<<< Dane tekstu >>>
Autor Henri de Régnier
Tytuł Zamek Lucyli
Pochodzenie U poetów
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkowicza
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia Naukowa Towarzystwa Wydawniczego w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Miriam
Tytuł orygin. Le chateau de Lucile
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Je suis parli, un soir, pour le chateau de Lucile...



Zamek Lucyli.

Wyjechałem, pewnego wieczora, do zamku Lucyli...
Zapalone latarnie wielkiej kolasy znęcały błędny lot komarów nocnych, które ze szmerem żwawych skrzydeł wirowały dokoła tej niby gwiazdy uwięzionej a przyciągającej.
Z nadrzecznych przybywając, urwisk, z wilgotnych o zmierzchu ogrodów, z zalanych ciemnością gąszczów różanych, z alej pomrocznych, — przeszywały drgającym wyrajem wrażliwe milczenie wieczoru, różano i płowo kładącego się na wzgórzach żniwnych i leśnych, het gdzieś ponad dachami miasta.
Ciężkie konie, z posplatanemi w warkoczyki grzywami i ogonami i z jakąś błahą różą na czole, biły kopytami w rozdźwięczny bruk pustego placu, i wysunąłem głowę przez drzwiczki, aby napędzić do pośpiechu pocztyliona, znającego drogi, wzgórza i całą okolicę, kędy, w cieniu ogromnych borów ochronnych, na ustroniu, pośród rozległych stawów i chłodnych sadzawek, w głębi usianych gaikami parków, krył się zamek niezwykły i nikomu nieznany, do którego Lucyla zaprosiła mię, uśmiechnioną oczu obietnicą, na zabawy tryskające z fontan i kwiatów, na słodkie księżyce ponad wonnemi trawnikami, ponad stołami owoców i kryształów — tajemnice siedziby przystosowanej do jej sposobu czucia się kobietą —; na upojenie, w jakimś samotnym a omdlałości pełnym, jak szczęście samo, buduarze, jej ciałem poprzez muślinów koronkę, jej włosami, tak nieodzownie oddanemi na pastwę surowym szponom grzebienia i tak ruchomemi w tem jeństwie, a teraz wolnemi nareszcie i rozsiewającemi wonną wichurę pudrów i deszcz prochów złotych; na zbudzenie się wreszcie, po odpoczynku na sofie, i na szeptane do ucha najcudniejsze baśnie wschodu, paplaninę miłosną a naiwną zaczarowanych królewien w pałacach zabaw złośliwych...
Ostatni owadek towarzyszył długo chyżej kolasie. Krążył dokoła latarni, przelatywał tam i z powrotem w wachlarzowatej smudze światła, która zdawała się igrać z nim i odtrącać go ku ciemności, kędy, pośród zdumienia wiosek w śnie pogrążonych, dzwoniły grzechotki zaprzęgów oraz kruche szyb powozowych kryształy.
Droga przez wzgórza i spadki, śród pól, gajów i żywopłotów, podwójne balustrady mostów rozdźwięcznych i żwirowatych, droga przez groble stawów i przekopy górskie, pod nocą ugwiażdżoną i przy wietrze dławiącym się w wąwozach a łkającym cicho w listowiu.
Słupki przydrożne, jeden po drugim, białe śród mroku, drogowskazy na rozstajach, żebrak nad rowem, wszystko mówiło, że jedziemy ku zamkowi Lucyli.
Świt wzeszedł nad rolami i miastami nieznanemi i nad wysokiemi górami. Konie wietrzą hen w oddali, po za skalami i widnokręgami, przystań przednich pastwisk i owsów radosnych.
Śród kwiatów — że-to uśmiechnie mi się liczko jej w przedsionku, czy też może wybiegnie sama aż do zakrętu drogi, aby czatować na przybycie podróżnika, na ukazanie się pudrowanej głowy pocztyliona, na strzelanie batów i trąbek odgłosy?
Słońce chyli się ku zachodowi; kolasa wciąż toczy się traktem; długa droga bez popasu rozczochrała perukę pocztyliona, poplątała grzywy końskie, a pył, który wcisnął się w otwory brzękadeł, głuszy ich dzwonność.
A jednak to tam, wiem doskonale, coś upewnia mnie, że to tam, pośród tych gajów, kryje się, u kresu dróg, pośród wód i ogrodów, zamek Lucyli.
Jakaś raca przepyszna, wytrysnąwszy z szelestem i trzaskaniem pośród nagłych muzyk w ten zmrok wieczorny, rozkwieci się oto za chwilę w promienisty bukiet płatków złotych i dyamentów gwiezdnych, i obwieści ponad temi gąszczami, w których rozebrzmią kaskady śmiechów i źródeł, blizkość frontonów i dachów.
Wieczór jest ciepły i cichy. Kędyż przysiadły białe gołębie, o których opowiadała mi, że krążą niby naszyjnik skrzydlaty nad jej siedzibą, upuszczając niekiedy z dziobków tęczujące opale w rozległe modre jeziora!
O jakże słodką byłaby gędźba ich skrzydeł! gdzież więc znak jaki ich obecności?
To tam, droga się kończy u wielkich głazów sterczących, które zagradzają biegnącą w górę aleję drzew: przeszkoda dowcipna, wskazująca każdemu że tu wyzuć się trzeba ze wszystkich okazałości przybycia i przepychów zaprzęgu i że, z chwilą wstąpienia w dziedziny Pani, trzeba się oddać w pieczę jej wystawności gościnnej.
Poszedłem sam długą aleją śród milczenia i zmroku.
O kłamliwa i płocha Lucylo, czemuż przyobiecywałaś mi tyle zmyślonych rozkoszy: swą postawą — siedzibę królewskiego wykwintu, swemi włosami — słodycz jedwabiów i czarodziejstwo złota, swym głosem — pieśni i chorowody, swemi usty — barwę i upojność win świętych, pierśmi swemi — cudność owoców, oczyma — wody spokojne, kędy marzenie zstępuje śród bark i łabędzi, śród odbić drzew okolnych i szlachetnych kamieni!
O Lucylo, cóż za smutna pielgrzymka do zamku twej duszy!
Bezradośnie zadrżałem w opuszczeniu twych komnat i pustce milczenia, o siedzibo popiołów! a przy odejściu, wzrok mój, tkwiący na zniszczonych fasadach i obnażonych frontonach, tych maskach nieuleczalnej nędzy wewnętrznej, ujrzał je raz jeszcze, kołyszące się chwiejnie w widziadlanem zwierciadle wód martwych dookoła, rozprzęgujące się zwolna i jak gdyby stapiające w jakąś nicość ułudę swego kłamstwa.
Od świtu do wieczora, od wieczora do świtu, oglądałem z powrotem trakty i mosty, białe o zmroku słupki przydrożne, równiny, góry, miasta, — i cóżbym miał do odpowiedzenia, gdyby żebractwo na rozstaju, wyciągające rękę po swój obol, lub gdyby dzieci wiejskie, wdrapujące się na stopień powozu, aby wyżebrać jaką jałmużnę lub dar niespodziany, których odmówił im egoizm i zawrotny szał mojej żądzy, — rozbiły kamieniami szybę kolasy, w której powracał, smutny i zgnębiony, pogrom mego marzenia!



HENRI DE RÉGNIER. LE CHATEAU DE LUCILE.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henri de Régnier i tłumacza: Zenon Przesmycki.