<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Zagończyk
Wydawca Książnica-Atlas
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Graficzne Ski Akc. Książnica-Atlas
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział II.
W obozie braiłowskim.

Pan Andrzej Lis dotarł wreszcie do Braiłowa. W dworze zasięgnął języka o wojsku. Już wiedział, że chorągwie rozrzucono poza miastem, setniami po dworach i wsiach. W samym Braiłowie pozostawała tylko czarna chorągiew, tuż przy kwaterze hetmana i pułkownika.
Niezwłocznie po przybyciu do miasta pośpieszył tam młody rotmistrz.
Dzierżący straż towarzysz Rembieliński z radością witał pana Andrzeja i mówił:
— A toć to, waszmość, panie rotmistrzu, hora gravissima stawiasz się pod znak.
— Co, wać, masz na myśli? — zapytał junak.
— Deliberują pułkownicy nasi już trzeci pono dzień nad nowemi zaciągami, ich rationes i o tem też, aby wszystko, quod licet, rozsądzić i postanowić.
— Prawisz, waść, jak śliski rzecznik przed trybunałem, bo słowa słyszę, a materiam wyrozumieć nie mogę. Ciemno, jakby w gębę dał. Dalibóg! Gadajże po ludzku, wasze.
Pan Rembieliński chrząknął w kułak i szeptać zaczął:
— Przybył do obozu z ramienia króla jegomości mocno znamienity dostojnik cesarski, graf Althann, a z nim inny — takoż graf — Humanay, o którym powiadają, że na Węgrzech urząd Judex Curiae[1] sprawuje i cesarzowi Ferdynandowi miły jest oddawna, jako że w jego zaprzęgu haruje.
— Czegóż chcą ci grafy? — spytał rotmistrz.
— Pospolicie nic o tem nie wiadomo do tej pory, ale gadka już idzie, że w sukurs sobie lisowczyków na Węgry zamanić chcą, bo tam nad cesarskimi drużkami już strzecha gore...
— No i cóż? Jak rozsądził hetman nasz? Co w myślach mają pułkownicy? — dopytywał pan Andrzej.
— Słyszałem jednem uchem w kancelarji hetmańskiej, że pan Rogawski radby do raju, ino djabeł za nogi ucapił i — nie puszcza. Trza bowiem waszmość panu wyeksplikować, iż hetman nasz z trudem w karbach swawolne wojsko utrzymuje, no i utrzymałby, bo już siedmiu pro exemplo ściąć kazał...
— Przebóg! Za co? — zawołał rotmistrz.
— Byli to panowie Lipiecki i Susza-Suszański z ciurami ich — objaśniał towarzysz stłumionym głosem. — Przybyli niby to z odwiedzinami do dworu pana Gąsienieckiego, ale rwetesu narobili, gwałtu się dopuścili, a ciurowie dwa piękne bachmaty uprowadzili.
— Pojmuję! — mruknął pan Andrzej. — Po sprawiedliwości postanowił pan Walenty Rogawski! Mów, wasze, dalej, słucham impalienter!
— Tedy zaczął się naradzać z grafami pan Rogawski, aby to żołd wypłacono wojsku przystojny i terminu zaciągu dochowano bez krętactwa nijakiego. Byłoby doszło do zgody i causae restrictio, gdyby nie to, że wielki hetman koronny, pan Żółkiewski, a jeszcze skuteczniej pan kasztelan krakowski, Jerzy, książę Zbaraski, takowej imprezy królowi, a listami odręcznemi i panu Rogawskiemu, naszemu hetmanowi odradzają usilnie, jako że periculum upatrują w takowem wdawaniu się w obce sprawy. Słysz, wojna ze Szwedem wisi nad Polszczą, a i od wschodniej rubieży, na rozejm dywiliński nie bacząc, nie mamy wiary w długi pokój... I jeszcze...
— Co jeszcze? — zapytał rotmistrz, bo towarzysz nagle umilkł.
Zapytany drzwi uchylił i do sieni podejrzliwie zajrzał. Uspokojony, że nikt nie podsłuchuje, szeptem mówił cicho:
— Przybył do wojska naszego, w tysiąc zacnie okrytego chłopa, pan Aleksander Wolski, krewniak kasztelana poznańskiego, Łukasza Opalińskiego z Bnina, należący z innymi drużkami króla i ojców jezuitów do „Chrześcijańskiej Żołnierki“. Ten warchoł podjudza towarzyszy, aby na Multany iść i stamtąd Turkom zagrozić... Aby księcia Jerzego Zbaraskiego przeciw wojsku zbuntować, najazd zbrojny na dobra kasztelana krakowskiego uczynił i z naszym hetmanem księcia poróżnił, acz my do tego ręki nie przyłożyliśmy, jako żywo!
— Cóżto pan Rogawski władzy nie ma nad takim warchołem i rakarzem?! — krzyknął pan Andrzej, trzasnąwszy szablą.
Towarzysz nie odpowiedział, bo do izby wbiegł dorodny junak, o zuchowatej, zawadjackiej twarzy, pokiereszowanej bliznami, o oczach wesołych, i tubalnym głosem huknął:
— Konnego pachołka do drogi sporządzić migiem! Z pismem do wielkiego hetmana koronnego pojedzie!
Ujrzawszy rotmistrza, który na widok wchodzącego zerwał się z ławy, rzucił się junak do niego z krzykiem radosnym:
— Jędrek Lis! Bywaj nam, bywaj, bracie miły! W gorące czasy przybywasz, — chwała Najwyższemu!
— Jaroszu miły, druhu kochany! — mówił wzruszony rotmistrz, idąc ku niemu.
Wzięli się w ramiona i długo trwali, złączeni braterskiem objęciem.
Był to bowiem znamienity pułkownik Jarosz — Hieronim Kleczkowski. Litwin szczery, pod komendą którego większość Lisów w wojnie moskiewskiej służyła, a sam Andrzej pięciu setniom w jego chorągwi rotmistrzował.
Chorągiew Kleczkowskiego zapędziła się była najdalej z całego wojska, bo aż za Wołgę, pod Uralski grzbiet, a jedna z setni, dowodzona przez Marcina Lisa z Witebska, dotąd jeszcze nie powróciła i za zaginioną na zawsze uważana była.
Pytał o nią teraz pan Jarosz z troską i smutkiem w głosie tubalnym:
— Czy aby ten osiłek, Marcin wasz, w domu się nie objawił?
— Niema o nim żadnych słuchów — odpowiedział pan Andrzej. — Chyba poległo chłopisko tam — za Wołgą, bo inny — Olko — o tym doszły nas wieści, że padł w bitwie, dziewkę jakowąś uprowadzając i samotrzeć przez krocie moskiewskie przebijając się.
— Ech! — westchnął pułkownik. — Na sercu mi ciąży Marcinek! Toć ja go ostawiłem za Wołgą bez pomocy nijakiej. Widzi Bóg, nie chciałem! Ino taka była wola ś. p. hetmana Lisowskiego, a i on tak rozsądził pro suprema ratione dla dobra Rzeczypospolitej... Wszelako ciąży mi na sercu ów osiłek miły, cichy, surowy, niczem mnich, a czysty, jak dziewica niewinna w sukience białej... Ech!
— Wojna — nie matka, ino macocha, — pocieszył przyjaciela pan Andrzej. — My już Marcinka opłakaliśmy. Wola Boża et nihil contra voluntatem Dei!
Pułkownik westchnął raz jeszcze, a później podniósł głowę i rzucił:
— Chodź na naradę starszyzny! Brakuje nam głosów ludzi uczciwych i rozsądnych.
Wziął go pod ramię i wyprowadził z izby.
— Coś niecoś wiem o waszych sprawach, Jaroszu — rzucił pan Andrzej — i o panu Aleksandrze Wolskim słuchy mnie doszły...
Pan Jarosz Kleczkowski zatrzymał się i zębami zgrzytnął.
— Rakarz... — mruknął.
— Pocóż milczycie i za łeb nie weźmiecie? — spytał rotmistrz.
— Zawikłała się ta sprawa i takowa resolutio nie przetnie jej — odpowiedział pułkownik. — Ojcowie jezuici, kniaź Korecki, pan Branicki, hrabia na Ruszczy, pan kasztelan Opaliński, pan Leśniowolski, ba, nawet sam król jegomość za jego stoją plecami i powagą swoją okrywają. Causa gravissima, bracie miły! Twardy orzech do zgryzienia! Uczynić mógłby to ino pan Aleksander Lisowski, lecz odszedł od nas na zawsze i w ziemi czarnej leży, na sąd ostateczny czekając, aż archanioł pobudkę zagra. Źle, pessima tempora nastały...
— A ja taki temu warchołowi łeb ugnę! — syknął przez zęby pan Andrzej. — Okrutnie zły nań jestem, iż w takowe czasy mąci i wieruszy...
Pan Jarosz głową, jak dzianet, targnął i, spojrzawrzy bacznie w oczy przyjaciela, szepnął:
— Ha... spróbować można... Ty, jako nowy tu człowiek, niby nic nie wiedząc, możesz się na Wolskiego porwać... Ino privatim, privatim, druże! Wpierw wszakże z Walentym naszym casus ten rozważyć należy...
Weszli do obszernej sali rozległego pałacu hrabiów Konopackich, oddanego przez nich na kwaterę starszyzny lisowczyków.
Dziesięciu mężów siedziało dokoła okrągłego stołu i mówiło naraz, spierając się i potrząsając rękami.
Najgłośniej krzyczał wysoki, chudy rycerz, o twarzy białej jak mleko, bezbarwnych szarych oczach i długich, płowych włosach, w nieładzie spadających na pomarszczone czoło.
— Pan Aleksander Wolski... — szepnął pan Kleczkowski, trącając rotmistrza w bok.
— Mam go już na oku — szepnął pan Andrzej. — Tyka wielce niepokaźna i abominationem rozpalająca. Tfu.
— Tfu, nie tfu, a — pan Wolski, i miej się, Jędrku, na baczności, bo to koligat najmożniejszym i gracz z niego, ho, ho, ho!
— Ja z kolebki na ciemię też nie upadłem... — odburknął rotmistrz.
Przy stole zauważono już wchodzących, więc wnet otoczyli pana Andrzeja Lisa hetman Walenty Rogawski, rotmistrz Kopaczewski, pułkownik Stanisław Rusinowski, Stanisław Strojnowski, Idzi Kalinowski, Stanisław Jędrzejowski, strażnik obozowy, rotmistrz Stanisław Krupka, i w ramiona przybyłego towarzysza bojowego brali.
— Z nieba się nam zwalił Jędrek! — wołał uradowany pan Walenty Rogawski.
— Toż to właśnie mu stante pede na spotkanie rzekłem! — odpowiedział pan Jarosz.
— Takich eo tempore najwięcej potrzebujemy! — dodał rotmistrz Strojnowski.
— Panowie pułkownicy, waszmościowe, nie czas na wylewy swoich sentimenta! — krzyknął pan Wolski, uderzając pięścią w stół. — Ten panek może w sieni poczekać, aż narady nasze ad finem doprowadzimy, bo tu de salute patriae, waszmościowie, chodzi. Ad rem! Ad rem! Cito, citissime!
Pana Andrzeja nagle coś poderwało. Podniósł głowę nad otaczającymi go kołem rycerzami i rzekł dobitnie:
— Cichaj-no, mopanku, bo skrzeczysz nieprzystojnie przy hetmanie naszym.
Wszyscy umilkli, czując nadciągającą burdę.
— Jestem Aleksander Wolski, nie żaden „mopanku“, zakonotuj sobie, asan! — odparł biały, niby mąką przysypany szlachcic i podniósł się z ławy.
— Nie ciekaw jestem rodowodu — odezwał się pan Andrzej. — Ino widzę, żeś nieużytek i gbur, bo zuchwałość masz w grubjański sposób do znakomitych ludzi bitewnych przemawiać, jako równy do równych.
— Cóż to za pycha, proszę? — zapytał pan Wolski, marszcząc brwi.
— Żadna to ci pycha, ino prawda goła, bo my tu, jak stoimy, wojnę całą na sobie dzierżyliśmy, gdy inni warcholili i po zamtuzach chobotali... — odpalił pan Andrzej i do szlachcica zadem się odwrócił.
— Respons mi dasz za te słowa! — warknął pan Wolski, wściekły i jeszcze bardziej blady.
— To i dobra, ino ta sprawa na później: na wieczór, abo o świcie, a tera nie mam ochoty do deliberowania... — rzekł rotmistrz i spytał pana Rogowskiego: — Czy mam wyjść?
— Do udziału w naradach przeznaczam rotmistrza, pana Andrzeja Lisa — odparł poważnym głosem hetman.
— Wedle rozkazu! — służbowo odrzekł rotmistrz, prostując bary.
Powrócili wszyscy do stołu. Pan Andrzej usiadł przy pułkowniku Kleczkowskim, uważnie nadsłuchiwał, o czem mówili panowie i przyglądał się nieznajomym twarzom cudzoziemskich dygnitarzy.
Byli to graf Michał-Adolf Althann, poseł cesarza imperjum rzymskiego narodu niemieckiego, węgierski graf Jerzy Humanay, oraz, bawiący w Polsce hospodar wołoski, Raduła.
Przerwane obrady zagaił graf Humanay, mąż poważny, stateczny, a polską mową, acz trącącą obcem brzmieniem, posługujący się z łatwością.
— Jako wiecie, czcigodni i znamienici waszmościowie, panie hetmanie sławny i glorją okryci panowie pułkownicy, admirationis digni wojska, o którem fama do kronik na wieczne czasy już ingressit, wiecie waszmościowie, że wraz ze znamienitymi panami naród Polonji, nam braterskiej, przystąpić zamierza do „Żołnierki Chrześcijańskiej“, co to bronić wiary katolickiej ad animae exhaustendum przysięgła. Otóż wierzajcie mi, a druh cesarski, prześwietny graf Michał Althann confirmare może, że jego cesarsko-katolicka mość, cesarz Ferdynand ad praecipitatem stoi. Wiedzieć albowiem musicie, że na wiernego obrońcę kościoła katolickiego powstały krocie wrogów. Są to kacerze czescy i węgierscy, którzy do reformy kościoła skłonić się dali, oraz Piastowicz Śląski, — Jerzy-Rudolf, książę na Brzegu i Lignicy, a także najgroźniejszy, osłaniany przez Turczynów Bethlen Gabor przeciwko prawowitemu monarsze rękę zuchwałą podnieśli. Król wasz, miłościwy Zygmunt III, umowę przyjazną z cesarzem odnowił i zaciąg wojska w swoim kraju dozwolił, za co ma mu być odstąpiony Śląsk, gdy Piastowicza — księcia Jerzego jego włości pozbawimy. Na obronę naszego świętego Kościoła rzymsko-katolickiego wołamy was, waszmościowie, a szkatuła cesarska będzie dla was szeroko otwarta, bo pełen miłości dla męstwa waszego i zachwytu przed virtutes waszmość panów przebywa mój cesarz i pan miłościwy. Jeno periculum in mora, rycerze! Przeto z serca-duszy imploro, abyście słowo zgody, nie zwlekając, rzekli, bo wróg jest ante portas urbis, ante portas, powiadam!
Ante portas! — powtórzył za nim graf Althann.
Odezwał się pan Walenty Rogawski:
— Myśmy w poczet obrońców wiary katolickiej dawno siebie zaliczyli i bez żołdu i rekompensaty nijakiej w sukurs cesarzowi dla walki z kacerstwem ciągnąć gotowi. Ino zważcie, waszmościowie, iż 4000 ludu mam pod swemi znakami. 4000! A ludek to nie byle jaki! Oni Ruś przebiegali od kresu do kresu i ze zdobyczy żyli. Nawykli już do takowego procederu i nijak inaczej ino za dobry żołd służyć zechcą. Musimy przeto wiedzieć, ad litteras et strictim, jakowy żołd wojsku od jego cesarskiej mości został postanowiony i na jakie terminy zaciąg robić zamierzacie, aby bractwo wiedziało o wszystkiem sine haesitatione?
Porwał się ze swego miejsca pan Aleksander Wolski i, na Radułę-hospodara białem okiem zerknąwszy, krzyknął:
— A ja, wasznościowie, liberum veto zakładam. Liberum veto, jako żywo! Nic na zaciąg nie mówię. Niech stanie umowa na zaciąg, ino nie pójdę z moim tysiącem ludzi na odsiecz cesarza pod Wiedeń, bo nic nam po tem! Najskuteczniej dopomożemy sprawie, gdy od wołoskiej i multańskiej strony zgryziemy Gabora. Wtedy wasz Gaborek uszy stuli i jak trusia się stanie, bo mu bez Turczyna ani wóz, ani przewóz! Do Multan, panowie!
— I ja tak w głowie układam! — potwierdził hospodar, z kraju swego wygnany.
Pułkownicy milczeli. To widząc, pan Wolski uradowany raz jeszcze krzyknął:
— Do Multan, do Wołoszy, na Turczyna!
W tej chwili właśnie przemówił rotmistrz pan Andrzej Lis:
— Wybaczcie, waszmościowie, i wy, dostojni panowie posłowie, że ja — prosty żołnierz, nie statysta, głos zabiorę. Słucham i dziwuję się bez miary! Jakżeż tak? Od Moskwy podmuchy wojenne jeszcze nie ustały. Szwed grozi nam wojną ustawicznie, wielki hetman koronny na rubieży od południa baczenie daje, aby kozacy, luźne watahy swawolne lub Wołosi nie drażnili sułtana, bo nie czas na wojnę z nim, gdy osaczeni jesteśmy, niczem jaźwce w norze! My zasię dla cesarza szczęśliwego panowania mamy sułtanowi do gardła skoczyć i pana Stanisława Żółkiewskiego starania psować? Już jeżeli mamy iść w sukurs cesarzowi, chodźmy pod Wiedeń, chociaż, po prawdzie, nasze szable i na swojej ziemi przydałyby się, jak chleb... Tak myślę... i swoje liberum veto contra panu Wolskiemu stawiam ardenter!
Z trwogą spojrzeli na siebie panowie Althann i Humanay, a Raduła oczy wlepił w białą twarz pana Wolskiego.
— Czyżbyś nie chciał, waszmość, aby Śląsk, oderwany od Polszczy za Kazimierza Wielkiego, do Rzeczypospolitej powrócił? — rzucił pytanie graf Althann.
— Nie moja w tem głowa — odparł pan Andrzej. — O to król nasz troskać się winien, a tymczasem milczy...
— Do szabli, rotmistrzu, możeś dobry, ale do rozważania de publicis spraw maximae valoris kiep z ciebie! — huknął pan Wolski.
Pan Rogawski i pułkownik Kleczkowski zerwali się z miejsc, bo myśleli, że trzeba będzie rotmistrza hamować, gdy do oczu zuchwałego szlachcica skoczy, lecz zdumieli się ogromnie.
Pan Andrzej nawet nie drgnął. Płową czuprynę, co mu na czoło opadła, zgarnął spokojnie i cichym głosem rzekł:
— Może kiep, może nie kiep, nie my to rozsądzimy. Jedno wiem, że gotów swego odstąpić, obrazę puścić płazem, aby ojczyźnie szkody nie przysporzyć i na miano rokoszanina, zawadjaki, zawalidrogi nie zasłużyć. Tak tedy o Śląsku nic nie gadam i na waściną obrazę niczem nie odpowiem...
Znowu zapanowało milczenie. Pan Wolski wybałuszył białe oczy okrągłe i stał, patrząc na junaka. Lecz zuchwały, ohurny[2] to był szlachcic, do zwady skory i łakomy, więc szepnął wężowym sykiem:
— Pokora cię opadła? Tchórz obleciał?
Pan Andrzej głowę podniósł i długo przyglądał się warchołowi. Nagle parsknął śmiechem i zawołał wesoło:
— Hej! Hej! Guza waść szukasz? Bo oto, jako widzisz mnie tu przed sobą, mógłbym wstać, obrócić tobą jak frygą i o ścianę machnąwszy, na placek urobić, jak mi Bóg miły! Niech-no towarzysze potwierdzą!
— Osiłek to mocny, jak żaden inny! — rozległy się głosy pułkowników. — Gdyby on przez waszmość pana ciężką szablicą przejechał od czapy, toby mu brzeszczot dopiero na siodle stanął, a może dalejby poszedł! Kto tego junaka nie zna?! Ho! ho! ho!
Pułkownicy ryknęli śmiechem i krzyczeli:
— Porwałeś się, waść, jak Danucha na niedźwiedzia!
— A ja taki na waszmość pana życie nastawać nie będę! — odezwał się rotmistrz, gdy się uciszyło nieco w izbie. — Coś mi się widzi, że po dobremu przecie żyć będziemy i moje rationes do głowy weźmiesz, waść. Z czystego bowiem i miłującego ojczyznę serca płyną, tak mi dopomóż, Boże!
Pan Wolski zmieszany usiadł i szeptem z Radułą rozmawiać zaczął.
Pułkownik Rogawski wkrótce przywołał obecnych panów do dalszych obrad.
Długo deliberowano nad tem, że należy posłuch dać słowom wielkiego hetmana koronnego, pana Stanisława Żółkiewskiego, który coraz częściej przestrzegał i napominał, że groźne chmury nadciągają od Stambułu i od Nohajców, że crimen acerrimum widzi w rozprószeniu sił zbrojnych Rzeczypospolitej, wyczerpanej wojną szwedzką i długotrwającem zmaganiem się z Moskwą.
Gorąco i niemal ze łzami w oczach i głosie prawił o tem rotmistrz Stanisław Krupka, przed dwiema niedzielami dopiero z obozu hetmańskiego przybyły.
Szczere to było i ogniste przemówienie, a może też ciche, rozwagi pełne słowa młodego Lisa do rozumu tego i owego z obecnych zapadły głęboko, bo milczeli i protestów nie zanosili, ani graf Althann, ani przebiegły, w naradach wprawiony od lat długich, sędzia Humanay, a nawet biały, jak mleko, pan Wolski zuchwały. Siedzieli wpatrzeni w stół i milczeli.
— Jakożeż postanowicie, waszmościowie, co do Wołoszy?... — zaczął hospodar Raduła, lecz pan Wolski spojrzał na niego surowo i mruknął tak, aby go wszyscy słyszeli:
— O Wołoszy — później, teraz należy całą causam ab ovo przejrzeć i pod namysł rozważny wziąć, aby justitiae atque saluti patriae uszczerbku nie przysporzyć...
— Toś mi druh i brat! — zawołał pan Andrzej Lis i, nim się kto spostrzegł, porwał białego szlachcica w ramiona, do szerokiej piersi jął przyciskać tak ochoczo, iż rzekłbyś, jakaś szmata długa a wąska plącze się i miota w mocarnych ramionach junaka.
Pan Walenty Rogawski uśmiechnął się pod wąsem i rzekł:
— A uważaj, Jędrku, abyś imć panu Wolskiemu grzbietu nie przetrącił nieopatrznie!
— Eh, gdzież tam?! — odparł młodzian. — Przecz od serca ściskam, po bratersku!
Pan Wolski narazie krzywił się pogardliwie na tak niepolityczne sentymenta młodego rotmistrza, lecz ten coś mówił do niego, więc udobruchał się szlachcic-zawadjaka, ohurnik okrutny, i też jął ściskać junaka i po policzkach raz po raz całować.
Widząc to, pułkownik Rogawski, uradowany mocno, zakrzyknął:
— Waszmościowie, mili druhowie! Suponuję, iż dziś jeszcze goniec hetmański do mnie przybieży z pismem odręcznem pana hetmana wielkiego; przeto rada moja będzie, aby nasze układy po odczytaniu continuere. Tymczasem w braterstwie panów Wolskiego i Lisa, naszego przyjaciela, dobry widzę omen, który oby na pożytek ojczyźnie wypadł rectissimo modo! Pokornie przeto proszę waszmościów do mojej kwatery, aby tak szczęśliwy casus miodem uczciwym, co mi z Pomorza znajomek mój, pan Krokowski, wczoraś przysłał w upominku, polać i umocnić!
Poprzedzani przez ochoczych piwoszów i na napitki wszelakie, aby co najmocniejsze, łakomych panów Kopaczewskiego, Rusinowskiego i strażnika obozowego Krupkę, przezwanego w wojsku „garńcem“, za nigdy nieugaszone pragnienie, panowie wychodzili z sali radnej, a pułkownik Walenty Rogawski i pan Jarosz Kleczkowski przystąpili do rozpromienionego pana Andrzeja i w ramiona brali mówiąc:
— Ależ statysta z ciebie, Jędrku, ho, ho! Daleko zajdziesz! Ugłaskać takiego raroga, no, no! Toż to my z nim ani na włos sprawy nie posunęliśmy, choć „ty, siadłszy, płacz“! Tyś mu do rozumu przemówił, niby czarodziej jaki! Wielki to sukces w naszej sprawie i prawdziwa victoria!
Skonfundowany i wzruszony rotmistrz odpowiedział:
— A ja wam powiem, że to setny chłop, ino w naszej złotej wolności nadmiernie rozkochany... Złość miałem w sercu, zdławiłem ją jak Herkules węża, i pokornie przemówiłem do pana Wolskiego. Gdyby nie wzięła go rozwaga i opamiętanie, jak mi Bóg miły, na sieczkę, na otręby porąbałbym sztachetkę, a tak — druhem mi będzie i — wam. Łatwiej po dobremu, niż z serpentyną w garści do ugody przyjść, bracia mili!
— Jakbyś z gęby mi wydarł, com chciał rzec! — zawołał pułkownik Rogawski. — Ale teraz to już takiej occassionem z rąk nie wypuszczę, a i grafów też ugłaskam tak, że ulegną namowom imć pana Krupki, który to opiniones et voluntatem wielkiego hetmana koronnego wykładał wiernie, jako że od samego pana Żółkiewskiego to słyszał w Kamieńcu. Wielkąś nam przysługę okazał, Jędrku!
— A no pewnikiem, że wielką — basem głębokim potwierdził pułkownik Kleczkowski, pochylając się do pana Andrzeja — ino w głowę zachodzę, jakżeż tak się wszystko skończyło?! Miałeś wielki rankor do pana Wolskiego i koncypowałeś zajście z nim i niechybne usieczenie, aż tu sudenter — pax vobiscum! Co cię wzięło, Jędrku?
Rotmistrz spochmurniał nagle i zamyślił się na chwilę. Głosem poważnym i wzruszonym mówić zaczął, na przyjaciół spoglądając oczami szczeremi i roziskrzonemi:
— Hej, hej, Jaroszu, siła ja przemyślałem o wszelkich sprawach, w domu popasając i od ludzi zacnych, jako exemplum — wojewoda nasz, pan Adam Sendiwuj-Czarnkowski, wieści różne o tem, co się w Rzeczypospolitej święci, chciwem uchem zbierając. Źle się w Polszcze dzieje, druhowie, oj, źle! A gdym sobie w spokojności rozważał, co nas przywiodło do tego, że Rzeczpospolita, jako ów dom, kładziony z kamienia bez wapna i gliny lepkiej a chwytnej, rychło patrzeć — runie, wykombinowałem wiernie, że wszystko od swawoli szlacheckiej, zawadjactwa, ambicji bezmiernej i uporu początek swój ma. Piękna jest, bracia, owa w Rzeczypospolitej złota wolność stanu rycerskiego, szlachetnego, ino na dobrej sprawie winna kwitnąć i sił nabierać, nie na rakarstwie, waśniach, podżeganiu do nieposłuchu, do pogardy mądrości, eksperjencji, ojczyzny miłowania w tych, co w dzień i w nocy o losach Polszczy się troskają, o jej zdrowie nie o własne suszą siwe i wierne głowy swoje. Taki wielki hetman koronny, taki hetman polny, taki kanclerz litewski, książę Zbaraski, pan Lanckoroński, pan Koniecpolski i siła innych! Tacy ludzie! A niech-no który z nich nie po myśli braci szlachty na sejmiku lub sejmie słowo twarde, niezłomne wyrzeknie, wnet — hałasy, zawierucha, huczek pod niebiosa, a jak i to na nieustępliwość filiorum fidelium patriae nie pomoże, chętnie i łacno swoje liberum veto zapieją szlachetnie urodzone, jaśnie wielmożne psubraty zdradliwe!
— Oj, co prawda, to prawda! — westchnął głośno pułkownik Jarosz Kleczkowski. — Napatrzyłem się i ja na to od czasu pokoju dywilińskiego! „Szczob im czorna śmierć w oczy zahlanuła!“...
— Mówisz, jakbyś z książki czytał, Jędrku! — dodał pan Walenty Rogawski i ręce ni to w rozpaczy ścisnął, aż stawy zachrzęściły.
— Wiem ci, że prawdę rzekłem! — ciągnął dalej młody rotmistrz. — Wiem też, iż w dobie wojny karni jesteśmy, boć, może bez wiedzy naszej czujemy, że ino posłuchem od zagłady salwować się możemy. To tak, jak dobry bachmat! Gdy go ściśniesz, bracie, ostrogami, przejedziesz przez boki nahajem rzemiennym, pędzi jak wypuszczona strzała, z drogi nie skręcając, wprost przed siebie, czy to w ogień, czy w wodę... Niechno wsiądzie na tegoż bachmata człek w porze spokojnej, pojedzie powolnie, po stronach zerkając na kraśne dzierlatki miejskie, lub przyjaciół pozdrawiając i z nich dworując, konisko zacznie niezwłocznie łbem potrząsać, a dęba stawać, a nogami przebierać... Tak i szlachecka brać! Na wojnie — dobrze, in pace — od Tatarzyna gorsza! Zrozumiałem to, jakby mi łopatą do głowy włożono... Chciałem pana Wolskiego do spotkania zbrojnego provocare i — usiec, aż tu błysnęła mi myśl: innych oskarżasz, a spróbuj — no, chłopie, pro bono patriae urazy własne ojczyźnie poświęcić i innemi argumentami, nietylko przeogromnym kułakiem, do zgody i zrozumienia doprowadzić, no, i uczyniłem, com zamyślił, a Staszek Krupka skutecznie mi w tem elokwencją i żarliwością swoją sekundował...
— Statysta! Statysta! — dziwował się szczerze pan Jarosz i wypukłemi, niebieskiemi oczami w poważną twarz przyjaciela zaglądał.
— Chodźmy do gości! — zawołał pułkownik Rogawski. — Upiję się dziś na umor! Dalibóg, najszczęśliwszy to dzień z całego pobytu w Braiłowie. Wolski ujarzmiony! Dziw nad dziwy! Cud naoczny!
W sieni przed salą rozległ się nagle hałas, szamotanie się, zgiełk zmieszanych, urywanych głosów, tupot ciężkich butów. Ktoś potężnem uderzeniem nogi naoścież rozwarł podwoje drzwi dębowych i do sali pałacowej wpadł tłum ludzi.
— Stój! — krzyknął pułkownik Rogawski i wyprostował się w groźnej postawie.
Tłum znieruchomiał, bo wszyscy znali surowego hetmana lisowczyków, który istotnie szparki był do pięści, a jak do czego przyszło, to i do kar srogich.
— O, masz go! — zawołał nagle pan Andrzej. — Toć to mój pachoł Drzazga jakiegoś piwa nawarzył! Michałko, puść tych basałyków!
Chłop przeogromne łapska wyprostował, a z nich natychmiast wypadły dwie uduszone postacie, o oczach wybałuszonych i krwią nabiegłych.
— O co poszło? — spytał rotmistrz, surowo patrząc na pachoła.
— Pfy... — sapnął Michałko i podniósł szerokie bary.
— Ty ml tu nie prychaj, ino gadaj po ludzku, chłopie! — tupnąwszy nogą, mruknął pan Andrzej.
— Hm... hm... — porykiwał pachołek, patrząc w oczy swego rotmistrza.
— Gadajcież, u licha, co się przydarzyło? — zagrzmiał pułkownik Rogawski. — Czyście z kretesem zaniemówili, drapichrósty?!
— Tak już ja rozpowiem o wszystkiem! — występując naprzód, odezwał się jakiś wysoki pachołek, w barwy cudzoziemskie przyodziany.
— Czyj jesteś? — spytał go pan Jarosz.
— Jak i wszyscy — z pocztu grafa Althanna, z królewskiego dworu do usług nadani — odparł pachołek.
— Gadaj tedy, a krótko i rezolutnie! — rzekł pan Rogawski.
— Proszę pana pułkownika, było to tak: do zajazdu Rakowickiego, gdzie stoi kwaterą graf, wpadł ten oto pachoł i, słowa nie rzekłszy, konie nasze wyprowadził, a swoje do pełnych żłobów postawił. My mu rozpowiadamy, że to kwatera grafska, a on ino łapskami macha i ludzi psowa, bo to osiłek, panie pułkowniku, jak Bóg na niebie, osiłek niesamowity! Tedy my, widząc, że nic nie słucha i nie gada, kupą na niego i... i... pobił nas, a dwóch porwał i tu wlókł zduszonych, a my wyzwolić nie moglim, bo nogami wierzga ów osiłek i obala: niczemby żerdzią ktoś pod kolana walił...
Pułkownicy ryknęli śmiechem, a pan Andrzej, uśmiech kryjąc, rzekł do Drzazgi:
— Tak to się czyni w wojsku, chłopie? Zabierz bachmaty nasze z kwatery grafskiej i tu przywiedź. Strażnika oboźnego popytaj, gdzie mamy stanąć, łapska trzymaj przy sobie i pysk stul, drabie, bo z twego gadania ino hece i waśnie się rodzą...
— Pfy... — mruknął pachołek, wzruszając ramionami.
— Teraz możecie odejść — rozkazał rotmistrz — a ty, Michałko, do zgody z tymi ludźmi dojdź i przyjaźni..
— Hm... hm... — wydobył się cichy poryk z szerokiej piersi pachołka.
Wszyscy wyszli i drzwi się zamknęły za tłumem ciurów.
Nagle z głębi sieni rozległ się głuchy odgłos, niby kto kamień do pustej beczki cisnął, potem krzyk, tupot nóg i jęki.
Pułkownicy wyjrzeli przez okno.
Ciurowie grafscy biegli, z przerażeniem się oglądając, bo za nimi nadążał Michałko Drzazga, prychający i gniewny bardzo.
— Doszedł do zgody i przyjaźni! — parsknął śmiechem pułkownik Rogawski.
— A to ci chwackie chłopisko! — wtórował mu pan Kleczkowski.
— Mocny bardzo, a szczerozłoty pachoł, ino gadać nie lubi — objaśnił pan Andrzej. — Mruczy swoje „pfy“ i „hm“, a gadać to ino łapskami woli...
— Gdyby tak na naszą złotą wolność takiego wypuścić, co myślicie? — zapytał nagle pan Rogawski.
— Jedna taka chorągiew nauczyłaby moresu, tylko patrzeć! — ze śmiechem odpowiedział junak.
— Chodźmy teraz pić i ujarzmionego żbika głaskać — przypomniał przyjaciołom hetman lisowczyków.
— Nie mówcie tak o panu Wolskim! — zaprzeczył młody rotmistrz. — Wierzę, że szczery z niego Polak i ojczyznę w miłowaniu ma. Chodźmy!
Szybko szli przez krużganek, za którym mieściła się kwatera hetmana i pułkowników.





  1. Najwyższy sędzia królestwa.
  2. Ohurny — pełny pychy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.