Zbrodnia i kara (Dostojewski, 1928)/Tom II/Część czwarta/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Fiodor Dostojewski
Tytuł Zbrodnia i kara
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Преступление и наказание
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ III

Co najważniejsza, że Łużyn do ostatniej chwili nie przypuszczał takiego rozwiązania. Opierał się aż do ostatnich granic, nie mogąc zmieścić w swojej głowie, że dwie biedne i bezdomne kobiety mogą wyślizgnąć się z pod jego władzy. Temu przekonaniu pomogła wiele pycha i ten stopień zarozumiałości, którą najlepiej nazwać sobkostwem. Pan Piotr, wydobywszy się na wierzch z nicości, chorobliwie przywykł rozkoszować się samym sobą, wysoko cenił swój rozum i zdolności, a nawet niekiedy, sam na sam, lubował się swoją twarzą w zwierciadle. Ale najbardziej kochał i cenił zdobyte pracą i wszelkiemi środkami swoje pieniądze: stawiały go one na równi ze wszystkiem, co było wyższem od niego.
Przypominając teraz z goryczą Duni o tem, że zdecydował się wziąć ją, pomimo złej opinji, pan Piotr mówił szczerze i czuł nawet głębokie oburzenie na taką „czarną niewdzięczność“. A jednak, starając się wtedy o rękę Duni, był on już zupełnie i głęboko przeświadczony, że plotki nie miały żadnej podstawy, że całe miasteczko oddawna przestało się niemi zajmować, usprawiedliwiwszy Dunię w zupełności, a i on sam nie zaparłby się tego, że wszystko to było mu wiadomem i wówczas. Bądź co bądź jednak, wysoko cenił swoje postanowienie wywyższenia Duni aż do samego siebie i uważał to za czyn bohaterski. Wymawiając to przed chwilą Duni, wymawiał swoją ukrytą, wypieszczoną myśl, którą się już nieraz rozkoszował, i nie mógł pojąć, że inni ludzie nie uwielbiają jego postępku. Składając pierwszą wizytę Raskolnikowi, wszedł z uczuciem dobroczyńcy, przygotowanego do zerwania owoców i wysłuchania najsłodszych komplementów. I naturalnie, teraz, schodząc ze schodów, uważał się za obrażonego w najwyższem stopniu i za zapoznanego.
Dunia zaś była dlań poprostu niezbędną; wyrzec się jej — z tą myślą nie mógł się pogodzić. Już oddawna, od lat kilku, słodko marzył o małżeństwie, ale ciągle zbijał pieniądze i czekał. Z upojeniem myślał, w najgłębszem sekrecie, o dziewicy cnotliwej i biednej (bezwarunkowo biednej), bardzo młodziutkiej, bardzo ładniutkiej, z dobrego domu i wykształconej, bardzo nieśmiałej, takiej, któraby nadzwyczaj wiele przecierpiała w swojem życiu, któraby mu była zupełnie uległą, któraby przez całe życie miała go za swoje zbawienie, czciła go, podziwiała, uwielbiała, i tylko jego samego. Ileż scen, ile słodkich epizodów wytworzył sobie w wyobraźni, na ten ponętny i ucieszny temat, odpoczywając po pracy! I oto marzenie tylu lat urzeczywistniło się już prawie: piękność i wykształcenie panny Eudoksji uderzyły go; jej położenie bez wyjścia podnieciło go ostatecznie. Miał przed sobą nieco więcej nawet, aniżeli marzył — dziewicę dumną, szlachetną, cnotliwą, wykształceniem i rozwojem umysłowym przewyższającą go (przyznawał się do tego), i taka to istota będzie mu niewolniczo wdzięczna przez całe życie za jego dobrodziejstwo i kornie zniży się przed nim, a on będzie rządził, będzie panował samowładnie bez granic.
Jakby naumyślnie, niedawno przedtem, po długich kombinacjach i namysłach, postanowił ostatecznie zmienić karjerę i wstąpić w szersze koło działalności, a tem samem, stopniowo, przedostać się do lepszego towarzystwa, o którem już oddawna pożądliwie marzył... Jednem słowem, postanowił zakosztować Petersburga. Wiedział on, że przez kobiety można „bardzo a bardzo“ wiele skorzystać. Uwielbienie pięknej, cnotliwej i wykształconej kobiety mogłoby cudownie ozdobić jego drogę, przyciągnąć doń, otoczyć go aureolą... i oto, wszystko runęło! To obecne nagłe, brzydkie zerwanie, podziałało nań jak uderzenie piorunu. Był to jakiś niesmaczny żart, bez sensu! On ledwie się kruszynkę posprzeczał; nie zdołał nawet wypowiedzieć wszystkiego, poprostu zażartował sobie, zapalił się, a skończyło się tak potwornie! Nareszcie, wszak on już kochał Dunię po swojemu, już panował nad nią w marzeniach — i nagle!.. Nie! Jutro, zaraz jutro, trzeba to wszystko naprawić, wskrzesić, wygoić, a przedewszystkiem — zniszczyć tego młokosa, smarkacza, który był powodem wszystkiego. Z uczuciem chorobliwem przychodził mu na myśl, także jakoś pomimo woli, Razumichin.. ale, zresztą, wkrótce się uspokoił pod tym względem: „Jeszcze może i tego zestawić z tamtym!“ Ale kogo się istotnie lękał najbardziej — to Świdrygajłowa... Słowem, miał przed sobą mnóstwo kłopotów.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Nie, to ja, ja jestem winna najwięcej ze wszystkich! — mówiła Dunia, ściskając i całując matkę: — tak, mnie skusiły jego pieniądze, ale przysięgam, bracie, — ani przypuszczałam, żeby to był tak nędzny człowiek! Gdybym go była poznała dawniej, nicby mnie nie skusiło! Nie oskarżaj mnie, bracie!
— Bóg strzegł! Bóg strzegł! — szeptała matka, ale jakoś bezmyślnie, jakby nie ogarnąwszy jeszcze należycie wszystkiego, co zaszło.
Wszyscy cieszyli się, śmieli się nawet przez pięć minut. Tylko Dunia marszczyła brwi i bladła, na wspomnienie tego, co zaszło. Pani Pulcherja nie mogła wyobrazić sobie, że także będzie kontenta: zerwanie z Łużynem wydawało się jeszcze zrana strasznem nieszczęściem. Ale Razumichin był zachwycony. Nie śmiał jeszcze zupełnie wyrazić swego zachwytu, ale trząsł się cały jak w febrze, jakby pięciopudowy ciężar spadł mu z serca. Teraz ma prawo oddać im całe swoje życie, służyć im... Do czego bo nie ma prawa! A zresztą jeszcze bojaźliwiej odganiał dalsze myśli i lękał się własnej wyobraźni. Jeden tylko Raskolnikow siedział wciąż na tem samem miejscu, prawie ponury i roztargniony. On, który najbardziej nalegał na wypędzenie Łużyna, teraz jakby najmniej ze wszystkich zajmował się tem, co zaszło. Duni mimowoli przyszło na myśl, że on ciągle jeszcze gniewa się na nią, a pani Pulcherja przypatrywała mu się bojaźliwie.
— Cóż ci powiedział Świdrygajłow? zbliżyła się doń, Dunia.
— Ach tak, tak! — zawołała matka.
Raskolnikow podniósł głowę.
— Chce ci koniecznie ofiarować dziesięć tysięcy rubli i przy tem pragnie widzieć się z tobą raz jeden w mojej obecności.
— Widzieć! Za nic na świecie! — zawołała pani Pulcherja — i jak on śmie ofiarowywać jej pieniądze?
Następnie Raskolnikow powtórzył (dość oschle) swoją rozmowę ze Świdrygajłowem, przepuściwszy o widmach, ażeby nie wdawać się w zbyteczne szczegóły i czując wstręt do jakiejbądź rozmowy, prócz najniezbędniejszej.
— Cóżeś mu odpowiedział? — zapytała Dunia.
— Najprzód powiedziałem mu, że nic ci nie powtórzę. Wtedy powiedział mi, że będzie się sam, wszelkiemi siłami, starał zobaczyć siz tobą. Zapewniał mnie, że jego uczucia względem ciebie były złudzeniem i że teraz nic dla ciebie nie czuje... On nie chce, abyś wyszła za Łużyna... Wogóle plątał się w rozmowie.
— Jakże ci się on wydał? Czy sobie wyrobiłeś jakie zdanie o nim?
— Przyznaję, że nic nie rozumiem. Ofiaruje dziesięć tysięcy, a sam mówi, że jest niebogaty. Oznajmia, że chce gdzieś wyjechać i za dziesięć minut zapomina, że mówił o tem. Nagle powiada, że się chce żenić i że go już swatają... Naturalnie, ma jakieś zamiary, i, najprawdopodobniej — złe. Ale znowu nie podobna przypuścić ażeby tak głupio brał się do rzeczy, gdyby miał co do ciebie złe zamiary... Naturalnie odmówiłem mu w twojem imieniu, przyjęcia tych pieniędzy, raz na zawsze. Wogóle wydał mi się bardzo dziwnym i... nawet... z oznakami jakby obłędu. Ale mogłem się pomylić: może to poprostu okpiwanie w swoim rodzaju. Śmierć żony, zdaje się, robi na nim wrażenie...
— Wieczny jej odpoczynek! zawołała pani Pulcherja: — będę się za nią modliła wiecznie, wiecznie! A cóż by się teraz z nami stało, Duniu, bez tych trzech tysięcy! Boże! A toć jak z nieba nam spadły! Ach, Rodziu, wszak dziś rano miałyśmy wszystkiego trzy ruble i myślałyśmy właśnie, coby zastawić, ażeby tylko nie brać od tego, dopóki się sam nie domyśli.
Dunię jakoś zanadto uderzyła propozycja Świdrygajłowa. Stała ciągle w zamyśleniu.
— Musi mieć coś okropnego na myśli! — wymówiła prawie szeptem do siebie, drżąc prawie.
Raskolnikow spostrzegł tę niezwykłą trwogę.
— Widzę, że mi wypadnie jeszcze raz się z nim zobaczyć — rzekł do Duni.
— Będziemy śledzić! Ja go wyśledzę! — energicznie krzyknął Razumichin. — Z oka nie spuszczę! Rodzio mnie upoważnił. Sam mi powiedział: „Strzeż siostry“. A pani, czy mnie pani upoważnia, panno Eudoksjo?
Dunia uśmiechnęła się i wyciągnęła doń rękę, ale troska nie schodziła z jej twarzy. Pani Pulcherja spoglądała na nią nieśmiało: zresztą trzy tysiące uspokajały ją widocznie.
Przez kwradrans rozmowa była nader ożywiona. Nawet Raskolnikow, lubo nie rozmawiał, ale słuchał uważnie. Dowodził Razumichin:
— I poco macie panie odjeżdżać! — z przejęciem wysilał się na uroczystą przemowę: — i co panie będziecie robiły w miasteczku? A co najważniejsze, że tu jesteście wszyscy razem i jedno drugiemu jest potrzebne — i jak potrzebne, chciejcie mnie zrozumieć! No, choćby przez jakiś czas. Mnie zaś przyjmijcie za przyjaciela, wspólnika, i upewniam panie, że zrobimy świetny interes. Posłuchajcie tylko, a wyłuszczę paniom cały swój projekt! Już mi to chodziło po głowie, jeszcze dziś rano, kiedy się tu jeszcze nic nie stało... Otóż widzicie panie, mam wujaszka (przedstawię go paniom; miły i szanowny starowinka!); ten wujaszek ma tysiąc rubli kapitału, sam zaś żyje z emerytury i niczego mu nie potrzeba. Już oto drugi rok upiera się, ażebym wziął od niego te tysiąc rubli i żebym mu płacił po sześć od sta na rok. Widzę postęp: on chce mi poprostu dopomóc; ale w zeszłym roku nie było mi potrzeba, w tym jednak roku tylko właśnie czekałem na jego przybycie, i postanowiłem wziąć. Panie dacie drugi tysiąc z waszych trzech, i oto dosyć na pierwszy początek, i zawiążemy spółkę. Cóż tedy będziemy robić?[1]
Tu Razumichin jął rozwijać swój projekt; dużo prawił o tem, jak prawie wszyscy wydawcy i księgarze mało się znają na swoim towarze, a tem samem są złymi wydawcami, podczas gdy porządne wydawnictwa zawsze się opłacą i dadzą procent, niekiedy znaczny. O tej to działalności wydawniczej marzył od dawna Razumichin, który już od dwóch lat pracował na innych i nieźle znał trzy języki europejskie, pomimo że przed sześcioma dniami mówił do Raskolnikowa, że w niemieckim „szwach“, w celu namówienia go do wzięcia na siebie połowy tłumaczenia i trzech rubli zadatku; skamlał wtedy, a Raskolnikow wiedział, że kłamie.
— Dlaczego, dlaczego mamy nie skorzystać, skoro mamy w rękach główną podstawę interesu — własne pieniądze? — gorączkował się Razumichin. — Oczywiście, trzeba dużo pracy, ale będziemy pracować pani, panno Eudoksjo, ja, Rodjon... niektóre wydawnictwa bardzo procentują! A najgłówniejszą podstawą interesu jest to, że będziemy wiedzieli, co tłumaczyć. Będziemy tłumaczyć i wydawać, uczyć się, wszystko razem. Teraz ja mogę być przydatnym; bo mam doświadczenie. Oto już niemal dwa lata zmieniam wydawców i znam ich na wylot: nie święci garnki lepią, wierzajcie mi! I dlaczego, dlaczego wypuszczać z rąk taki pewny kawałek chleba! Ja sam znam i chowam w sekrecie takie trzy dzieła, że za sam pomysł przekładu i wydania ich, możnaby wziąć po jakie sto rubli za każdą książkę, a za jedną z nich to nawet i pięciuset nie wziąłbym za sam pomysł. I co panie powiecie, niechbym nawet zdradził przed którym z nich ten sekret, gotów wątpić, takie niezdary! A już co do zabiegów o druk, papier, sprzedaż i t. p., to już wszystko biorę na siebie! Znam wszystkie zakątki! Zaczniemy od małego, dojdziemy do dużego, a przynajmniej wystarczy na życie, a w każdym razie nakład się zwróci.
Oczy Duni błyszczały.
— To co pan mówi, bardzo mi się podoba — rzekła.
— Ja bo co prawda nie znam się na tem — dodała matka, — może to i dobre, chociaż, Bóg to raczy wiedzieć. Obce to dla nas, nieznane. Naturalnie, musimy tu pozostać, choćby na czas pewien...
Spojrzała na Rodzia.
— Cóż ty na to, bracie? — rzekła Dunia.
— Sądzę, że to myśl bardzo dobra — odparł. — O firmie, naturalnie, odrazu nie ma co myśleć, ale pięć do sześciu dzieł istotnie można wydać z zupełną gwarancją powodzenia. Ja sam nawet wiem o pewnej książce, która bezwarunkowo znalazłaby pokup. A co się tyczy tego, czy on potrafi poprowadzić interes, to niema żadnej wątpliwości: zna się na tem... Zresztą, macie jeszcze dość czasu do pogadania o tem...
— Hura! — zawołał Razumichin — teraz, czekajcie, jest tu, w tym samym domu wolne mieszkanie, u tych samych gospodarzy. Nie łączy się ono z tymi numerami, jest umeblowane, cena przystępna, trzy pokoiczki. Na początek niech panie je wynajmą. Zegarek zastawię paniom jutro i przyniosę pieniędzy, a potem wszystko się ułoży. A co najgłówniejsze, możecie wszyscy razem mieszkać, i Rodzio z paniami. Gdzież to się wybierasz, Rodziu?
— Jakto, Rodziu, już odchodzisz! — prawie z przestrachem zapytała matka.
— W takiej chwili! — zawołał Razumichin.
Dunia patrzała na brata z niedowierzającem zdumieniem. W ręku miał czapkę; zabierał się do wyjścia.
— Doprawdy, jakbyście mnie grzebali, albo żegnali na wieki — wymówił dziwnie jakoś.
Uśmiechnął się, ale jakgdyby to nie był uśmiech.
— A kto wie, może się po raz ostatni widzimy ze sobą — dodał niechcący.
Pomyślał tak do siebie, ale wymówiło mu się głośno.
— Co ci do głowy przychodzi! — zawołała matka.
— Dokąd idziesz, Rodziu? — Dziwnie jakoś spytała Dunia.
— Tak, mam pilny interes — odparł ze smutkiem, jakby wahając się, co ma powiedzieć. Ale na bladej jego twarzy widać było silne postanowienie.
— Chciałem powiedzieć... idąc tutaj... chciałem powiedzieć wam, mateczko i tobie, Duniu, że lepiej będzie, gdy się rozstaniemy na czas pewien. Ja się czuję niedobrze, jestem niespokojny... potem przyjdę, sam przyjdę, gdy.. będzie można. Pamiętam o was i kocham was... Zostawcie mnie! zostawcie mnie samego! Postanowiłem to już dawniej... silnie postanowiłem... Coby się ze mną nie stało, zginę czy nie, chcę być sam jeden. Zapomnijcie o mnie zupełnie. To lepiej... Nie dowiadujcie się o mnie. Jeżeli będzie potrzeba, sam przyjdę, albo... was zawezwę. Może wszystko zmartwychwstanie! A teraz, jeżeli mnie kochacie, wyprzyjcie się mnie... W przeciwnym razie znienawidzę was, czuję to... Bywajcie zdrowe!
— Boże! — zawołała pani Pulcherja.
I matka i siostra strasznie były przerażone; Razumichin także.
— Rodziu! Rodziu! Pogódź się z nami, bądźmy jak dawniej! — zawołała biedna matka. On zwolna odwrócił się ku drzwiom i zwolna wyszedł z pokoju. Dunia dogoniła go.
— Bracie! Co ty robisz z matką! — wyszeptała ze spojrzeniem pełnem oburzenia.
Spojrzał na nią ponuro.
— To nic, ja przyjdę, będę przychodził! — wyszeptał półgłosem, jakby sam nie wiedząc, co chciał powiedzieć, i wyszedł z pokoju.
— Nieczuły, zły egoista! — krzyknęła Dunia.
— To warjat, a nie nieczuły! Szalony! Czyż panie jeszcze tego nie widzą? To wy nieczułe jesteście, a nie on!... — gorąco wyszeptał Razumichin nad samem jej uchem, silnie ścisnąwszy ją za rękę.
— Ja zaraz wrócę! — zawołał, zwracając się do obumarłej pani Pulcherji i wybiegł z pokoju.
Raskolnikow oczekiwał go na końcu korytarza.
— Wiedziałem, że wybiegniesz — rzekł. — Wróć do nich i bądź z niemi... Bądź i jutro u nich... i zawsze... Ja... może przyjdę... jeśli będę mógł. Do widzenia!
I nie podając ręki, odszedł.
— Ale dokąd? Co ci jest? Czyż tak można? — mówił zupełnie strapiony Razumichin.
Raskolnikow zatrzymał się jeszcze raz.
— Raz na zawsze, nigdy o nic mnie się nie pytaj. Nie mam ci co odpowiadać... Nie przychodź do mnie. Może ja tu i przyjdę... Zostaw mnie, ale ich... nie zostawiaj. Rozumiesz?
Na korytarzu było ciemno; stali przy lampie. Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. Razumichin przez całe życie pamiętał tę chwilę. Pałający i przeszywający wzrok Raskolnikowa, jakby wzmacniał się z każdą sekundą, przenikał do jego duszy, do pojęć. Nagle Razumichin drgnął. Coś szczególnego przebiegło pomiędzy nimi... Przebiegła jakaś myśl, jakby hasło; coś strasznego, okropnego i nagle dającego się z obu stron ogarnąć... Razumichin zbladł, jak trup.
— Rozumiesz teraz!? — rzekł teraz Raskolnikow z chorobliwie wykrzywioną twarzą. — Wróć się, idź do nich, — dodał nagle i szybko odwróciwszy się, wyszedł na ulicę.
Nie będziemy opowiadać, co było tego wieczoru u pani Pulcherji, gdy powrócił Razumichin, jak je zaczął uspokajać, jak przysięgał, że Rodzio musi odpocząć po chorobie, przysięgał, że Rodzio bezwarunkowo przyjdzie, że nie trzeba go irytować; jak on, Razumichin, będzie go śledził, da mu dobrego, najlepszego doktora, całe konsyljum; jednem słowem, od tego wieczoru, Razumichin stał się u nich synem i bratem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Fiodor Dostojewski i tłumacza: anonimowy.
  1. Przypis własny Wikiźródeł W tym wydaniu, w porównaniu do wydania „Zbrodnia i kara“ Fiodor Dostojewski - Towarzystwo wydawnicze Rój 1927 r. nastąpiła tu pomyłka zecerska (nie ma tutaj żadnej treści).