Zbrodnia i kara (Dostojewski, 1928)/Tom I/Część pierwsza/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Fiodor Dostojewski
Tytuł Zbrodnia i kara
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Преступление и наказание
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ PIERWSZA[1]
ROZDZIAŁ I

W początku lipca, w dzień nadzwyczaj skwarny, pod wieczór pewien młodzieniec wyszedł ze swej komórki, którą odnajmował od lokatorów w zaułku S., na ulicę, i zwolna, jakby niezdecydowany, skierował się w stronę mostu K.
Szczęśliwie uniknął spotkania ze swą gospodynią na schodach. Jego komórka mieściła się pod samym dachem wysokiego czteropiętrowego domu i podobna była raczej do szafy, niż do mieszkania. Gospodyni zaś jego, od której najmował tę komórkę z obiadem i usługą, mieszkała o jedno piętro niżej w osobnym lokalu, a za każdym razem, przy wychodzeniu z domu, wypadało mu koniecznie przechodzić tuż przy jej kuchni, prawie zawsze otwartej naoścież od strony schodów. I za każdym razem młodzieniec, mijając ją, doznawał uczucia jakby słabości czy strachu, co go niepomiernie gniewało i wzruszało: okropnie był zadłużony u gospodyni i lękał się z nią spotykać.
Nie dlatego, żeby był istotnie tchórzliwym i zahukanym, bynajmniej, a nawet wprost przeciwnie; lecz od pewnego czasu był niezwykle rozdrażniony i znękany; jakgdyby cierpiał na hopochondrję. Tak się zagłębił sam w sobie, że usunął się od wszystkich i lękał się jakiegokolwiek spotkania, nietylko spotkania z gospodynią.
Zgnębiła go bieda; ale nawet ta szczupłość funduszów przestała mu dokuczać ostatniemi czasy. Swemi powszedniemi sprawami przestał i nie chciał się zajmować wcale. Żadnej gospodyni zgoła się nie lękał, bodajby nawet najgorsze miała względem niego zamiary. Ale zatrzymać się na schodach, słuchać byle gadaniny o tych codziennych, drobiazgach, które go nic a nic nie obchodzą, wszystkie te natrętne domagania się zapłaty, groźby, skargi, a przytem samemu kręcić się, przepraszać, wyłgiwać, — nie, lepiej już, jak kot, prześlizgnąć się przez schody i drapnąć, nie widząc się z nikim.
Zresztą tym razem obawa spotkania się z wierzycielką nawet jego samego uderzyła po wyjściu na ulicę.
„Takiego czynu chcę się dopuścić, a lękam się takich głupstw!“ pomyślał z dziwnym uśmiechem. „Hm... tak, człowiek ma wszystko w ręku i wszystko ucieka mu z przed nosa jedynie przez tchórzostwo to tak... Ciekawym, czego się też ludzie najbardziej lękają? Nowego kroku, nowego własnego słowa lękają się najbardziej... A zresztą, za dużo gadam. Dlatego nic nie robię, że gadam. Lepiej powiem: dlatego gadam, że nic nie robię. W tym to ostatnim miesiącu nauczyłem się gadać, leżąc po całych dniach w kącie i myśląc... o niebieskich migdałach. Ale poco idę teraz? Czym zdolny do tego? Czy to na serjo? Wcale nie na serjo. Tak, dla fantazji sam sobie płatam figle? Bardzo być może, że figle.
Na ulicy straszna była spiekota, a przytem duszność, tłok, wszędzie wapno, rusztowania, cegła, kurz i ten szczególny letni swąd, tak znany każdemu mieszkańcowi Petersburga, nie mogącemu mieć willi, — wszystko to razem nieprzyjemnie dotknęło bardzo rozdrażnione nerwy młodzieńca.
Nieznośny zaś odór z traktjerni, których w tej części miasta niezwykłe mnóstwo, i pijani, spotykani co krok, pomimo że był dzień powszedni, uzupełniali wstrętny i smutny koloryt obrazu. Uczucie najgłębszej ohydy błysnęło na chwilę w delikatnych rysach młodzieńca. A był on bardzo przystojny, o ślicznych, ciemnych oczach, szatyn, wzrostu więcej niż średniego, szczupły i zgrabny. Ale wkrótce wpadł jakby w głęboką zadumę, a nawet, mówiąc ściślej, jakby w zapomnienie i poszedł już, nie widząc nic dokoła siebie, bo i nie pragnąc nic widzieć. Zrzadka tylko szeptał coś do siebie, z przyzwyczajenia do swych monologów, do którego przyznał się przed chwilą. W tej chwili czuł on zarazem, że myśli mu się niekiedy mącą i że jest bardzo słaby: już drugi dzień jak nic prawie nie jadł.
Ubrany był tak nędznie, że inny człowiek, nawet przyzwyczajony, wstydziłby się w dzień wychodzić w takich łachmanach na ulicę. Zresztą ta część miasta była taka, że ubraniem byłoby tu trudno kogoś zadziwić. Bliskość placu Siennego, mnogość pewnych zakładów i ludność przeważnie cechowa i rzemieślnicza, skupiona w tych środkowych ulicach i zaułkach Petersburga, pstrzyły niekiedy ogólną panoramę takiemi osobnikami, że dziwnem byłoby się zdumiewać przy spotkaniu z którą z tych figur. Ale tyle zjadliwej pogardy skupiło się już w duszy młodzieńca, że, nie bacząc na całą swą, niekiedy arcymłodą drażliwość, on najmniej się wstydził swych łachmanów na ulicy. Co innego, przy spotkaniu z pewnymi znajomymi lub z byłymi kolegami, z którymi wogóle spotykać się nie lubił... A jednak, gdy jakiś pijak, którego niewiadomo poco i dokąd wieziono naówczas przez ulicę na ogromnym wozie, zaprzężonym w olbrzymiego konia od ciężarów, krzyknął doń nagle, w przejeździe: „Ej ty! szwabski kapelusznik!“ i zaśmiał się na całe gardło, wskazując nań ręką — młodzieniec nagle przystanął i gorączkowo złapał się za kapelusz. Był to wysoki, okrągły, zimmermanowski cylinder, ale już strasznie zniszczony, cały zrudziały, pogięty i poplamiony, bez taśmy i najbezecniej przyklapnięty z jednego boku. Ale nie wstyd, lecz jakieś zupełnie inne uczucie, podobne nawet do przerażenia, owładnęło nim wtedy.
— Wiedziałem o tem! — mruknął ponuro — wiedziałem! To właśnie najgorzej! Oto takie głupstwo, taki drobiazg marny i cały plan na nic! Tak, kapelusz zanadto krzyczący... Śmieszny, dlatego zwraca uwagę... Do moich łachmanów potrzebuję koniecznie czapki, starego jakiego grata, byle nie to paskudztwo... Nikt takich nie nosi, o wiorstę go spostrzegą... będą pamiętać... to właśnie, że będą pamiętać i wydadzą. W takich razach trzeba dawać jaknajmniej powodów... Drobiazgi, najgłówniej drobiazgi...! Te drobiazgi właśnie gubią zawsze i wszystko...
Iść miał niedaleko, wiedział nawet ile kroków od bramy jego domu: dokładnie siedemset trzydzieści. Jakoś razu pewnego zliczył je najmimowolniej w zamyśleniu. Wówczas sam nie wierzył w te swoje mrzonki i tylko drażnił siebie ich okropną, ale ponętną śmiałością. Teraz zaś, po miesiącu, zaczynał już patrzeć inaczej i pomimo wszystkich drażniących monologów o własnej bezsilności i niezdecydowaniu, mimowoli jakoś ową „okropną“ mrzonkę przyzwyczaił się uważać za przedsięwzięcie do urzeczywistnienia, lubo ciągle jeszcze nie dowierzał samemu sobie. Nawet teraz szedł zrobić próbę swego przedsięwzięcia, a z każdym krokiem wzruszenie jego wzrastało silniej i silniej.
Z zamierającem sercem, drżąc nerwowo, zbliżył się do olbrzymiego domu, wychodzącego z jednej strony na kanał, a z drugiej na ulicę — ...ą. Dom ten składał się z maleńkich lokali i był zaludniony przez rozmaitych pracowników — krawców, ślusarzy, kucharki, różnych niemców, dziewczęta tolerowane, drobnych urzędników i t. p. Wchodzący i wychodzący tłumnie — co chwila mijali obie bramy i kręcili się na obu podwórzach domu. Nadzór spełniało trzech czy czterech stróżów. Młodzieniec był bardzo kontent, nie spotkawszy się z żadnym z tych ostatnich i niepostrzeżenie prześlizgnął się zaraz z bramy na prawo na schody. Schody były ciemne i wąskie, „kuchenne“, ale on już wiedział o tem, wszystko już zbadał, zmierzył, i całe to otoczenie bardzo mu odpowiadało: w takiej ciemności nawet ciekawy wzrok nie był niebezpieczny. „Jeżeli teraz tak się boją, cóżby to było, gdyby istotnie miało dojść co do czego?“ pomyślał mimowoli, zdążając na trzecie piętro. Tu zagrodzili mu drogę dymisjonowani żołnierze, tragarze, wynoszący meble z jednego z lokali. Wiedział on już przedtem, że w tym lokalu mieszkał jakiś familijny niemiec, urzędnik: „zatem ten niemiec przenosi się, więc na trzeciem piętrze i na tym placyku, przez jakiś czas, będzie zajęte tylko mieszkanie starej. To dobrze... na wszelki wypadek...“ pomyślał znowu i zadzwonił do mieszkania starej. Dzwonek brzęknął słabo, jakgdyby ulany był z blachy nie z miedzi. W małych lokalach takich domów wszędzie prawie są takie dzwonki. Zapomniał już dźwięku tego dzwonka i teraz ten dziwny brzęk jakby mu coś przywiódł na pamięć i jasno przedstawił... Zadrżał, zanadto miał już osłabione nerwy tym razem. Wkrótce potem drzwi otworzyły się na maleńką szparkę: mieszkanka oglądała przybyłego z widocznem niedowierzaniem i widać tylko było jej oczki, połyskujące w ciemności. Ujrzawszy jednak na placyku dużo ludzi, nabrała odwagi i otworzyła drzwi naoścież. Młodzieniec wstąpił przez próg do ciemnego przedpokoju, oddzielonego przepierzeniami od maleńkiej kuchenki. Stara stała przed nim w milczeniu i spoglądała nań pytająco. Była to drobna, sucha staruszeczka, lat sześćdziesięciu, o złem i ostrem wejrzeniu, o małym zaostrzonym nosku, z gołą głową. Jej brudno blond włosy, niezbyt siwe, były obficie wyłojone tłuszczem. Na jej cienkiej i długiej szyi, przypominającej kurzą łapę, wisiała jakaś flanelowa szmata, plecy zaś — pomimo upału — ustroiła sobie w wytarty i pożółkły futrzany kaftan. Młodzieniec spojrzał widać na nią jakimś dziwnym wzrokiem, gdyż w oczach jej nagle błysnęło znowu poprzednie niedowierzanie.
— Raskolnikow, student, miesiąc temu byłem u pani, — spiesznie wycedził przybyły z półukłonem, przypomniawszy sobie, że trzeba być uprzejmiejszym.
— Pamiętam, dobrodzieju, pamiętam bardzo dobrze, że pan byłeś — odparła staruszka — ani na chwilę nie spuszczając zeń swych przenikliwych oczek.
— Otóż... znowu przychodzę po to samo... zaczął Raskolnikow, trochę zmęczony i zadziwiony niedowierzaniem staruszki.
„A może ona zawsze taka, możem wówczas nie uważał na to“, pomyślał z nieprzyjemnym uczuciem.
Stara zamilkła, jakby się namyślając, potem odeszła na stronę i, wskazując na drzwi do pokoju, wyrzekła, puszczając gościa naprzód:
— Wejdź pan.
Nieduża izba, do której wszedł młodzieniec, o żółtem obiciu, z geranją i perkalowemi firankami w oknach była w tej chwili jasno oświetlona promieniami zachodzącego słońca.
„A więc i wtedy będzie także słońce“, najmimowolniej błysnęło w umyśle Raskolnikowa, i bystrym wzrokiem rozejrzał się po całej izbie, ażeby jak najdokładniej wszystko zbadać i zapamiętać. Ale w pokoju nie było niczego nadzwyczajnego. Meble bardzo stare, jesionowe, żółte, składały się z kanapy z ogromnem wygiętem oparciem drewnianem, z okrągłego stołu formy owalnej, tualety ze zwierciadłem pomiędzy oknami, krzeseł przy ścianach, z dwóch czy trzech groszowych obrazków w żółtych ramkach, wyobrażających panny niemieckie z ptaszkami w rękach — oto całe umeblowanie. W kącie, przed niewielką kapliczką płonęła lampka. Wszędzie było nadzwyczaj czysto: meble i podłogi aż błyszczały od wycierania. „To praca Elżbiety“ pomyślał młodzieniec. Najmniejszego kurzu nie można było dostrzec w całem mieszkaniu. „Taka czystość bywa tylko u złych i starych wdów“ myślał dalej Raskolnikow i ciekawie zanurzył wzrok poza perkalową portjerę do drugiej maleńkiej izdebki, mieszczącej w sobie pościel staruszki i komodę. Jeszcze nigdy tam nie zaglądał. Całe mieszkanie składało się z tych dwóch pokojów.
— Czego pan chcesz? — srogo zapytała staruszka, wchodząc do izby i, jak poprzednio, stając przed nim, ażeby mu patrzeć prosto w oczy.
— Chciałem zastawić... to! — Wyjął z kieszeni stary płaski srebrny zegarek. Na jego tylnej kopercie był wyryty globus. Łańcuszek był stalowy.
— Ale i na tamten zastaw już dawno minął termin. Trzy dni temu upłynął już miesiąc.
— Zapłacę pani procent jeszcze za miesiąc: cierpliwości.
— A to już moja dobra wola: być cierpliwą, albo sprzedać zastaw choćby zaraz.
— Wiele mi pani da za zegarek?
— Z drobiazgami przychodzisz, dobrodzieju; nic prawie nie warte. Na pierścionek dałam wówczas dwa papierki, a u jubilera możnaby taki sam kupić za półtora rubla.
— Daj pani ze cztery ruble, wykupię zegarek po ojcu. Wkrótce przyślą mi pieniądze.
— Półtora rubelka i procent zgóry, jeżeli łaska.
— Półtora rubla! zawołał młodzieniec.
— Wolna wola. — I stara podała mu zegarek. Młodzieniec wziął go i tak się rozgniewał, że chciał już odejść; ale zaraz opamiętał się, przypomniał bowiem sobie, że nie miał już dokąd iść i że przyszedł jeszcze po coś innego.
— Dawaj pani! — rzekł szorstko.
Stara sięgnęła do kieszeni po klucze i poszła do drugiej izby za portjery. Młodzieniec, zostawszy sam jeden na środku pokoju, ciekawie przysłuchiwał się i rozważał. „Widocznie górna szuflada, myślał, klucze nosi tedy w prawej kieszeni... Wszystkie na jednem kółku, w jednym pęku... I tam jeden klucz jest większy od innych, trzy razy, z zębatą główką, oczywiście nie od komody... A więc jest jeszcze jakaś szkatułka lub skrytka... To właśnie grunt. Do skrytek zawsze bywają takie klucze... A zresztą, wszystko to podłe“...
Stara powróciła.
— Tak oto, dobrodzieju; licząc po grzywnie na miesiąc od rubla, to za półtora rubla wypadnie piętnaście kopiejek, na miesiąc zgóry. A za tamte dwa rubelki należy się od pana jeszcze dwadzieścia kopiejek, to razem będzie trzydzieści pięć. A więc za zegarek dostanie pan wszystkiego rubel i kopiejek piętnaście. Oto są.
— Jakto! Więc już teraz tylko rubel piętnaście!
— Tak jest.
Młodzieniec nie sprzeczał się i wziął pieniądze. Patrzał na starą i nie śpieszył się z odejściem, jakgdyby chciał coś powiedzieć, czy zrobić, ale jakby sam nie wiedział, czego chciał właściwie...
— Może ja pani w tych dniach przyniosę jeszcze jedną rzecz... srebrną... śliczną... papierośnicę... jak wrócę od przyjaciela... — zaciął się i urwał.
— A to wtedy pogadamy, mój dobrodzieju.
— Bądź pani zdrowa... A pani zawsze sama siedzi w domu, siostrzyczki niema? Zapytał, jak mógł, najprzychylniej, wchodząc do przedpokoju.
— A tobie co do niej, dobrodzieju?
— Nic szczególnego. Tak się pytam... Pani bo zaraz... Bądź pani zdrowa!
Raskolnikow wyszedł zupełnie zgnębiony. Stan ten pogarszał się z każdą chwilą. Schodząc ze schodów, zatrzymał się nawet kilka razy, jakby go coś nagle uderzyło. I nareszcie, już na ulicy, zawołał:
— O Boże! Jakie to wszystko wstrętne! I miałżebym ja... nie, nie! To żarty! To szaleństwo! — Dodał stanowczo: I czyż taka okropność mogła mi przyjść do głowy? Ach do jakiej nędzy zdolne jest moje serce!... Przecież to brud, podłość, ohyda, srom!... Ja przez cały miesiąc!...
Ale nie mógł ani słowami, ani wykrzyknikami wyrazić swego wzruszenia. Uczucie nieskończonego wstrętu, które zaczęło dręczyć i mącić mu serce jeszcze wówczas, gdy szedł do starej, doszło teraz do takich rozmiarów i stało się tak rażące, że nie wiedział, jak uciec od swej troski. Szedł po trotuarze, jak pijany, nie zwracając uwagi na przechodniów i potrącając ich, aż opamiętał się dopiero na następnej ulicy. Obejrzawszy się, zauważył, że stoi tuż przy jakimś szynku, do którego wejście było z trotuaru po schodach na dół, do suteryny. Z drzwi akurat w tej chwili wychodziło dwóch pijanych, którzy, podtrzymując jeden drugiego i wymyślając sobie nawzajem, wdrapywali się na ulicę. Raskolnikow bez namysłu zszedł na dół. Nigdy dotąd nie bywał w szynkach, ale teraz w głowie mu się kręciło, a przytem dręczyło go palące pragnienie. Zachciało mu się wypić zimnego piwa, tembardziej, że nagle swe osłabienie tłumaczył sobie głodem. Usiadł w ciemnym i brudnym kącie, przy lepkim stole, zażądał piwa i chciwie wychylił pierwszą szklankę. Zaraz wszystko odeszło i myśli mu się wyjaśniły. „Wszystko głupstwo“, ozwał się z nadzieją „nie było się czem trapić! Poprostu rozstrój fizyczny! Jedna, druga szklanka piwa, kawał suchara — i oto w jednej chwili umysł krzepnie, myśl jaśnieje, zamiary się utrwalają! Tfu! Jakaż to marność!...“ Pomimo jednak tak pogardliwego splunięcia, patrzał już wesoło, jakby pozbywszy się nagle jakiegoś ciężaru, i przyjaźnie ogarnął wzrokiem otoczenie. Ale nawet i w tej chwili przeczuł niejasno, że cała ta otucha była także chorobliwa.
W szynku o tej porze mało już było ludzi. Oprócz owych dwóch pijanych, których spotkał na schodach, tuż za nimi wyszła cała zgraja, coś z pięciu ludzi z jedną dziewką i z harmonją. Po ich wyjściu było cicho i przestronnie. Pozostali tylko: jakiś z pozoru mieszczanin podchmielony, ale nie bardzo, siedzący przy piwie; jego towarzysz, tłusty olbrzym, w sybirce z siwą brodą, dobrze cięty, drzemiący na stołku i kiedy niekiedy, znienacka, zaczynający prztykać palcami, rozrzuciwszy ręce w różne strony, i podrzucać wierzchnią część korpusu, nie wstając ze stołka, przyczem pośpiewywał jakiś nonsens, usiłując przypomnieć sobie wiersze, w rodzaju:

Przez rok cały żonę ściskał,
Przez rok ca-ły żonę ści-skał...

Albo, nagle ocknąwszy się znowu:

Przez Podjacką szedł ulicę,
Tam odnalazł swą dziewicę...

Ale nikt nie współczuł jego rozpromienieniu, milczący towarzysz spoglądał na te wybryki nawet niechętnie i z niedowierzaniem. Był tam jeszcze pewien człowiek, z pozoru wyglądający na dymisjonowanego urzędnika. Siedział on osobno przed flaszką gorzałki, pijąc co kilka minut i rozglądając się dokoła. I on także zdawał się być bardzo wzruszony.




  1. Dodano przez Wikiźródła.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Fiodor Dostojewski i tłumacza: anonimowy.