Za kratą (Konopnicka, 1898)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł Za kratą
Pochodzenie Ludzie i rzeczy
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1898
Druk Tow. S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Za kratą.

I.

Kiedym przed piętnastu laty zwiedzała warszawskie więzienia, gmach przy ulicy Złotej nie był jeszcze wykończony, a oddział karny dla kobiet, mieścił się razem z takimże męzkim oddziałem w tak zwanym „Pawiaku,“ który wszakże aresztanci i aresztantki, z nieznanego mi powodu powszechnie nazywali „Serbią.“ Pawiak, vel Serbia, jest to posępny żółty dom, z wieloma należącemi do niego budynkami opasany murem; front jego wychodzi na ulicę Dzielną, tyły zaś na ulicę Pawią, od której i owa ogólniejsza nazwa jest wziętą. U furty tego gmachu stanęłam poraz pierwszy w dzień jesienny, dżdżysty, w towarzystwie jednej z moich znajomych, która, uzyskawszy odpowiednie pozwolenie władzy, dawniej już zaczęła odwiedzać więźniów, i cieszyła się nieograniczonem ich zaufaniem.
Trzy czy cztery schodki do furty wiodące, zaledwie pomieścić mogły kobiety, które się na nich cisnęły z węzełkami, tobołkami, garnuszkami, czekając na tak zwane „widzenie.“ Kumoszki z miasta, łatwiej zaznamiające się z sobą, prowadziły nader ożywiona gawędkę, przerywaną głośnemi wyrzekaniami; baby ze wsi przybyłe, odziane w chustki lub fartuchy na głowę, dumały podparłszy brodę na rękach, wzdychające, zawstydzone jakby...
Widzenie udziela się urzędownie raz tylko na tydzień, w niedzielę; wszakże stan zdrowia uwięzionych, lub odległość zamieszkania przybywającej w innym dniu rodziny więźnia, uwzględnia się dość szeroko, i dlatego też niema dnia, żeby schodki owe przez baby obłężonemi nie były.
Poza furtą niewielka sień, także najczęściej interesantów czekających pełna; tu w bocznej ścianie znajduje się okienko komunikujące z kancelaryą p. inspektora, i ułatwiające kontrolę przybyłych. Z sieni tej parę stopni prowadzi na długi korytarz, z którego szereg drzwi wiedzie do kancelaryi, do sali widzeń, do niektórych warsztatów, wreszcie do mieszkania inspektora. Wprost wejścia prawie, schody na piętra, z których pierwsze obejmowało podówczas oddział kobiecy. W oddziale było przeszło sto kobiet, mieszczących się w dziewięciu czy dziesięciu tak zwanych „kamerach,“ z których każda ma oddzielne wejście z obiegającego piętro kurytarza. Klucz zgrzytnął kilka razy, dozorca otworzył drzwi wszystkie, a kamery ukazały mi jednostajne swoje wnętrza.
Pierwsze wrażenie jest dość niespodziane. Więzienia przywykliśmy uważać jako coś bardzo ponurego i ciemnego; nie zdziwiłabym się też wcale, gdyby ściany były odrapane i brudne, okienka małe i niedające światła, a barłóg ze słomy i dzban wody, dopełniał tego urządzenia. Jasność więc kamer, ich czystość, ich obszar, uderza czemś nieoczekiwanem. Są to w istocie dość duże, prostokątne izby z czysto wybielonemi ścianami i równie czysto utrzymaną podłogą. Dwa zwyczajnej wielkości, dość rzadko zakratowane okna, wychodzą na podwórko więzienne i dają światło bardzo dostateczne; w jednym kącie piec kaflowy, w drugim poskładane jeden na drugim i pokryte siwemi derami sienniki, dokoła ścian ławy, w pośrodku rodzaj warsztatu do wyplatania krzeseł służącego — oto wszystko. Pomimo wszakże tego schludnego pozoru, a nawet otwieranego ukradkiem lufcika, powietrze jest tak tu, jak i na korytarzach specyalnie, że tak powiem więzienne, ciężkie, duszne, jakby przesiąkło zastarzałemi miazmatami, tak, że się trzeba uczyć niem oddychać, i dopiero z czasem nawyknąć do niego można. Pod ścianami na ławach, przy warsztacie, kilkanaście starszych i młodszych kobiet; dwie czy trzy karmią żółte jak wosk, i obrzmiałe na twarzyczkach dzieci. Siwa gruba spódnica więzienna i takiż kaftan — na kilku uwięzionych tylko. Reszta odziana w suknie własne, których utrzymanie w całości, lub zastąpienie nowemi, jest, jak się przekonałam z czasem, przedmiotem największych wysiłków aresztantek. Widziałam takie, które miesiącami całemi nie dojadały, odkładając grosze za chleb na jakąś chustkę lub kaftan; widziałam fartuchy wycerowane jak siatka pajęcza, widziałam spódnice, które ujęte igłą w jednem miejscu, rozłaziły się w drugiem, a przecież milsza były właścicielkom swoim od więziennej odzieży, w której grubym wojłoku robactwo zagnieżdża się z niesłychaną łatwością i jest prawie nie do wytępienia.
Izba, w której zatrzymałam się podówczas najdłużej, i do której najczęściej zachodziłam potem, w ciągu cotygodniowych, przez rok blizko trwających odwiedzin, zajętą była przez bardzo interesujące typy. Przedewszystkiem królowały tu dwie siostry, Helena i Walerya War..., które pochodziły z rodziny specyalnie złodziejskiej, czyli z tak zwanej „złodziejskiej szlachty.“ Walerya chorowita, blada, wysoka, z długim wronim nosem i małemi oczkami, z jakiemś fałszywem i brzydkiem spojrzeniem, była przedmiotem namiętnego przywiązania młodszej Heleny, która miała w śniadawej twarzy i niebieskich oczach wyraz odwagi, szczerości, determinacyi i jakiejś dziwnej pogody. Obie siostry już niebardzo młode, nie poraz też pierwszy odsiadywały karę swoją w Serbii. Helena była już tu coś z czwartym powrotem, Walerya wpierw jeszcze zapoznała się z więzienną izbą. Tym razem ona to dostała, jak tu mówią wyrok; ale Helena przyznała się do uczestnictwa dobrowolnie, żeby siedzieć z nią razem. Przywiązanie to wszakże nie przeszkadzało im bynajmniej lżyć się ostatniemi wyrazami, a nawet drapać przy każdej sposobności i dopiero wtedy, kiedy je kto rozbroić chciał, obie rzucały się na rozjemcę, stwierdzając tym sposobem swoją siostrzaną miłość. Nie wiem, co się działo zresztą rodziny War..., ale widywałam tam ich matkę, staruszkę siedmdziesięcioletnią może, która je nawiedzała, błogosławiła, i chlubiła się niemi tak, jakby to były najszlachetniejsze istoty, w najwłaściwszem dla siebie położeniu będące, i przynoszące jej największą pociechę; one też nawzajem odpłacały jej nadzwyczajną czułością i przywiązaniem. Obie siostry używały pomiędzy koleżankami wielkiego poważania.
O Waleryi mawiano z rodzajem naiwnego podziwu, że „na wolności miała zawsze dobre zarobki,“ o Helenie wiedziano, że jest rezolutna, że w potrzebie za cały oddział się zastawi, i nawet samego „Wielmożnego” się nie zlęknie. „Wielmożnym”, tak wprost, bez dodania tytułu lub wyrazu pan, nazywały aresztantki inspektora swego. „Wielmożny idzie,” „Wielmożny kazał,” „powiem przed Wielmożnym,” oto wyrażenie, które mi się z początku zdawało dość dzikiem, ale do którego przywykłam w końcu tak, że mnie razić przestało.
Lecz był jeszcze inny powód przewagi sióstr War... Oto należały one do zastarzałych recydywistek, a sądy, wyroki, pobyty, dozory, więzienia wreszcie, były dla nich niemal normalnemi warunkami życia. Etyka zaś Serbii polegała na tem, że o ile dostające się tam poraz pierwszy klientki lekceważone były i pogardzane niemal, o tyle wytrawne i wielokrotnie karane, używały powagi i szacunku. „Frajerki” zamiatały i oczyszczały izbę, szorowały podłogi i nierzadko całowały w rękę „panie,” które traktowały je protekcjonalnie i z akcentem pewnej wyższości. Zdarzało mi się nawet nieraz słyszeć, jak zirytowany strażnik wołał na jakąś krnąbrną nowicyuszkę: „ty frajerko!” okazując jawnie wzgardę swoją, jako władza, dla tych upośledzonych istot.
Dwie charakterystyczne cechy zauważyłam w mieszkankach Serbii: wielkie zdziczenie i wielką naiwność. O lada co, o słowo, o gest, o spojrzenie — wybucha tam wściekłość zwierzęca niemal. Złorzeczenia, klątwy, bójki, są wtedy na porządku dziennym, tak pomiędzy zamkniętemi w jednej izbie, jak i pomiędzy izbami solidaryzującemi się z sobą. Drzwi, których zamek izbę od izby dzieli z wewnątrz, wytrzymać muszą wówczas kopania, uderzenia pięści, drapanie paznokciami, którym to wybuchom dopiero nadchodzący strażnik tamę kładzie.
Co do naiwności, tę spotkać można w starych nawet i wytrawnych złodziejkach. Pamiętam, była tam jedna, Jasielska, która odsiadywała wyrok za kradzież rzeczy służących do kobiecego ubrania. Otóż opowiadała mi ona, w jaki sposób tutaj popadła. Jakieś damy, sprowadziwszy się do Warszawy, rozpakowały swoje kufry w świeżo najętem mieszkaniu, a że szaf jeszcze nie było, więc rzeczy rozłożone zostały na krzesłach, stołach i t. d. Leżało to tak dzień czy dwa, to jest dosyć długo, aby zwrócić uwagę złodziei. Jakoż znajoma Jasielskiej i znajomej tej znajomy zajechali dorożką przed dom, w czasie kiedy damy wyszły i wysłali Jasielską na połów.
— „Wchodzę ja — proszę pani — a tu tyle śliczności, że nie wiedzieć, na co wpierw patrzeć. Biorę ja wsypkę jedwabną co też tam leżała i pcham w nią co się mieści; niosę raz na dół — nic, niosę drugi raz — nic, niosę trzeci raz, aż tu mnie stróż pyta: co to pani tak spaceruje po tych schodach. A ja mówię: „To te panie co przyjechały, sprzedają niepotrzebne rzeczy, więc ja kupuję.” I dobrze. A był tam kapelusz aksamitny z piórem. Ledwośmy do domu wrócili i rzeczy dobyli, a ta niegodziwa mówi: kapelusz mój. A ja mówię: nieprawda, bo mój. Tak oni zaraz na mnie we dwoje; pobili mnie, pokaleczyli, wypchnęli i pół rubla za mną jak za psem cisnęli. Aż tu niedługo robi się gwałt na mieście; lokaja wzięli, stróża wzięli. Jak zaczęli szukać, jak zaczęli trząść, tak znaleźli rzeczy u paserki na Pradze. Od jednego do drugiego, wszystko się wydało. Zabrali ich dwoje, zabrali i mnie. Tak potem, jak przyszła ta sprawa, prowadzą mnie do sądu. Patrzę ja, aż tu rzeczy precz porozkładane, a w sądzie pani i panna takie śliczne, jak te anioły z nieba, aż płaczą, tak proszą za mną. Panie sędzio, panie dobry! patrz pan, jaka ona młoda! poprawi się jeszcze, wypuśćcie ją, może głodna była, może z biedy... My już i tak mamy co nasze, odpuśćcie jej, chociaż jej tylko! Tak już te panie proszą, tak się modlą, aż mi się serce kraje! A sędzia nie i nie.
Aż tu znów starsza mówi: Panie sędzio! Tam w biurku u mnie leżało trzydzieści tysięcy rubli, a przecież ich nie wzięła. — Jak ja to usłyszę, proszę pani, jakby we mnie piorun trząsł! „To ty głupia, myślę sobie, za gałgany chwytałaś, a nie zajrzałaś, co było w biurku. Myślałam, że trupem padnę“...
Otóż to taka mięszanina naiwnej skruchy i chciwości złodziejskiej, jest charakterystycznym ich rysem.
Żadna z uwięzionych nie wyraża się inaczej o sobie, jak tylko, że „popadła“ w nieszczęście. Zupełnie jakby nie czuły, ani udziału woli w swoich czynach, ani też moralnej za nie odpowiedzialności.
Wyjątkiem świetnym pod każdym względem, była małorosyanka, Kazarynowa, przez długi czas „niania” w jakimś zamożnym domu, a potem za kradzież brylantów w jubilerskim sklepie, na siedm lat więzienia skazana.
Cicha, spokojna, zawsze niezmiernie schludnie w czarnej sukni i białym czepeczku wyglądająca, nie podnosiła prawie oczu od szybko robionej, cienkiej pończoszki. Pięć lat już siedziała tak w tem samem miejscu, pod oknem w rogu ławy, schylając swoją bardzo miłą i bladą twarz nad robotą. Kiedy inne narzekały, wypierały się, przeklinały, ona zawsze z niezmienną słodyczą mawiała: „Źle się zrobiło, trzeba znosić, co Bóg dał.” To była filozofia, która jej dawała dziwną pogodę i otaczała kącik jej spokojem, wtedy nawet, kiedy cała izba wrzała jakąś burdą.
Ale nietylko uczucie nienawiści było tam silnie napięte; toż samo działo się z uczuciem miłości. Każda aresztantka, czy starsza czy młodsza, miała swego wielbiciela; nawet zupełnie stare kobiety nie były wyłączonemi od pocisków amora. Zdaje się nawet, że był to jeden z powodów, który, obok szczupłości pomieszczenia, skłonił władze do otworzenia karnego oddziału dla kobiet w osobnym gmachu i na innej zgoła ulicy.
Miłość w Serbii zawiązywała się, jak wszędzie, niewiedzieć z czego. Przy więzieniu był ogródek, do którego wypuszczano aresztantki w południe, na ogródek wychodziły okna z męzkiego oddziału, i tutaj to, prawdopodobnie, podczas tych południowych przechadzek, pierwszym pośrednikiem bywał zmysł „który kochać przymusza.” Aż dotąd rzecz zwykła. Ale objawy tej miłości miały odrębny swój i godny uwagi charakter.
Kiedy więzień upatrzył sobie bogdankę, posyłał jej, mniejsza o to jaką drogą, nowe trzewiki. Były to jakby oświadczyny afektu. Jeśli afekt był podzielany, bogdanka przesyłała parę skarpetek przez siebie zrobionych, jako odpowiedź uczuciom zakochanego przychylną. Ale był to dopiero wstęp niejako, preludyum miłości. Trzeba było bogdance pokazać, że się jest dzielnym chłopem, który wszelkiej przygodzie dotrwa i dostoi. W tym celu zakochany szukał zaczepki z pierwszym lepszym towarzyszem, a czasem i bez zaczepki dawał mu pięścią w kark, lub między oczy; hałas sprowadzał strażnika, zakochany rzucał się na niego jak lew, rwał na nim ubranie, walczył, i dopiero siłą większą pokonany, szedł na dwa tygodnie do Ciemnej. Ciemna — jest to komórka sklepiona w piwnicach, bez podłogi, i z okienkiem tak małem, że dnia prawie nie dopuszcza, a takie w niej zimno nieznośne, nawet latem, że kiedym raz odwiedzała zamkniętą tam penitentkę, która koleżance swojej zrobiła dziurę w głowie szydłem przy wyplataniu krzeseł, to już po pół godzinie febra mnie trzęsła. Tapczan przytem bez siennika, obostrzenie postu — oto „Ciemna.”
Zakochany nasz jednak idzie tam na dwa tygodnie jak na bal; głowa do góry, spojrzenie wyzywające. Nie prosi o ulgę, nie prosi o skrócenie terminu, choćby nawet wiedział, że mu to udzielonem będzie. Przez cały ten czas, wybranka jego serca chodzi z dumnie podniesionem czołem, nastręcza się strażnikom ze swemi aroganckiemi minami, z najwyższą wzgardą spogląda na tak zwane „plastry”, to jest na trwożliwe i uległe koleżanki swoje, samemu nawet „Wielmożnemu” śmiało w oczy patrzy. Upływa wreszcie termin Ciemnej, a zakochany bohater staje się na pierwszej przechadzce w ogródku, przedmiotem powszechnej owacyi.
Ale i kobieta chce okazać, że wcale nie ustępuje wybranemu co do wielkości serca i odwagi. Nie czekając tedy, daje w twarz którejkolwiek z towarzyszek, rzuca się na rozbrajającego je strażnika, i naturalnie idzie także do „Ciemnej” odbyć swoją kolej, harda, nieugięta, nieprosząca o nic, i mężnie wytrzymuje swoje dwa tygodnie. Po takim eksperymencie następuje pomiędzy tem dwojgiem jakby jakiś sakramentalny związek serc, który rzadko kiedy zrywanym bywa, a otoczony jest szacunkiem towarzyszy i towarzyszek. Pierwszym, który ten rodzaj mistycznego ślubu dusz wprowadził w użycie w Serbii, był Józiek Kamieniarz, kochanek Heleny War... za jej młodych lat jeszcze. Byliby się oni nawet na dobre pobrali, tylko tak im jakoś zawsze wypadało, że albo jedno, albo drugie siedziało w więzieniu, albo wreszcie oboje razem. Poszedł raz nawet Józiek Kamieniarz na Sybir, a chociaż w tym czasie Helena nie naśladowała Penelopy zbyt ściśle, za złe jej tego nie miał, i z dobrem sercem do niej powrócił, bo wiedział, że ona o nim tylko myśli, tak jak i on o niej.




II.

Nigdy nie zapomnę ranka spędzonego w więzieniu 25 grudnia 1882 roku. Oddział karny nie miał przedtem kaplicy. Aresztantki chodziły wprawdzie niekiedy słuchać mszy w oddziale śledczym przy ulicy Długiej, ale ponieważ na nabożeństwo takie trzeba było pod strażą przez ulicę iść, wymawiały się od tego jak mogły, tak, że niejedna całemi latami we wspólnej modlitwie udziału nie brała. Otóż kilka osób dobrej woli postanowiło urządzić ołtarz więzienny w samej „Serbii,“ a ponieważ miejsca na kaplicę nie było, ustawiono go na korytarzu, wprost schodów, wiodących do izb kobiecego oddziału. Jeden z młodych naszych malarzy, p. St. R., odznaczony złotym medalem uczeń petersburskiej szkoły sztuk pięknych, wymalował Madonnę Łaskawą, która wszystkim do serca przypadła. Była to dziewicza postać w białej szacie, wyciągająca ręce do cisnących się u stóp jej nędzarzy. Formalności natury duchownej i świeckiej zajęły bardzo dużo czasu. Schodziły komisye, mające ocenić, czy miejsce na ołtarz właściwie jest obrane, zwlekano wydanie mensy, przypatrywano się, mitrężono po naszemu na wszelki sposób, aż wreszcie wszystko było skończone, załatwione i pierwsza insza odbyć się miała w dzień Bożego Narodzenia. Kiedym weszła, kurytarz był już pełny. Dwa okienka, znajdujące się na dwóch jego przeciwległych krańcach, oświetlały z jednej strony zbitą masę pogolonych głów męzkich i więziennych siermięg, z drugiej zastęp klęczących kobiet.
Z boku umieszczono melodykon, na którym, zastępując organistę, grał sam „Wielmożny,” a przed ołtarzem stał trzęsący się, zgarbiony ksiądz siwy, który głową chwiał tak, że mu słowa na zapadniętych ustach rwały się i ginęły w recitativach żałosnych, bardziej do jęków podobnych, niżeli do śpiewu.
Tuż zaraz na prawo, z niezmąconą w twarzy pogodą klęczała na czele kobiet Helena War., która się w ciągu dni kilku wyuczyła ministrantury i donośnym, czystym śpiewem podtrzymywała, owszem zagłuszała niemal głos jakiegoś wyrostka, do mszy służącego, a nawet ten ochrypły dzwonek, który mu w ręku kołatał.
Wszyscy byli dziwnie wzruszeni. Na wielu apatycznych twarzach znać było jakiś niepokój; wiele kobiet przylgnęło piersiami i obliczem do ziemi, załamane ręce trzymając przed sobą na podłodze; inne, wpatrzone w obraz, zdawały się być pod wpływem niespodzianego uroku. Nie brakło i takich wprawdzie, które klęcząc zrazu, posiadały potem na piętach, albo o mur oparte drzemały, albo też bezmyślnie wodziły dokoła oczyma; ogół wszakże, a i o mężczyznach tu mówię, był poruszony, niespokojny, wstrząśnięty. Po takiej to mszy, wśród tego tragicznego tłumu zabrzmiała nagle z kilku setek piersi stara, wszystkim znana kolenda: „Bóg się rodzi, moc truchleje...” Zdawało się, iż pieśń przelewa się wierzchem przez te wszystkie serca. Śpiew grzmiał jak wołanie otchłani, niepowstrzymany, namiętny, wysilony boleśnie...
Ale przy trzeciej już strofie zaczęło głosów ubywać, potem się tu, to tam odezwało stłumione łkanie, aż wreszcie buchnął taki płacz, taki jęk, że sam „Wielmożny“ takt zgubił w przygrywce, jakby mu ręce zadrżały, a stary, siwy ksiądz, co przed ołtarzem klęczał, podniósł w górę trzęsące się dłonie, a głowę schylił nizko, jakby miał objawienie tej niezagasłej mimo wszystko iskry człowieczeństwa, która pod temi guniami więziennemi tli przysypana popiołem długoletniej poniewierki, a rozdmuchnięta nagle powiewem uczucia wybucha niepowstrzymanie.
Odtąd niedziele były mniej posępnemi w „Serbii.“ Młodsze z uwięzionych jedna przed drugą wyuczyły się różnych pieśni; po mszy bywała nauka, niekiedy bardzo niedołężnie, przyznać trzeba, wypowiedziana; melodykon także stanowił pewne urozmaicenie; a wszystko to dawało na resztę dnia przedmiot rozmowy choć cokolwiek spokojniejszej, kojącej te rozdrażnione umysły względną pogodą.
Uwięzione nazywały zwykle towarzyszkę moją „pani hrabina,” co w ich przekonaniu i najwyższym zaszczytem było, i najlepiej malować miało ich uczucie wdzięczności dla osoby, która była prawdziwie ich opiekuńczym aniołem.
O mnie zaś, która im tyle dobrego zrobić nie mogłam, mówiły poprostu „nasza pani” i lgnęły do mnie dość łatwo.
Nie wszystkie jednak. Oddawna już uważałam, że jedna z aresztantek, niemłoda, z wiejska ubierająca się kobieta, trzyma się zawsze w pewnem oddaleniu, stojąc lub siedząc skulona pod piecem. Widziałam wszakże, iż od czasu do czasu zwraca głowę i słucha, co mówię z innemi.
Była to Szymczakowa, znana z procesu o liczne dzieciobójstwa, wspólniczka Szyfersowej, która wcześniej jakoś umiała się uwolnić z więzienia. Cały oddział miał Szymczakową w pogardzie; a inspektor nie wiedział, gdzie i jak ją pomieścić, bo żadna z aresztantek przy jej tapczanie siennika swego położyć nie chciała. Utrzymywały, że po nocach nie sypia, że stęka, zrywa się, że przez sen gada. Powoli też ona sama usunęła się od wszystkich, a zaciągnąwszy tapczan swój pod piec, trawiła w tym kącie dni całe, siedząc skulona i łatając wory.
Była to ohydna baba. Tęga, barczysta, dość słuszna, twarz miała ospowatą jakby, z której dawna czerwoność przeszła w jakiś żółto-ceglasty, brudny odcień; kości twarzy tej były nadmiernie wystające, szczęki ogromne. Pod nizkiem, zachmurzonem czołem oczy małe, ponure, czasem jakby martwe, to znów latające, niespokojne, przestraszone jakieś. By to jedyna z aresztantek, która przez ten rok cały nie przemówiła do mnie ani słowa.
Ja też nie szukałam zbliżenia. Powiem nawet, że czułam do niej jakiś wstręt, jakąś odrazę. A nietylko ja. Towarzyszka moja, pomimo wielkiej swojej słodyczy i dobroci, także nie zbliżała się do Szymczakowej nigdy, odpychana jakby obawą jakąś. Tak upłynęło parę miesięcy.
Póki jeszcze więziennego ołtarza nie było, niedzielne ranki przechodziły zwykle w ten sposób, że opowiadałam aresztantkom coś stosownego dla nich albo z ewangelii, albo z dawnych dziejów, a już z tego wywiązywały się potem długie rozmowy, w których i starsze i młodsze chętny brały udział, siedząc około mnie na ławach, na podłodze, skupione, cisnące się, zadumane nieraz. Uważałam, że najchętniej mówią o dzieciństwie swojem i o młodych latach. Zdawałoby się, że te sponiewierane istoty mimowoli wracają myślą do chwil, w których jeszcze występnemi nie były. Mówiłam tedy z niemi o ich rodzinie, o rodzinnem miejscu, przypominałam im wieś, las, pole, żniwa, szkółkę. Nieraz też słuchałam opowiadań, które się zaczynały od kłamstw i wykrętów, a kończyły nierzadko we łzach i w prostocie słowa.
Większa część aresztantek lubi mówić dużo i mówi wcale gładko; niektóre z nich okazują wielką chętkę do książki, i wszelkich opowieści słuchają chciwie. Dopytują się też gorliwie bardzo o to, co się dzieje „na świecie,” a nawet politykują. Co prawda, polityka ta obraca się zwykle w sferze przewidywań nadzwyczajnych jakichś wydarzeń i płynących z nich manifestów, któreby skróciły termin ich kary.
Jest zwykle „w kamerze” jedna lub dwie polityczki takie, które kombinują wypadki europejskie w sposób najpocieszniejszy, podczas kiedy inne słuchają ich z otwartemi z podziwu ustami, a wszystkie te kombinacye zawsze wypadają w ten sposób, że czy tak, czy owak, manifest musi przyjść i wyroki zmniejszone będą.
Zdarzyło się raz, że przyniosłam z sobą „Zachwycenie” Lenartowicza i czytałam głośno. Zeszła się kobiet pełna izba, i słuchały z wielkiem zajęciem, które się objawiało głośnemi westchnieniami. Aż kiedy przyszło miejsce o owych niechrzczonych dzieciątkach, które się po otchłaniach tułają, nie mogąc zaznać spokoju, ruszyła się ku ogólnemu zdziwieniu Szymczakowa z pod pieca i ciężkim krokiem, jakby ją kto poniewoli ciągnął, przyszła usiąść tuż przy moich nogach. Padła raczej niż usiadła, i wielką swoją głowę, związaną w czerwoną chustkę, położyła mi na kolanach.
Muszę wyznać, że wzdrygnęłam się mimowoli. Głos mi się targnął, gorąco uderzyło do twarzy. Przemogłam się przecież i, nie przerywając czytania, położyłam rękę na tej wielkiej, ciężkiej głowie. Wkrótce uczułam jak się ten kolos oparty o mnie, zaczął spazmatycznie wstrząsać; a kiedy po kwadransie jakimś czytanie się skończyło, podniosła się Szymczakowa, stęknęła tak, jakby wielki ciężar dźwigała, i powlokła się pod piec na zwykłe miejsce swoje. A ja wtedy zobaczyłam, że mam suknię od łez jej mokrą.
Odtąd często tak przychodziła siąść na podłodze przy mnie, i ja też nieraz jeszcze kładłam rękę na tej potwornej głowie, i nieraz czułam, jak się te szerokie piersi wstrząsają u moich kolan jakimś wewnętrznym płaczem, ale ani ja, ani ona nie przemówiłyśmy nigdy do siebie.
Najmłodszemi z uwięzionych były wówczas: Leosia, szesnastoletnia może dziewczyna, która wszakże przeszła już całą szkołę ulicznego zepsucia, tudzież Mańka, mająca może lat ze czternaście, która od rodziców uczciwych, pracy rzemieślniczej oddanych, uciekła, aby kraść, jak ptak ucieka, aby latać. Wesoła, sprytna, śmiejąca się szaremi oczyma i zielonkawą, chudą bardzo twarzą, od szajki do szajki złodziejskiej wędrowała tak, jak od terminu do terminu. Dla jednych kradła pieniądze, dla drugich odciskała zamki, co kto chciał. Kochanka też miała już, niewiele starszego od siebie. We dwoje biegali kraść tak, jak inne dzieci w ich wieku biegają gonić motyle. W żadnej z najtwardzialszych złodziejek nie widziałam tyle czelności, ile w tej zgubionej Mańce. Graniczyło to niemal z niewinnością, takie było jakieś dziwnie naturalne, przyrodzone jakby. Co się z nią stało — nie wiem, ale jest mi smutno, ile razy o niej myślę.
W ostatniej „kamerze” siedziały tak zwane „pierzarki.” Były to stare baby, zajęte specyalnie darciem pierza, i kłócące się z sobą od rana do nocy. Główną ich słabością było to, iż ogólnie chciały uchodzić za bardzo szanowne osoby. Ani jedna nie siedziała tam z własnej winy. Broń Boże! Wszystkie były czyste jak szkło. Tylko — ot, takie to już nieszczęście, że człowiek zawsze „popaść” w coś musi. Skutkiem tego właśnie ustawicznego dowodzenia swojej niewinności, zrobiły się baby owe tak drażliwe, że za najmniejszym gryzącem słówkiem, jakiego sobie przecież od czasu do czasu odmówić nie mogły, robiło się u pierzarek istne piekło. Strażnicy też, a nawet sam „Wielmożny” mieli z niemi niemało roboty, i wszyscy, przyznać to trzeba, bab tych niecierpieli.
Była tam pomiędzy niemi jedna — nazwiska jej przypomnieć już sobie nie mogę — która miała różę w nodze, odnawiającą się ciągle, i która, z małemi przerwami, siedziała w wiezieniu od lat bardzo dawnych. Kiedy ją wypuszczono po raz ostatni, obejrzała się na prawo, obejrzała się na lewo, a potem prosto poszła do Święto-Krzyzkiego kościoła i ściągnęła obrus z ołtarza.
— Nie z biedy, proszę pani! Niech mnie tak Bóg da zdrowie, jak miałam jeszcze całe cztery złote w kieszeni!
— I cóż wam z tego przyszło? — pytałam baby.
— A ot co? — baba na to. — Musieli mnie wziąć. A co ja inszego będę na świecie robiła? Ni ja męża, ni ja dziecka, człowiek sam jeden, jak ten palec... A to już dwadzieścia siedm lat tu siedzę. I człowiek przywykł i człowieka znają, i kąt ma swój, i poszanowanie...
O mało żem się nie roześmiała, słysząc o tem poszanowaniu.
Strawę dostają aresztantki sporządzoną dość czysto i względnie wystarczającą. Groch, kasza, kapusta — naprzemian, w południe; dwa flinty chleba dziennie, rano jakaś zupa, też z kaszą, słowem mogą nie być głodne.
Trzy razy na tydzień dostają w krupniku tak zwane „sztuczki.” Sztuczki owe są niewielkie, a nawet dość małe kawałki mięsa, przy których rozdawaniu każdej z aresztantek zdaje się, że druga dostaje większy. Powstają ztąd spory i zatargi nieskończone. Już to w ogóle przy jedzeniu panuje tam harmider nieznośny.
Obiad przynoszą w cebrzyku, który ustawia się w korytarzu przede drzwiami; strażnik pilnuje porządku, aresztantki podają jedna przez drugą swoje cynowe miseczki, a dwie uprzywilejowane nalewają warząchwiami strawę. Pamiętam, raz przyniesiono kaszę ze skwarkami z sadła. Aż tu gwałt. Najpierw krzyk, kłótnia, odgróżki, a potem patrzę, pięćdziesięcioletnia może baba płacze jak małe dziecko, chlipiąc, zanosząc się i klnąc w przerwach na czem świat stoi. Poszło jej o skwarki, na których jakoby pokrzywdzoną była.
Wtedy Helena War., do kłótni tym razem nie należąca, zbiera z wyniosłym gestem sadło z własnej kaszy, rzuca je łyżką na miskę płaczącej, resztę zaś swego obiadu, z pełnym wzgardy rozmachem, wylewa z miski pod piec. Poczem wszystkie łyżki zatrzymują się w połowie drogi do ust, wszystkie oczy patrzą na nią z uwielbieniem, a Helena staje się bohaterką chwili.




III.

Dzień w więzieniu wcześnie się zaczyna. Kiedy strażnik o czwartej z rana izby w „Serbii“ otworzył, aresztantki powinny były być pomyte, poczesane i odziane. Wtedy wypuszczano je do ogródka. „Pod numerem,” jak się tu mówi, zostawała tylko „porządkowa.” Porządkowa jest jakby przełożoną izby, odpowiada za jej ład i czystość. Ona zaścieła sienniki, ona utrzymuje w porządku niezbędne naczynia, posługując się pomocnicami wybranemi najczęściej z „frajerek.” Dostaje za to 40 groszy tygodniowo z kancelaryi, a od każdej aresztantki z „pod numeru” dwa grosze tygodniowo.
Porządkowa bywa zwykle dobierana z doświadczonych starszych kobiet, co to się i ze strażnikiem wykłócić umieją i w izbie rygor utrzymać potrafią.
Mając grosz częsty, mleko sobie kupuje na śniadanie, albo przyrządza kawę: w postępowaniu swojem bywa przyzwoita, a pewne poważanie otacza ją widocznie. Wróciwszy z ogródka, aresztantki zabierają się do roboty. Zręczniejsze szyją, dziergają, robią pończochę, chustki szydełkowe; większość wyplata krzesła. Wyćwiczone aresztantki uczą mniej zdolne. Majstrowa z fabryki odbiera co tydzień robotę, probując przytem dźwięku palcem. Dobrze wyplecione krzesło „ma dzwon,” niedociągnięte daje ton głuchy, a robotnica odbiera naganę. Robotnica, która z funta trzciny wyrabia sześć krzeseł, dostaje od każdego krzesła dziesięć groszy. Ta, która sześciu wypleść nie może, dostaje dwa i pół grosza. O tych jest podejrzenie, że marnują trzcinę. Wiele tu zależy od zręczności, ale niemniej od gatunku trzciny. Dobre robotnice wyplatają po piętnaście, dwanaście krzeseł dziennie; średnie po ośm do dziesięciu, najgorsze kończą na sześciu, a nawet na czterech.
Najzręczniejszą za owych czasów była Pekinowa żydówka. Wyplatała ona po ośmnaście krzeseł dziennie.
Niektóre stare baby wcale się wyplatania nauczyć nie mogą i opłakują rzewnemi łzami każde pociągnięcie trzciny, która im się w grubych rękach rwie, skręca i jest przedmiotem srogich przekleństw. Takie, które nawet czterech krzeseł wypleść nie mogą dziennie, idą do łatania worów, sienników i do darcia pierza.
Pierzarki dostają dziesięć groszy od funta zdartego pierza. Zarobek ich jest nędzny, jakkolwiek wiele z nich nabywa niesłychanej wprawy i porusza palcami z szybkością maszyny.
Zarobek tygodniowy aresztantki rozdziela się na dwie połowy. Jedna idzie „na wydział,” druga „do książki.” Połowa zarobku wpisana do książki, stanowi fundusz zakładowy, który aresztantka odbiera wychodząc z więzienia. Za pieniądze idące „na wydział,” może aresztantka dostać czego zechce: mydło, nici, igły, kawę, herbatę, masło, wędlinę, chleb biały, tabakę, a nawet wódkę.
Tylko, że wódka zostaje w kancelaryi, aresztantka zaś nie dostaje jej na raz więcej, jak jeden kieliszek. Za godzinę może znowu przyjść i wypić kieliszek drugi; ale ani dwóch naraz, ani flaszki „pod numer“ nie dostanie. Może także aresztantka przyprowadzić z sobą do kancelaryi na wódkę te, które chce poczęstować i każda z zaproszonych wypija także po kieliszku. Naturalnie, że zapasy pochodzące z wydziału, nie są nigdy „pod numerem“ zupełnie pewne; a kłótnie o zjedzone masło, rozsypaną tabakę, zaginioną kiełbasę — są na porządku dziennym.
Około ósmej przynoszą aresztantkom śniadanie i rozdają chleb; w południe obiad, po obiedzie przechadzka w ogródku, z czego w chłodniejszej porze korzystają te tylko, które mają ciepłe chustki, a potem już robota w nocy. W dni zimowe zapala się o zmierzchu lampa, wisząca nad warsztatowym stołem; większe izby mają po dwie takie lampy. Pilniejsze robotnice pracują zwykle dość długo z własnej ochoty; jeśli robota jest nagląca, wszystkie pracują dłużej. Nareszcie kładą się spać. W nocy strażnik po dwakroć izby otwiera. Pierwszy raz o dwunastej dla wpuszczenia świeżego powietrza; drugi raz około drugiej, kiedy idzie liczyć śpiące pod numerem aresztantki.
Niedziela tem się od dni powszednich wyróżnia pod względem administracyjnym „w Serbii,“ że zrana otwierający drzwi strażnik, przynosi pod numery czyste koszule, a wracając tą samą drogą, zabiera brudne przy drzwiach porzucone.
Pranie odbywa się w wielkiej kuchni, gdzie na ogromnych trzonach gotuje się strawa w kotłach osobnych dla chrześcijan, osobnych dla żydów, pod odpowiednim każdemu z tych wyznań nadzorem. Zapuszczenie tak zwanej „trefnej” warząchwi w kocioł żydowski, karane jest Ciemną.
W drugim końcu tej kuchni stoją balje, a przy nich — pracze. Mężczyźni bowiem piorą tu wszystką bieliznę i swoją i kobiet, a do roboty tej wybierani są zwykle z pomiędzy aresztantów przybysze ze wsi. Zwyczaj ten datuje się tu od bardzo dawna, a powstał zapewnie z potrzeby uniknięcia okazyi wspólnego przebywania kobiet i mężczyzn w kuchni.
Pranie to pozostawia bardzo wiele do życzenia. Koszula wychodząca z rąk pracza, jest zaledwie przebielona, przetarta z grubszego. Reszta się przymaglowywa i dobrze. Nie wszystkie jednak aresztantki chcą nosić takie wspólne całemu oddziałowi, a niedoprane koszule. Otóż te wykwintnisie dostają z kancelaryi po dwie nowe skarbowe koszule, i same je sobie pod numerem piorą.
Różne metody prania zalecane bywają gospodyniom naszym; ale ta, która się praktykuje w „Serbii,” jest całkiem oryginalna. Do cebrzyka, w którym się aresztantki umywają, a który utrzymywany jest bardzo czysto przez „porządkową,” kładą się koszule przeznaczone do prania i nalewają wodą. Piorąca wyciera mokrą szmatą kawałek podłogi, ustawia cebrzyk, klęka przed nim, i wykręciwszy lekko każdą sztukę, rozkłada ją przed sobą na podłodze, mydli i zwija. Potem kolejno pierze je, a raczej zciera, zawsze na podłodze, którą to manipulacyę powtórzywszy raz jeszcze, płucze w cebrzyku, wykręca, suszy, i na maglownicy magluje. Przy całem praniu takiem na klęczkach odbytem, ani podłogi nie zaleje, ani ścian nie zachlasta, ani nawet fartucha bardzo nie zamacza.
Prania podejmuje się zwykle porządkowa za opłatą dwu groszy od koszuli, do czego daje własne swoje mydło.
Jak widzimy, jest to sposób najpierwotniejszy, i pozostałby zapewne takim, gdyby nie — miłość. Miłość wszakże, która w „Serbii” jest matką wynalazków, wprowadziła pewne ulepszenia i w praniu także. Aresztantka dbała o elegancyę miłego, nie poprzestaje na wypraniu na podłodze jego koszuli, którą, jakim sposobem dostaje „pod numer,” jest dla mnie tajemnicą. Ona koszulę tę krochmali i prasuje także; ale do tego trzeba już zbiegu szczęśliwych konstelacyj. Trzeba mianowicie, żeby dnia tego wypadały kartofle z barszczem. Kiedy ta pożądana okoliczność zejdzie się z praniem, piorąca wyjmuje z miski kartofel, opłukuje go czysto i rozpostarłszy pięknie gors koszuli, naciera go raz koło razu, strzepuje potem, suszy i magluje. Po wymaglowaniu rozkłada koszulę raz jeszcze, a wziąwszy czysto wymytą drewnianą łyżkę do ręki, prasuje nią gors, naciskając palcem wgłębienie tak, iż po niejakim czasie łyżka staje się gorącą, jak rozpalone żelazo, a koszula wyprasowana w ten sposób, jeśli tylko czysto dopraną była, wygląda jakby wyszła z pod ręki specyalistki, z jakiejś chemicznej pralni.
W sobotę łaźnia. Do łaźni aresztantki nie uczęszczają zbyt chętnie. Z niechęci tej zrodził się nawet przepis, że kto nie był w łaźni, ten jeść nie dostaje. Pomimo to wszystko, ochędóstwo w „Serbii“ pozostawiało wówczas dużo do życzenia.
Chore aresztantki mieszczą się „na górze,“ w szpitalu kobiecego oddziału, złożonym z trzech izb, z których każda zaopatrzona jest w sześć łóżek, i dwie, trzy kołyski. Aresztantkę, która „pod numerem“ zasłabnie, prowadzą lub przenoszą natychmiast, choćby w nocy, na górę, gdzie zaraz ma sobie udzieloną odpowiednią pomoc, jeśli jej położenie tego wymaga, a z rana przychodzi lekarz więzienny. Chore dostają z rana kwaterkę mleka i bułkę; na obiad rosół z ryżem, lub klejek z jęczmiennej kaszy i kawałek cielęciny, wieczorem herbatę. Na dzieci chore takaż sama porcya wydzielaną bywa. Zdarza się, iż służąca za mamkę kobieta, której dziecko przy objęciu obowiązku umieszczonem zostało u Dzieciątka Jezus, dostaje się do więzienia na dłuższy wyrok, to jest na rok, na dwa lata. Wolno jej wówczas zażądać oddania swego dziecka, które jej do więzienia przynoszą, a ona karmi je i odchowuje sama. Na dziecko, choćby to niczego więcej nad pierś matki nie potrzebowało, dają kobiecie karmiącej kwaterkę mleka i pół funta białego chleba dziennie, a oprócz tego drugą porcyę zwykłej dziennej strawy, za którą, jeśli jej nie zużywa, dostaje dwa grosze. Do dwóch lat wieku tylko dzieci oddawane są uwięzionej matce, starszych zabierać z sobą, ani trzymać przy sobie „pod numerem“ nie wolno. Wyradza to czasem dziwne sytuacye. W ratuszu znajdowała się raz dziewczynka siedmioletnia może, z którą nie wiedziano poprostu co zrobić. Ojciec gdzieś wywędrował, czy zgoła znany nie był, matkę wzięto do więzienia, a dziecko do ratusza.
Kiedym poszła dowiedzieć się o jej losie, przechadzała się w najlepszym humorze pomiędzy zbieraniną uliczną najgorszego gatunku, służąc im za cel dowcipów i konceptów różnych. Pierwszą myślą moją, pierwszem poruszeniem było wziąć za rękę to dziecko i wyprowadzić je. Ale tego zrobić nie można. Niema na to przepisu.
— Gdzieżeś ty spała? — pytam małej.
— A ot tu na ziemi, — odpowiada otwierając szeroko oczy, zadziwiona tem, iż ktoś w tak prostej rzeczy ma wątpliwości jakie i przypuszcza, że gdzieindziej jeszcze niż na ziemi, — spać można. I zaraz zaczęła mi opowiadać, że jej czegoś dać nie chcieli. „Ale narobiłam im takiego gwałtu...”
Śmiertelność była podówczas w Serbii dość znaczna, lubo nie tak wielka, jak w arsenale, gdzie tyfus przylgnął niemal do murów i zabierał liczne ofiary.
To też te z kobiet, które dostały długie wyroki, przenoszone bywały do Serbii, a odsiadujące krótką, kilkomiesięczną karę, pomieszczano w arsenale.
Najniższym stopniem kary, jest odsiedzenie samego wyroku, poczem aresztowana wypuszczona jest na wolność bezwzględną. Drugim stopniem — odsiedzenie wyroku i „pobyt.” Trzecim i najwyższym zesłanie.
Kategorya druga jest stosowana najobszerniej i pociąga za sobą skutki najfatalniejsze. Do niej to jest przywiązany tak zwany „pobyt,” którego istotą jest prawo orzekające, iż wypuszczonemu złodziejowi nie wolno przebywać ani w samej Warszawie, ani w miejscowości bliższej nad wiorst czterdzieści w jej promieniu.
Jeżeli sprawowanie się aresztantki należącej do tej kategoryi jest bez zarzutu, wówczas dostaje przy wyjściu z więzienia tak zwany „rozpis,” z którym idzie sama bez strażnika, na miejsce pobytu i tam melduje się w kancelaryi, gdzie z niej spisują protokuł i pozostawiają własnemu przemysłowi.
Jeśli na taki dowód zaufania zasłużyć sobie w więzieniu nie umiała, wówczas prowadzi ją strażnik etapem, zdając władzy od gminy do gminy, poczem tak samo ją „opisują“ w kancelaryi i puszczają wolno, aby sobie poszukała roboty. Jeśli to lato, rzecz nie jest tak trudna. Mieszczanie mają zwykle ogrody, pola, przy których roboty nie brak; dwie zatem zdrowe ręce, zawsze tu są pożądane i mogą zapracować dziennie na łyżkę strawy, a noc krótką przepędza się w bruździe, pod płotem, na polu. Lecz zimą — rzecz inna. Zimą roboty przenoszą się pod dach i ograniczają do domowych zajęć: są one wprawdzie często tego rodzaju, że pomoc owych zdrowych rąk, przydałaby się i przy nich, ale kto do domu zechce wziąć złodziejkę, którą strażnik przyprowadził „w pobyt,“ którą „opisano“ w kancelaryi? Naturalnie nikt.
„Pobytowa“ wie o tem dobrze i dla tego korzysta z pierwszej sposobności, aby uciec napowrót do Warszawy, gdzie z biedy chwyta się złodziejstwa, gdyż jawnej, legalnie wykonywanej roboty, nigdzie nie dostanie.




IV.

Temu, kto bliżej poznał „Serbię“, jej tradycye, jej charakterystykę, wewnętrzne urządzenia, obyczaj i względną, trochę republikańską swobodę, więzienie istniejące przy ulicy Złotej, wyda się z konieczności bezbarwnem, mało zajmującem, powiem nawet — banalnem nieco.
Tam był świat cały sani w sobie, dziwny, oryginalny, zaciekawiający w najwyższym stopniu; tu dom karny, biuro, zamknięcie na ludzi i rzeczy.
Tam praktykował się cały system indywidualnego sprytu z jednej strony a różnorodnej pobłażliwości z drugiej; tu karność wykonywa się chłodna, jednostajna, poważna, raz na zawsze do wszystkich jednakowo zastosowana. Tam widniał wszędzie — w złem i w dobrem — człowiek, tu widnieje — prawo.
Sam już gmach nie ma w architekturze swojej nic więziennego. Jest to wielka, na krańcu prawie ulicy wzniesiona kamienica, tem się chyba różniąca od innych, że stoi przed nią budka, a żołnierz z karabinem odbywa przed jej frontem nieskończoną wędrówkę.
Gmach nie posiada żadnego specyalnego nazwania, co samo już dowodzi, że mu i wewnątrz i zewnątrz brak tej wybitnej charakterystyki, która stwarza imię w jednej chwili — i na zawsze. Jest to „Oddział kobiecy więzienia karnego przy ulicy Złotej“: a urzędowy stempel tego tytułu, silnie odciska się tu na wszystkiem i wszystkich. Drzwi główne otwierają się cicho, przyzwoicie, jak każda przeciętna brama, bez tych zgrzytów i pisków, z jakiemi podnosiły się i zapadały rygle i zamki w „Serbii”; odźwierny trochę szablonowy, mógłby być równie dobrze woźnym w jakiejś finansowej instytucyi. Jakże mu daleko do starego Jakóba z Serbii, który nosił niebieską, bawełnianą chustkę na szyi, cały był osypany tabaką, mrużył oczy i uśmiechał się, drepcząc z wyciągniętym przed siebie wielkim kluczem, więzienie uważał za najrozkoszniejsze miejsce pobytu, a siebie za kogoś bardzo zbliżonego do Ś-go Piotra w tym raju!
Z bramy widać podwórze obszerne, obudowane dokoła oficynami, na prawo wejście do kancelaryi. Schody i korytarze woskowane i zasłane suknem, powietrza dużo i to dobrego powietrza.
Kancelarya obszerna, jasna, niezmiernie prosta, uboga niemal, opatrzona tylko w najniezbędniejsze sprzęty; ściany purytańsko białe i nagie. Jedyną ozdobą tego przybytku, jest wielka uprzejmość p. nadzorcy i jego twarz pełna słodyczy i ludzkości. Zaledwie zdążyłam usiąść na jednem z trzech krzeseł, stanowiących wraz ze stołem całe umeblowanie kancelaryi owej, kiedy się drzwi otwarły i weszła młoda panna, brząkając ciężkiemi kluczami. Jest to strażnik więzień pierwszego piętra. Zawsze ja marzyłam o takim kobiecym dozorze nad uwięzionemi kobietami; a jednak — mamże wyznać — doznałam, zobaczywszy ową pannę, pewnego rozczarowania. Jakto, więc już cię tu nie spotkam, ty wyprostowany, surowy na pozór argusie, któryś w swojej filozoficznej wyższości uważał więzienie za menażeryę, a siebie za poskromiciela dzikich zwierząt? Więc już cię tu nie zobaczę, Katonie „od numerów,“ którego niezłomnie gładki, nie mający ani jednego lekkomyślnego zagięcia mundur, pokrywał jednak pierś przystępną wielu bardzo ludzkim uczuciom...
Ale jużeśmy weszli na schody i tu nas opuściła jasność niebieska, a przed nami rozciągnął się kurytarz zupełnie ciemny. Kurytarz ten, niezmiernie wązki i długi, ma z lewej i z prawej strony szereg przeciwległych sobie drzwi, w które wpierw nosem trącić musisz, nim je zobaczysz, a które, gdy się otworzą, sprawiają gwałtowny grożący paraliżem przeciąg.
Pozatem, wszystko tu jest w porządku. Izby jasne, okna cały dzień otwarte, czyste bielone ściany, którym biegnące dokoła lamperye czarne, nadają coś żałobnego, podłoga lśniąca, jakby pociągnięta woskiem. Właściwie przecież jest ona tylko wypolerowana denkami od butelek i skorupami stłuczonych szklanek, którą to manipulacyę wykonywują aresztantki z wielką zręcznością i wprawą. W każdej izbie mieści się kilkanaście tapczanów. Są to łóżka żelazne, wązkie, na dzień składane do połowy i zastępujące wówczas miejsce ławy dla zajętych pod numerem kobiet Łóżko takie naciągnięte jest silnie grubą, płócienną płachtą, na nią idzie stary, z wybrakowanych kołder pochodzący, kawał dery, we dwoje złożony, pod głowę wązka poduszka, nałożona garścią słomy, na to zaś wszystko gruby wojłok, służący do okrywania się.
Wszystkie kobiety zostające „pod numerem,“ przez dzień cały szyją więzienną bieliznę i garderobę. Są to po większej części dość stare już baby, które innej, delikatniejszej roboty nauczyć się nie mogą; najstarsze i najniedołężniejsze przędą.
O szyciu tem wieleby się powiedzieć dało, i niejedna z was, czytelniczki, nie widziała przez całe życie takich obrębków i stebnówek, jakie się tu praktykują w najlepszej wierze. Trzyma się to jednak kupy, jak to mówią, a kilkanaście robotnic na jakie sto może, szyje wcale nieźle.
Dziwić się niema czego. Palce grube, przy złodziejskim procederze od igły odwykłe, często od długoletniego pijaństwa drżące, zginają się sztywno, jak kołki; i to co robią dość na nie.
Pilna szwaczka oddaje w ciągu dwóch dni pięć koszul, czasem nawet wykańcza trzy dziennie; inne szyją po dwie i mniej jeszcze.
Bielizna i garderoba uszyta pod numerami, idzie do magazynu, który zaopatruje wszystkie więzienia w kraju. Magazyn ten, jest to spora o dwóch oknach sala, obstawiona szafiastemi półkami, które zamiast drzwi, mają firanki płócienne, na pólkach aż pod sufit, stosy koszul męzkich, kobiecych, ręczników, płacht, fartuchów, kaftanów i spódnic. Spódnice i kaftany letnie, szyte są z drelichu w paski siwe i czarne, który to drelich, jak również i cały zapas zużywanego tu płótna, produkują warsztaty arsenału. Odzież zimową stanowi kaftan i spódnica z siwego sukna. Chorzy używają z tegoż sukna krajanych kapot, podszytych nieco za stan miękkiem, lnianem płótnem. Wiele z przedmiotów znajdujących się w magazynie tym, figurowało w Rzymie na kongresie więziennym, i trzeba wyznać, że roboty naszych więziennych warsztatów i wyroby Osad rolnych, trzymały jedno z pierwszych miejsc na tej wystawie.
Teraz dopiero spostrzegłam, co tutaj nadaje wszystkim uwięzionym jakąś wspólną, posępną cechę. Jest to obowiązująca wszystkie zarówno odzież więzienna. W „Serbii” mimo istniejących przepisów, każda ubierała się jak mogła i chciała. Ostatnie nędzarki ledwo nosiły więzienne czepce i kabaty. Były tam grzywki, pretensye, jedwabne chusteczki, jasne suknie, zalotne kaftaniki i fartuchy. Recydywistkom grożono wprawdzie siwym kubrakiem, ale nikt jakoś bardzo ściśle do wykonywania tej groźby się nie brał.
W tym pstrym i kolorowym tłumie, ujawniały się różne indywidualne cechy uwięzionych; próżność, względny dobrobyt, chęć odznaczenia się, różnego rodzaju pretensye, znajdowały tu swój wyraz. Na Złotej, więzienny drelich zatarł wszystkie te różnice; kaftan pasiasty wisi jednostajnie na wszystkich grzbietach. Płytkie trzewiki obuwają wszystkie stopy, a białe czepki okrywają wszystkie głowy.
Reforma ta tu właściwie dała się przeprowadzić najgładziej; w obrębie bowiem więzienia nic nie podsyca żądzy podobania się, która była w „Serbii” nader silnym czynnikiem wielu spraw. Tutaj żadne okno nie otwiera się, kiedy aresztantki są na przechadzce, a nawet klucze od numerów ma nie strażnik, ale młoda panna, która bądźcobądź bardziej jeszcze nieugięta jest od niego.
— A to karcer, — rzekł uprzejmie p. nadzorca, kiedyśmy się znaleźli w końcu kurytarza.
Otworzył drzwi, i ciemność, w jakiej znajdowaliśmy się poprzednio, nagle zgęstła. Puszczono dopiero nieco światła z „numeru” i wtedy zobaczyłam izdebkę, której szczupłość odgadywać się dawała po stęchłem powietrzu raczej, gdyż ściany ginęły w mroku. W głębi tej izdebki, poruszyło się coś za naszem wejściem. Była to aresztantka odsiadująca „ciemną.”
Dowiedziawszy się, że skazana jest tylko na trzy dni, (nie bierzcie, proszę, tego tylko za ironię), ośmieliłam się prosić pana dozorcy o uwolnienie jej. Gdy wyszła na próg, ja i ona zadziwiłyśmy się głośno, była to bowiem ta sama Pudłoska, którą już w „Serbii” odwiedzałam w „ciemnej.” Stała zrazu chwilkę, jakby uderzona jakąś myślą, potem sprobowała się uśmiechnąć, wreszcie zaczęła płakać i powlokła się do swojej roboty. Od czasu, jakem ją poznała, nie wychodzi prawie z więzienia, przenosząc się kolejno z pod „numeru” w „pobyt” i z „pobytu” pod „numer.”
Na tem samem piętrze jest warsztat klejenia pudełek. Warsztat ten zatrudnia przeszło dwadzieścia kobiet młodszych i starszych, a obstalunków dostarcza fabryka zapałek Bieńkowskiego. Robota idzie szybko i składnie, a magazyn oboczny posiada znaczne zapasy już zapakowanych i schnących dopiero pudełek. Robotnica bierze od tysiąca sztuk czterdzieści groszy. Połowa tego idzie „na wydział,” a połowa do książki, — jak w „Serbii.”
Na pierwszem piętrze mieści się pracownia robót dżetowych. Jest to obszerna izba o dwóch długich stołach, przy których pracuje dwadzieścia dwie kobiet, pod okiem uczącej je specyalistki. Przed każdą robotnicą rozpostarty arkusz bibuły, a na nim kupki drobniejszego i grubszego dżetu, drut, nici. Z tej to pracowni wylatują te czarne, błyszczące motyle, któremi piękne panie lubią przystrajać kapelusiki swoje; tu się wykańczają klamry, fantazyjne siatki dżetowe, piórka, i t. d. Po dwumiesięcznym terminie bezpłatnej pracy, który zarazem jest terminem nauki, robotnice wynagradzane są w miarę uzdolnienia od dziesięciu do dwudziestu kopiejek dziennie.
Weszliśmy na drugie piętro, gdzie nas spostrzegła druga z dozorczyń, i poprowadziła do przędzalni.
Z trzydzieści chyba kobiet jest w niej zaznajomionych przędzeniem na wrzecionach lnu i konopi, oraz kręceniem nici. Wszystkie już starsze wiekiem, pomiędzy niemi dwie wieśniaczki.
O kilka drzwi dalej szwalnia, którą trzyma na siebie prywatna przedsiębierczyni, a zarazem nauczycielka szycia bielizny i haftu.
Na pierwszy rzut oka spostrzegłam tu Waleryę War... Postarzała, zżółkła, z przewiązanem chustką czołem, miała nos jeszcze dłuższy niż dawniej, i jeszcze ostrzej świdrujące oczy. Podeszłam do niej prosto. Przyjęła to całkiem obojętnie.
— Gdzie Helena? — zapytałam zcicha.
— Na wolności...
— Cóż, pracuje?
— I... nie. Pracować, to ona nie pracuje, my już tam nie do tego.
— Coś przecie robi?
— At, zarabia trudem.
Wiedziałam już co to za zarobki, więc bliżej się nie rozpytywałam.
W szwalni tej, robotnicom wolno się ubierać w kaftaniki białe, przez wzgląd na delikatniejszą ich robotę, która musi być wykonywana czysto. Przeszło trzydzieści pracuje ich tam w jednej obszernej izbie. Hafty nie są świetne; ale znaczenie bielizny i samo szycie bardzo dobre.
Rozejrzawszy się po szwalni, spostrzegłam kilka jeszcze starych znajomych z „Serbii.” Niektóre z nich okazywały wiele radości, inne trochę wstydu. Pod oknem świeżo wypuszczona Pudłoska kończyła stłumionym, syczącym głosem kłótnię, za którą siedziała przed kwadransem w „ciemnej.” Przeciwniczka jej zdawała się być zgnębiona niespodzianym obrotem sprawy. Szło im o chodzącego w podwórku szyldwacha, którego długi, ruchomy cień rzucał się na kraty otwartego okna.
Karność, praktykowana przy ulicy Złotej, dwojako oddziaływa na uwięzione. Jedne z nich zapadają niemal w apatyę, graniczącą z idyotyzmem, drugie, podlegają zwodniczemu podnieceniu nerwów. U tych ostatnich rysy twarzy są jakby naprężone, oczy posępnych błysków pełne, ruchy niecierpliwe, nagłe, głos ostry, twardy.
Spokoju, jakim się odznaczała Kazarynowa, nie widziałam tu na żadnej twarzy.
Najbystrzejsze i względnie najpogodniejsze, najbardziej inteligentne fizyognomie mają żydówki. Jest ich tu spory procent. Cała jedna izba jest im oddana wyłącznie, reszta mieści się wspólnie z innemi.
Najtragiczniejszą grupą na Złotej są tak zwane „posielanki” i te które do ciężkich robót idą. Wysłano już znaczną partyę, cóś parę tygodni temu, a teraz znów ich tu do trzydziestu. Nie wszystkie jednak czują nieszczęście swoje. Są też biedne niepoczytalne istoty, które raczej należałoby leczyć, niźli karać. Do tych należy Agda. Pamiętasz zapewne, czytelniczko, sprawę tej młodej podpalaczki i zabójczyni, o której rozpisywały się dzienniki nasze. Patrząc na śliczne dziewczę, nigdybyś nie przypuściła, że w niej coś zbrodniczego być może. Średniego wzrostu, składna brunetka, biała i kwitnąca, jak róża, dziwnie wygląda w dużym, więziennym czepcu, z pod którego błyszczą jej oczy jasne i uśmiech dziecięcy.
Zaledwie podeszłam ku niej, kiedy skubiąc w ręku trzymaną roboty, z miną, jaką miewają czasem pensyonarki, rzekła cichym i słodkim głosem: „To macocha... wszystko macocha...”
— W Sybir idziesz, dziewczyno! — rzekłam, chcąc ją rozbudzić nieco.
— W Sybir idę... — powtórzyła jak echo, przyczem uśmiech nie zszedł ani na chwilę z jej pełnych ust rumianych.
Skazana na lat szesnaście.
Patrzałam jeszcze na nią, kiedy mnie z głośnym płaczem chwyciła za nogi stara jakaś wyschła kobieta, na której brunatnej, głęboko obnażonej szyi występowały żyły, jak postronki. Chciałam ją podnieść, ale ręce jej trzymały się mnie, jak kleszcze.
— Oj! ratujcie mnie, ludzie, ratujcie!... Oj pani moja złota, zmiłuj się nademną sierotą... Jak Bóg żyjący na niebie, nie na syna była ta trucizna, ino na szczura była... Syn mnie zgubił, pani moja droga, pies nie syn! Od maleńkości pies był... Adyć tu przychodził, adyć go tu ludzie widzieli, adyciem go tu za nogi obejmowała, żeby mnie nie gubił... A bodajże on jasności boskiej nie oglądał!... Oj zgubił mnie, poganin, syn, bił mnie do śmierci!... Kat nie syn!
Jęczała i głową o deski tłukła, chwytając się rzeczy moich nieprzytomnie, jak tonący. Ledwo się wydarłam tej okropnej matce. Skazana na całe życie na Sybir.
Z boku tymczasem chlipała, krygując się, szpetna jakaś baba, z wielką, jak pająk włochatą brodawką, na górnej wardze.
— Jak Bozię kocham, wielmożny panie, — mówiła do nadzorcy, strojąc dziwne miny — żebym tak zdrowa była, jak mu nic nie jest. Żeby choć oślepł, toby człowiekowi nie żal było przynajmniej, wielmożny panie. A teraz chłopu nic, a ja na taki los popadłam. Powiada wielmożny sąd, że był kwas... Abo ja wiem czy kwas? Kiedy nie oślepł, to może i nie kwas był. Jak Bozię kocham...
Stara ta baba skazana była na sześć lat na Sybir, za wypalenie kwasem siarczanym oczu swemu kochankowi.
Tuż pod oknem stała bardzo blada kobieta, która się wpatrywała we mnie natężonym wzrokiem, i której dłonie złożone pod piersiami trzęsły się coraz bardziej. Ta nie przemówiła ani słówka, tylko oczy jej nabierały wyrazu coraz większego przerażenia, i usta otwierały się od chwili do chwili — bez głosu.
Za morderstwo skazana do robót ciężkich, w drodze łaski, z powodu słabego zdrowia, na więzienie dożywotnie. Nic nie mówi, chowa się zawsze w kąty, cała się trzęsie, słuchając jęków skazanych na zesłanie.
Sześć czy ośm z pomiędzy nich karmią niemowlęta. Dzieci te blade, przejrzyste nieledwie, jedne śpią jakimś snem niezdrowym przy piersiach matek, drugie szeroko otwierają zadziwione oczy, i słuchając tych wszystkich jęków, same zaczynają płakać. Zbliżyłam się, aby uspokoić jedno z tych małych. Matka miała twarz martwą jakby, i śniadszą jeszcze od śniadej odzieży więziennej. Na dziecku także już odcień tej śniadości był widny. Kiedym je wzięła za chudą rączynę — matka wybuchnęła gwałtownym płaczem.
Skazana na sześć lat na Sybir za podpalenie. Co się stanie z jej dzieckiem? Co się stanie z temi wszystkiemi dziećmi?




V.

Pomiędzy więzieniem na Złotej a Sybirem, stoi — pośredni etap — arsenał.
Arsenał jest to gmach posępny, ciężki, którego mury przesiąknięte chroniczną wilgocią, podziurawione są, opatrzonemi mocną kratą oknami w półkole. Pomimo wszystko, co dla zamaskowania tych murów zrobił p. nadzorca, człowiek obdarzony niezwykłym zmysłem organizacyi i wielki miłośnik ogrodownictwa, pomimo całą tę działalność, jaką tu rozrzucił, mury te nie straciły na zewnątrz nic ze swojej ponurej grozy. Jest to prawdziwe więzienie, „warownia“ jak tu nazywają niektórzy; a ciężka brama, jaka się do niego otwiera, wydaje zgrzyt przeciągły, do ludzkiego jęku podobny. Podwórze wewnętrzne wygląda jak piękny ogródek, z fontanną, klombami kwiatów, trawnikami, wśród których wznoszą się dawniej sadzone drzewa. Wprost wejścia jest piękna stylowa brama kamienna z czasów Batorego, która niegdyś zamykała lazaret wojskowy.
Bardzo szerokie schody prowadzą na obszerne jasne kurytarze, które umiano obecnie dosyć przewiewnemi uczynić.
Wzdłuż kurytarzy kilkadziesiąt warsztatów tkackich ustawionych jest pod ścianą, jeden za drugim, a każdy z głuchym łomotem podnosi i spuszcza swoje ramy, przesuwa czółenko, co wszystko razem tworzy jednostajny, rytmiczny odgłos, podobny do pochodu olbrzymiego wahadła w jakimś tajemniczym zegarze. Słuchając tego odgłosu, żywo przypomniałam sobie ów wiersz Heine’go, gdzie każda strofa kończy się słowami:

„Wir weben, — wir weben...“

Ci tkacze posępni także tkają całun dla cząstki ogólnego życia...
Pod przeciwległą ścianą siedzą, rzędem na nizkich ławach bladzi bardzo różnego wieku mężczyźni, a przed każdym kądziel lnu, albo konopi, a każdy snuje swoją nić szarą... Kółka warczą, jak drażniony brytan, szpulka chwyta nić i nawija nieskończone pasmo, nogi uderzają w takt niecierpliwym lub wpół sennym ruchem. To więźniowie przędą. W błędzie jest ten, kto sądzi, że to wygląda komicznie i przypomina „Osiek“ Fredrowskiej komedyi. Zaręczyć mogę, że żaden uśmiech nie przychodzi na usta wobec tych znędzniałych twarzy, więziennych kapot i głów pogolonych. Czujesz, że oddychasz wszędzie nieszczęściem. Wyznać tu muszę, iż mi było przykro bardzo przechodzić tak obojętnie przed szeregiem tych nędzarzy i patrzeć na nich, jak na dziwowisko, które ciekawość budzi. Zauważyłam nawet, że wielu nie podnosi oczu, i schyla się nad swoją kądzielą... Inni patrzą z wyrazem cierpienia w oczach. Usiadłam na chwilę przy jednym z Łych ostatnich, na wolnym brzeżku ławy, i chciałam do niego przemówić, kiedy strażnik chwycił go za ramię i podniósł na równe nogi. To odjęło mi ochotę do rozmowy, a na twarz więźnia wywołało nagłą czerwoność, ale regulaminowi słało się zadosyć. Więzień poznał prawidło grzeczności. Charakterystycznem jest, że podczas, kiedy twarze uwięzionych kobiet są — z małemi wyjątkami — głupowate, owcze, że tak rzekę, wyraz oblicza uwięzionych mężczyzn jest — także ogólnie biorąc — jakiś dziki, bolesny, wytężony, a nierzadko strachem przejmuje. Zdawałoby się, że utrata swobody ruchu i samodzielności musi być większą karą dla mężczyzn, których życia istotę stanowi, niźli dla kobiet, które się i na wolności łatwiej bez nich obchodzą. Tkactwo i przędzenie zatrudnia przeszło dwustu więźniów — przedtem jest jeszcze warsztat stolarski, gdzie się wyrabiają bardzo piękne rzeczy; tokarnia, warsztat krawiecki, szewcki i bednarski. Te trzy ostatnie, zaopatrują tylko potrzeby więzienne. Nie wszyscy przecież więźniowie znajdują w warsztatach zatrudnienie.
Po kilku, po kilkunastu nawet, siedzi bezczynnie w izbach sypialnych — czasowo wzywani tylko, do robót takich, jak szorowanie izb, pranie, kopanie, i t. p. Pan nadzorca ma zamiar rozprzestrzenić warsztaty arsenału i wszystkim uwięzionym dać dobrodziejstwo pracy. Niechby chociaż na wrzecionach przędli, jeśli kółek ustawić gdzie niema. Pobieżnie tylko oglądałam tym razem arsenał. Bywałam tu niegdyś, kiedy więzienie to miało swój oddział kobiecy, a z owych czasów pozostały mi wspomnienia nader przykre, gdyż nigdzie nie spotkałam tyle co tu, rozzwierzęcenia w kobietach. Tutaj to siedziała wówczas ta sławna Zabor... która otruła kochanka swego i rywalizującą z nią o względy jego macochę; której nabrzmiała i trędowata twarz była ohydną maską zeszpeconą przez zażywanie arszeniku. To była komedyantka wytrawna, mająca na zawołanie łzy, skruchę, szczerość, wszystko, co wzruszyć i rozbroić może. Ona to pisała w swoim czasie ów list do Arcybiskupa, prosząc o spowiedź, jawną i publiczną pokutę, co nie przeszkadzało jej bynajmniej wymyślać najohydniejsze przestępstwa i przechwalać się z ich spełnienia. Ona to umiała utaić przy sobie w więzieniu taką ilość arszeniku, z którego spożywania zrobiła sobie rodzaj sportu, że kiedy była blizką śmierci, skutkiem tych nadużyć właśnie i oddała osobie zaufanej resztę swoich zapasów, lekarz ocenił, iż wystarczyłoby jeszcze tego dobrego na otrucie trzydziestu ludzi.
Topiąca się — i wyratowana, powieszona i odcięta — snuła się tam, jak widmo złowróżbne, nienawidzona przez wszystkich. Pomimo to, jej fantazya twórcza nie spoczywała ani na chwilkę. Upajała się atmosferą wymyślonych zbrodni tak, jak pijak upaja się wódką. Pozowanie na bohaterkę scen najsromotniejszych, zaspakajało ledwo w części jej żądzę złego. Nie przez to cierpiała w więzieniu, że jest karaną, ale przez to, że nie może znaleść nic godnego siebie. Był to subjekt niezmiernie dla psychologa ciekawy. Kiedy ją z arsenału przeniesiono do Serbii, straciła wiele na fantazyi. Nie była to już warownia, brakło tu sklepionych kurytarzy, odgłosów i zmierzchów tajemniczych, które tam nastrajały ją i pobudzały. To ją tylko pocieszało, że znalazła tu świeże audytoryum dla tego demonicznego dramatu, którego sceny rozgrywały się w jej rozpalonym mózgu. Widziałam ją raz jeszcze na Złotej, w samych początkach istnienia tam kobiecego oddziału, opuchniętą od swego arszeniku, bez kropli krwi w strasznej, zagasłej twarzy, umierającą niemal. Wyzdrowiała jednak, a ja straciłam ją z oczu.
W jednej przecież izbie arsenału zatrzymałam się i teraz dłużej, a mianowicie w tak zwanej „Szkole.” Jest to szkoła małoletnich przestępców, którzy bądź z powodu jakiegoś defektu organicznego, bądź innych uwzględniających się przez zarząd przyczyn, nie mogą być pomieszczeni w Studzieńcu.
Zorganizowanie, stworzenie pod tym względem szkoły, — i przykładu innym więzieniom, to piękna karta z życia p. J. Maternickiego, któremu zawdzięcza początek swój i szczęśliwy rozwój.
On to, objąwszy przed trzydziestu kilku laty nadzór kieleckiego więzienia, zastał tam szesnastu uwięzionych chłopców, którzy po dwóch, po trzech rozrzuceni byli, po izbach między dorosłymi przestępcami. Jakiego zepsucia było to źródłem — łatwiej sobie wyobrazić, niźli opowiedzieć. — Otóż wygarnął on ten drobiazg, zamknął osobno, uprosił kapelana o lekcye religii dla nich, sam na siebie wziął godziny matematyki, sekretarza swego posadził do lekcyi geografii, malcom dał w rękę książkę, zaopatrzył ich w papier i pióra — i tak więzienie tych dzieci zmieniło się w szkołę. Władza mile przyjęła tę nowość; z czasem wyznaczono etat dla stałego nauczyciela, a wszystkim więzieniom w kraju polecono iść za przykładem kieleckiej szkółki. Upłynęły lata od owego czasu a dobre dzieło rozwinęło się i przyniosło owoce. Jedna to z najpiękniejszych zasług, jakie człowiek, na tem stanowisku stojący, położyć może względem społeczeństwa swego. Gdyby tak coś podobnego w więzieniach kobiet...
Pod względem stosowania praw karnych trzy lata Osad Rolnych odpowiada sześciu tygodniom zamknięcia w więzieniu. Małoletnim jest przestępca do lat piętnastu włącznie, poczem podlega prawom ogólnym. Sześciu chłopców było wtedy w arsenale; najstarszy miał lat czternaście, najmłodszy z jedenaście może. Szkoła jednak, która jest zarazem ich sypialnią, mieści dwadzieścia łóżek, gdyż do tej cyfry dochodzi nieraz liczba małych przestępców. Nauczyciel przychodzi do nich z miasta na parę godzin dziennie. Stary, przyzwoitej powierzchowności człowiek, także więzień, ma nad nimi bliższy nadzór. Smutne bardzo wrażenie robiła siwizna i to dzieciństwo zrównane wobec więziennej kapoty...
— I za cóż ty siedzisz, biedaku? — spytałam najmłodszego z chłopców, który wtulił ogoloną głowinę pomiędzy ramiona, podczas kiedy ręce jego ginęły w zbyt długich rękawach siwego kubraka.
— Ano — odrzekł cienkim głosikiem — za te węgle...
— Jakże to było?
— Ano, matka mi kazali po węgle iść, było zimno, ja też poszedł. Tak ja przelazłem bez płot, tak matka stała na ulicy — tak ja rzucałem matce węgle... A tam był pies, takie wielkie psisko... Jak wziął szczekać, jak wziął ujadać, tak mnie i złapali.
— A matka?
— Ano — matka poszła do dom.
— I cóż dalej?
— Ano — tak mię wzięli.
— Czemużeś nie powiedział tak wszystkiego przed sądem, jak mnie to mówisz?
— Ale... powiedziałem. Ino, że mi zaraz dali w kark, że niby łżę; i przyświadczyli, że ja sam kradł, i kuma Jędrzejowa też przyświadczyli, i stróżka...
Zamilkł i westchnął ciężko, głębiej jeszcze wtulając głowę między ramiona.
— I dobrze ci tu jest?
— Dobrze — odrzekł i znów westchnął, aż się więzienna gunia podniosła na jego szczupłej, dziecięcej piersi.
O prawo! jakie ty winy karzesz!
Najstarszy był żydek. Szczupły, czarnooki, trzymał w ręku książkę, z wyobrażeniem jakiegoś przedpotopowego mastadonta, ale oczyma bystro rzucał na wszystkie strony, jakby szukając szpary, przez którąby mógł czmychnąć.
Z pozostałych, zwrócił jeszcze moją uwagę blady, mocno piegowaty, rudy chłopak, dość tęgiej budowy, którego szare, małe oczki, migotały pod żółtemi rzęsami. Był to typ prawdziwego „andrusa.” Co słowo powiedział, to się w piersi tłukł ściśniętą pięścią, dodając za każdym razem: „jak Boga kocham, proszę wielmożnego pana.” Był to dezerter z Osad, złapany na ponownem przestępstwie.
Zbyt długo jednak może zatrzymuję cię, czytelniczko, w arsenale, gdzie, jak widzisz, kobiet niema. Bywają jednak! Ale dzień, w którym bywają, jest dniem płaczu i zgrzytania zębów...
Kiedy już termin zsyłki oznaczonym został i partya zebraną, odprowadzają aresztantki do arsenału, strzygą im włosy, dają po dwie koszule skarbowe i grubą więzienną odzież, poczem wraz z partyą odstawiają pod strażą na tak zwany punkt zborny, na Pragę.
Do partyi przyłączają się kobiety, które chcą towarzyszyć mężom na Sybir. Te, jeśli drogę chcą odbyć na koszt rządu, podlegają całemu regulaminowi, jaki ustanowiony jest dla aresztantek. Tak samo strzygą im włosy, nakładają białe czepce, z szeroką, na czoło opadającą szlarką, dają płytkie obuwie, więzienną siwą spódnicę i kaftan, biały fartuch i białą perkalową krzyżówkę na piersi. Tylko odbywające drogę na koszt własny, wolne są od tego skarbowego umundurowania.
Zdarza się, iż aresztantka, której miłego czeka zsyłka, porozumiewa się z nim, podaje prośbę — zawsze uwzględnioną — dostaje ślub i idzie na Sybir.
Przy każdej niemal partyi, znajdują się ochotnice takie. Kto na koszt skarbu podróż odbywa, nie może z sobą zabierać żadnych własnych pakunków większych, pościeli, i t. d. Wszystko musi pomieścić w niewielkim węzełku, który się przez plecy zawiesza; a jeśli dziecko jest, w ręku się je trzyma. Parę lat już minęło, jakem widziała partyę taką, a dotąd mam ją przed oczyma.
Piąta może była rano, kiedym stanęła na Pradze, w gmachu, który nazywają punktem zbornym, a który mnie się wydał czemś w rodzaju wojskowego biura, w połączeniu z koszarami. Przyprowadzono właśnie więźniów; oficer odbierający partyę liczył ich i załatwiał formalności wstępne.
Kilka kobiet z miasta oczekiwało wraz ze mną w wielkiej sali, gdzie na ławach kamiennych, wpuszczonych w głębokie framugi okienne, a przypominających kanonickie stalle, siedziało kilkunastu żołnierzy, zajętych pisaniem i czytaniem. Młody jeden sołdat, przechadzał się, gwiżdżąc wesoło i spluwając przez zęby, to na prawą, to na lewą stronę.
— Wy nic nie robicie? — zahazardowałam nieśmiało pytanie.
— A co robić? — odparł mi na to. — Teraz wolna etaka godzina.
— A cóż drudzy robią? — rzekłam dalej.
— Listy piszą do domu i do rodziny.
— A wy rodziny nie macie?
— I u mnie jest rodzina. Matka jest, siostry...
— A zkąd wy?
— Zdaleka.
— To pewno i matka i siostry czekają na słówko jakie od was.
Młody sołdat za całą odpowiedź zaczął mocniej jeszcze gwizdać. Po chwili wszakże przystanął u okna i popatrzał przez nie, podszedł w jeden kąt, potem w drugi, nareszcie czołem się o piec wsparł, i zaczął mocno ucierać nos palcami, a oczy rękawem. O gwizdaniu i spluwaniu nie było już mowy.
Wtem rozległ się dźwięczny odgłos młota, uderzającego o żelazo. Próbowano kajdany, czy dobrze zakute.
W więzieniach teraz nie nakładają kajdan nikomu, chyba w charakterze czasowej kary tym, którzy usiłowali uciec. Po izbach i kurytarzach nie rozlegają się już te przewlekłe brzęki, w których wprawne ucho zdaleka rozróżnić umiało gatunek i wagę. Kiedy żelazo wlokło się z głuchym łoskotem, mówiono: „warowny” idzie. Były to kajdany ważące ośm do dziesięciu funtów. Charakterystyczny brzęk, jakby okutego wozu, wydawał idąc „ciężki,” którego kajdany miały od czterech do ośmiu funtów. Zwyczajne wreszcie kajdany od dwu do czterech funtów, nakładane lżejszym przestępcom, dzwoniły jak sygnaturki w porównaniu do owych potężnych, jak wielki dzwon rozlegających się brzęków. Wtedy to i kobiety nosiły żelazo. Teraz kują tylko przed samą zsyłką z partyą mężczyzn, każdego na obiedwie nogi, i po dwóch za ręce! Kobiety wolne są od kajdan zupełnie. Wyprowadzono ich wreszcie. Mężczyzn było ze trzydziestu i cztery kobiety. Gromadka ta uformowała prostokąt i stanęła na placyku otoczonym drzewami. Za nią wytoczył się wóz, na którym złożono węzełki; na węzełkach siedziała jedna z kobiet, wycieńczona widocznie, tudzież młody jeszcze żydek, kiwający się rozpaczliwie wtył i naprzód; za wozem oddział żołnierzy, których karabiny oślepiająco błyskały w słońcu bagnetami.
Właśnie uderzył dzwonek na mszę ranną. Mężczyźni odkryli głowy, a kobieta, siedząca na wozie, zaczęła mocno płakać. Większość miała na twarzy jakąś martwotę i pognębienie; niektórzy uśmiechali się z desperacką obojętnością na wszystko. Przybyłe z miasta kobiety rzuciły się żegnać, o potrzeby pytać, o zlecenia. Jeden zażądał szkaplerza, drugi tytoniu, jeszcze jeden o listy prosił. Niektórzy nie odpowiadali wcale na pytania. Był i taki, który wieszającą mu się na szyi kobietę odepchnął tak silnie, że potoczyła się o kilka kroków, i omal nie padła.
Ośmnastoletni może wyrostek szlochał, stojąc za wszystkimi, jak żóraw na jednej nodze, i poprawiając wstrętne, brudne szmaty, któremi druga owinięta była. Ponieważ nikt go o nic nie pytał, ani go żegnał, podeszłam ku niemu. Prosił, żeby go na wóz zabrano, a prowadzący etap uwzględnił to skromne życzenie. Zakomenderowano tymczasem. Czterech podoficerów z obnażonymi pałaszami stanęło przy czterech bokach prostokąta, kobiety zaczęły szlochać, i cały pochód ruszył ku kolei. Ulice były jeszcze zupełnie puste; bramy dopiero otwierały się gdzieniegdzie, wśród pustki tej brzęk kajdan rozlegał się donośnie. Kobiety z miasta rozproszyły się; każda usiłowała być jaknajbliżej swego; straż nie broniła im tej ostatniej pociechy.
Z punktu zbornego do dworca kolei droga dość daleka; nikt przecież nie przemówił ni słowa przez cały czas jej trwania, ci nawet, co sobie mieli najwięcej do powiedzenia.
Wróble tylko świergotały wesoło, iż dzień był pogodny.
Stanęliśmy nareszcie u celu.
Natychmiast zaczęto umieszczać więźniów w zakratowanych wagonach, osobno mężczyzn, osobno kobiety, a kiedy otworzono drzwi na peron, u krat tych gęsto błysnęły pogolone głowy i wyciągnięte ręce. Ktoś zakupił kosz chleba, oficer pozwolił go rozdać. Czas upływał, kobiety, jedne stały tuż przy wagonach, inne posiadały pod murem i patrzyły na odjeżdżających, tak jak się na umarłych patrzy.

Nareszcie dano sygnał, rozległ się ostry świst lokomotywy, a długi szereg zakratowanych wozów zaczął się poruszać, zwolna zrazu, potem coraz szybciej, aż zniknął w końcu, unosząc skazańców w daleką, dla wielu niepowrotną drogę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.