.
Byliśmy po kolacyi, a po wzruszeniach dnia mieliśmy zamiar udać się na spoczynek, gdy naraz zahuczało na dworze, a służba wpadła z okrzykiem „Moskale!“
Dzięki Bogu, byli to nasi znajomi z nocy poprzedniej. Tak im się widać tam podobało, że postanowili znowu zabawić się z nami.
Gdy weszli dwaj praporszczykowie, nie mogli wstrzymać okrzyku, widząc mię:
— A wy tutaj! — a jeden z nich nie omieszkał dodać:
— Wsio taki, wy pawstaniec!
I znowu z panną Julią trzeba było przyjąć rolę narzeczonych, karmić ich, poić i zabawiać, aż rankiem dopiero zabrali się do wymarszu.
Żegnając się ze mną, ten sam zawsze młokos powtórzył mi swoje:
— A wsio taki, wy pawstaniec!
Gdyśmy się upewnili, że Moskale pomaszerowali do Hrubieszowa, wydostałem moje papiery, które bezpiecznie w nawozie były ukryte, a przeprosiwszy moich gospodarzy i ich piękną i zacną siostrzyczkę, za tyle sprawionego im kłopotu, — na zawsze ich pożegnałem.
Co jednak może wzrok oczów panieńskich.
Moskale tak byli niemi oślepieni, że ranny braciszek gdzieś w pokoiku spokojnie przeleżał, pomimo robionych rewizyj.

„Oj, nie zginęła jeszcze Ojczyzna
Bo gdzie niewiasty tak czują..“
............

nuciłem odjeżdżając ku Chełmowi.
Wyprawa więc Tyszowska nie udała się, a czy jej kto potem próbował i z jakim skutkiem? — tego nie wiem, losy bowiem gdzieindziej mię zagnały.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
Marzec, 1900 roku


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bolesław Anc.