Zakopane na zwrotnicy

<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Orkan
Tytuł Zakopane na zwrotnicy
Pochodzenie Warta
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Narodowego im. Ossolińskich
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Zakładu Narodowego im. Ossolińskich
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa; Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
ZAKOPANE NA ZWROTNICY.

W żywotach świętych czytamy o św. Pafnucym, Słupniku. Ironizuje postać tę mnicha-anachorety Anatol France w powieści swej p. t. „Tais“, gdzie pisze, jako mnich ów, ścigany cielesnemi pokusami czarta, spotkawszy wśród ruin dawnej świątyni pogańskiej słup, osobno stojący, wylazł na ciemię onego i, w nadziei, że go tu już szatan nie dosięgnie, postanowił na onej kolumnie, nie schodząc z niej, w modłach a trwaniu w spiece słońca reszty żywota dokonać. Zwiedziały się wnet pobożne niewiasty o świątobliwym mężu i w rozlicznych niedolach swych poczęły się doń, po dar jego modłów skutecznych, udawać. Przychodziły z zapaleniami oczu, z gorączkami, pocierały bezpłodne łona o słup, na którym święty mąż stał, aby błogosławieństwo rodzenia uzyskać, i odchodziły pocieszone. A gdy wieści o cudach doznanych rozeszły się szeroko, poczęły z dalekich stron, pojedynką i w orszakach, ściągać rzesze pielgrzymie do cudotwórczej oazy. Przyjeżdżały z pustyni na postrojonych wielbłądach w otoczeniu licznej służby damy bogate; a że wypoczywać strudzonym lub nocować padło, rozbijano na polu otwarłem namioty; niebawem obóz tłumny rozwinął się na placu przestronnym naokół słupa. W następstwie czego pojawili się roznosiciele „świeżej wody“, przekupnie pomarańcz, powstały budki z owocami i rzeźwiącemi napojami, wyrósł też wprost naprzeciw słupa szynk „Pod św. Pafnucym“. Zaczem pobudowano domy noclegowe — balwierze, krawcy, handlarze olejków, tkanin pozakładali w uliczkach wstałych swoje kramy, jęły się wznosić budowle — rosło naokół miasto z hotelami, z salami tańców, z domami pokątnych uciech, ze wszystkiem, co zwyczajnie skupisko ludzkie przynosi. A świątobliwy Słupnik tkwił wciąż na swoim słupie.
Otóż wyobraźmy sobie na miejscu dzisiejszego Zakopanego pustynną kotlinę, na której nic, prócz kęp skalistych, młak i smreków, niema — jeno na wydmie, gdzie dziś rynek, słup granitowy stoi (na którym tkwi obecnie Jagiełło), a na onym zaś słupie np. dr. Mischke, Słupnik. Dzicy pasterze Tatr, czarnym obrośnięci włosem (jak mówi encyklopedysta nasz, sławny ks. Chmielowski w dziele swem, wszelkiej sciencji pełnem, p. t. „Ateny polskie“), zwiedziawszy się o owym świątobliwym mężu, jęli przychodzić doń z różnemi bólami swemi: z zażegnywaniem uroków, to rwaniem zębów, a upodobawszy sobie miejsce, pobudowali w kotlinie szałasy, gdzie, ocyrklowawszy nadziały dowolne skałek, poczęli się osiedlać. Wnet dookoła Słupnika zagęściły się osiedla ludzkie: wieś się zrobiła. Tedy za natchnieniem onego męża bożego jednomyślnym plebiscytem uchwalono postawić karczmę pośrodku na zbieży dróg (gdzie dzisiaj Kulig) i ochrzczono ją wdzięcznie „Pod Słupnikiem“. Pierwszy to krok do cywilizacji.
Gdzie są ludzie, tam ciągną lekarze, a za lekarzami znowu goście. Osobny ten gatunek ludzi spłynął do cichej kotliny, jedną dotąd karczmą się obywającej. Okazał się brak mieszkań. Czyniono więc przybudówki, wyzyskując sienie, strychy, każdy kąt, gdzieby gościa drogiego umieścić; przekształcano swoiste szałasy, wybijając dziury w dachach, na mniej dogodne wille; lub też sami już goście, którzy widzieli świat, szwajcarskie sobie budowali schrony.
Poczęły się domy szerzyć — jęły wynikać piętra na poddaszach — dwie nowe karczmy wstały i kawiarnia.
Tedy to nasz nowoczesny Słupnik, zgorszony nad miarę, wolą wćwiczoną na Jodze, wzniósł się w sobie i wcielił się w leżący nad kotliną Giewont. Odtąd czołem tkwi w gwiazdach.
A równocześnie też, logiką rzeczy, karczmę pierwszą, zwaną „Pod Słupnikiem“, rozrosłą w piętrowy hotel, przezwano „Pod Giewontem“. I rozwój dalej szedł. Wzdłuż drogi dawnych osiedli jęli przybysze wznosić domy, wykupywać place, a potomków pasterzy cofać z frontu głównej arterji, przy której wnet wynikły sklepy, fryzjernie, jatki — rodziły się sławne dziś Krupówki. Wieś przechodziła w miasto.
Na opuszczonej pośrodku kolumnie stawali różnymi czasy samotnością pośród ludzi święci: Chałubiński, Stolarczyk, Witkiewicz — by kazać rzeszom o pięknie i świętości życia — Sabała też znużony, z gęślikami pod kolumną spoczął, a miasto dalej rosło. Powytyczano ulice, wynikały naokół wille, jak grzyby w słotne lato, o imionach sentymentalno-pamiątkowych (Zochna, Lola, Dzitka) lub bohaterów narodowych (Jarema, Jurand, Kmicic i t. d.). Uświadomienie kotliny wzrastało. Dla podkreślenia łączności onej ze stolicą nazwano jedną z ulic Marszałkowską, inną zasię, dla łączności z państwem, Jagiellońską. Głowę też imitacji z Jagiełły zatknięto na wolnym słupie. Tedy, dla zadokumencenia ogólno-narodowego charakteru rosnącego miasta, pojawili się: Mangel, Kohan, Holländer i inni „tubylcy“, jako też ich sympatycy: Birtus, Krzyżak, Skibiński i t. d. Napływać jęli różni fachowi partacze, tworząc dla okrągłości stan rękodzielniczy. Rosły podgiewontowe Myślenice, ślebodnie, szybko, w oczach pokolenia. Górale też, potomkowie owych to dzikich pasterzy, jęli na wzór will widzianych stawiać po brzegach, urwiskach przewiewne domki stylowe. A wszystko to dla mitycznej osoby, dla gościa. Aliści zjawił się mąż dziki, o szeroko pojętym altruizmie i, aby udogodnić słabszym kuracjuszom wycieczki, założył na Krupówkach — nie jakieś płynne, ale murowane — z przystanią schronną Morskie Oko. Znaleźli się naśladowcy — murowanice piętrowe jęły się dźwigać. Duma krupowian rosła. Wille drewniane, jako wobec wieczności znikome, zaczęto mieć w pogardzie. Każdy też z gości, mający plac budowlany, przywoził swego architektę z Pińska, z Radomia, Stryja lub zgoła ze Lwowa i dawał genjuszowi jego wolne pole. Powstały więc ślebodne budowle, o nakryciu głów przeróżnem, to bokiem, to wskos ku sobie patrzące. Ambicje budowlane jęły się podnosić. Powstały spółki akcyjne, o rzucie amerykańskim, mające w planie zamurować drapaczami Bystre, Antałówkę, wszystkie siedem wzgórz, otaczających kotlinę. Miała powstać nowa Roma, o większem bogactwie stylów.
W pewnym czasie stanęło przed decydującymi mężami zagadnienie: dla kogo ma być Zakopane? Dla chorych — czy dla artystów — czy też dla narciarzy?... Lekarze głosowali za chorymi, lecz z pewnym wyjątkiem. Np. nieoceniony dr. Marcin, gdy zastępował raz dra Janiszewskiego w jednym z pensjonatów u pacjenta-suchotnika, a ten doń z rozżaleniem: „Panie doktorze“, — mówi — „ja tu już parę miesięcy siedzę, a nie czuję polepszenia“; na to ów pocieszająco: „Mój panie drogi, znam ludzi, co nie miesiące, ale lata całe tu siedzieli, a nic się im nie polepszyło, ba, jeszcze gorzej się czuli; trza mieć, mój panie, końskie zdrowie, żeby Zakopane wytrzymać“. Tego zdania zapewne jest też klimatyka, zakazując wstępu chorym do pensjonatów.
W podobnym losie są też i artyści. Klimat Zakopanego im nie służy. Trza mieć — mówiąc słowy dra Marcina — końskie siły, żeby tu móc tworzyć. Atmosfera trzaskowo-tatrzańska zgoła im nie służy. Którzy tu trwale się przyjęli, dowodnym powyższej tezy są przykładem.
Pozostaliby narciarze; naród na atmosferę odporny, krzykliwy, mogący chodzić również dobrze na nogach jak i na głowie. Ba, lecz zima ostatnia pokazała, że niebo ich bojkotuje; podhalańscy święci nie są też ich patronami.
Gdyby z całych Tatr śnieg zgarnęli, nie wiem, czyby wystarczył na jedną odskocznię. Muszą innych Himalajów szukać.
Więc zostaje jedyny, najmilszy zresztą dla Zakopanego nieokreślony w zawodzie gość, taki, który płaci.
Czasy powojenne, czasy wszechmożnego paska, czasy powszednich miljonów, przy trudnościach paszportowo-granicznych, ściągnęły onego gościa do kotliny Podtatrza w mnogiej liczbie — iż dał się odczuć głód mieszkań, a sprawa nowych bóżnic, drapaczy, bristolów, stała się pilno aktualną.
Był to sezon bogacenia się, nadziei, widoków i obdzierania w pełnem słońcu lichwiarza-bliźniego. Lecz trwał niestety krótko. Nadszedł czas skromnego „złotego“, przy otworzeniu płotów zagranicę. Odkrył ktoś, że Riviera tyle samo kosztuje, co Krupówki. Więc Możnobylscy tam wolą wykwitać lub w innych badach rujnować swoje cenne zdrowie, a przywiązane do orki wiecznej zdziadziałe inteligenty muszą po pół procent z pensji głodowej odkładać na bliską trumnę. Czasem się tam ten i ów lekkomyślniejszy na parę dni w „stolicy letniej“ zawadzi — lecz trudno golić goliznę.
Zmienił się nastrój pod Giewontem. Nawet tak zawdy ochocze pogotowie ratunkowe posmętniało. Dawniej, przy większej liczbie, i to przedsiębiorczych gości, zawdy spory procent był spadających z Nosala, z Giewontu, łamiących ręce i nogi — był ruch, sensacja, radość — a teraz miesiące trza przy nudzie wiejącej zewsząd na werandzie Trzaski wyczekiwać, zanim jakiś zaginiony idjota kapnie.
Pustka nastała. Są wille, pensjonaty, rękodzielnie, sklepy, chodniki z przeskoczniami, jest szpital jak wymarzony — jest sławna studnia cudownego dra Gabryszewskiego (widział ją sam minister zdrowia!), gdzie pod opieką jego, a przy poparciu gminy bakcyle tyfusu jako pstrążki młode się hodują. Są atrakcje różne — jeno gości niema. Najczęściej tu widywany, to egzekutor podatkowy.
Napróżno Fr. Trzaska sprowadził z Bielska czy Katowic grającego na trąbie, pile, mandolinistę i prawdziwego murzyna — dochód z owych sensacyj nie wystarczył na pokrycie nowej klatki wchodowej i na ofiary „dobrowolne“ na cele dobroczynne. Napróżno najmniej tatrzańska kawiarnia sprowadziła fikające nóżkami pod sufit angielki z Drohobycza — nawet ostatnie grające w bridża „stammgasty“ do Karpia się przeniosły. Napróżno też przemyślny zięć Dzikiewicza porobił wiele mówiące dla gości przytulnie — dochód nie pokrył tapicera. I napróżno gremjum pensjonatowe porozlepiało na wszystkich stacjach afisze: że w Zakopanem śniegu zwały, mieszkania i jedzenie obfite za durno — — gości to nie zwabiło.

Lecz dość żartów, choć w nich zwykle smutna mieści się prawda. Trza położeniu poważniej spojrzeć w oczy: a niemyślących najłacniej śmiechem zastanowić. Zakopane wzrosło, niby dokoła Słupnika, przypadkowo. Ta przypadkowość, bezplanowość ma zamiar trwać dalej. A jeżeli trwać będzie — to upadek Zakopanego oczywisty. Konkurencję nieodpartą stworzy zagranica i uzdrowiska czeskie po tamtej stronie Tatr. Zakopane, chcąc żyć — musi wstąpić na drogę sensową rozwoju. Musi zdać sobie sprawą z siebie: poco jest i czemu ma służyć. Obecnie stoi na zwrotnicy: albo — albo...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Orkan.