<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Zielony Promień
Rozdział XI. Olivier Sinclair
Pochodzenie Promień Zielony i Dziesięć godzin polowania
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1887
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz Stanisław Miłkowski
Tytuł orygin. Le Rayon vert
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 

Cała książka
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.
Olivier Sinclair.

Olivier Sinclair był mężczyzną bardzo przystojnym, używając stylu zwykłego w owe czasy, który tym przydomkiem określał człowieka młodego, dzielnego i pełnego życia; jeżeli jednak posiadał takie fizyczne przymioty, nie należało wątpić, że i przymioty moralne odpowiedzą temu w zupełności.
Ostatnia odrośl znakomitej rodziny Edimburga, ten młody ateńczyk z północnych Aten, był synem radcy dawniejszej stolicy Mid-Lothian.
Pozbawiony w młodości ojca i matki, był wychowany przez swego wuja, jednego z czterech członków administracyi krajowej. Ukończył świetnie kursa uniwersyteckie, później zaś mając już lat dwadzieścia, niezmiernie pragnący poznać świat, gdy mu majątek pod tym wzglądem dawał odpowiednie środki, zwiedził najpierwsze kraje Europy, Indye i Amerykę, a sławne „Revue d’Edimbourg”, kilkakrotnie drukowały jego barwne, piękne artykuły z podróży. Malarz wyśmienity, mogący, gdyby chciał, sprzedać bardzo drogo swe szkice i obrazy, poeta, bo któż nim nie jest w młodości, Olivier umiał się powszechnie podobać i wzbudzić dla siebie szacunek.
Łatwo bardzo jest ożenić się w stolicy Kaledonii. Rzeczywiście obie płcie pod względem liczby przedstawiają znakomitą nierówność, bo kobiety o wiele przewyższają pogłowie męskie.
Młody malarz, ukształcony, przyjemny, dobrze ułożony, nie potrzebował zbyt się trudnić nad znalezieniem jakiej dziedziczki, coby ofiarowała mu swoja rękę.
A jednakże mimo to Olivier w 26 roku życia nie zdradzał jeszcze wcale chęci do pożycia we dwoje. Ścieżka życia wydawała mu się jeszcze zbyt wąską aby można było iść ręka w rękę z druga osobą. Być może jednak, że uważał za przyjemniejsze pozostać samym i nie wdrażając się do jednej tylko ścieżki, biedz gdzie go wiodła fantazya, iść tam, gdzie go prowadził zapał malarza.
Olivier, jednakże łatwo bardzo mógł obudzić uczucie w jakiej blondynce, szkotce. Jego postać przyjemna, otwarta twarz, wyraz jej szczery i energiczny, zdradzający dzielność i odwagę, uśmiech łagodny, wszystko w nim czarowało. Wiedział o tem, ale nie miał zamiaru przywiązania się do jakiej istoty. Należał on do tych ludzi, o jakich mówi szkockie przysłowie że: nie odwracają się tyłem ani do przyjaciela ani do nieprzyjaciela.
Tymczasem tego właśnie dnia, odwrócił się tyłem do miss Campbell w czasie wykonanego ataku. Co prawda, miss Campbell nie była jego ani przyjaciółką ani nieprzyjaciółką. Nadto, w takiej siedząc pozycyi, nie mógł wcale widzieć kuli toczącej się z impetem ku niemu. Ztąd to właśnie poszło, że kula zrobiła swoje, zamazała malowidło i wywróciła stalugi.
Miss Campbell zaraz za pierwszem spojrzeniem, poznała swego bohatera z Corryvrekan, ale bohater wcale nie poznał swej młodej pasażerki z okrętu Glengarry. Zaledwie prawie tylko widział, jakby w przelocie miss Campbell udającą się z wyspy Scarba do Oban.
Zapewne, gdyby był o tem wiedział, nie omieszkałby przynajmniej złożyć podziękowania swej wybawicielce, ale ponieważ nie wiedział o tem, i zapewne wiedzieć już nie będzie, nie okazał najmniejszej oznaki wdzięczności.
Jakoż i miss Campbell w tym samym dniu zabroniła najsurowiej tak swoim wujom, jako też pani Bess i Partridge, robienia jakiejkolwiek aluzyi do owego pamiętnego dnia.
Po tym wypadku bracia Melvill również dołączyli się do miss Campbell, i zaczęli przepraszać malarza.
— Ależ moi panowie, rzekł tenże, tak drobna rzecz nie potrzebuje tylu trudów waszych.
— Panie, mówił brat Sam... Jesteśmy niezmiernie zmartwieni tym wypadkiem.
— Nawet niepocieszeni że się to stało, dokończył brat Sib.
— Drobnostka, nie stało się przecież żadne nieszczęście, mówił młodzieniec z uśmiechem. Zamazało się i nic więcej, — zacznie się na nowo lub zmyje i po wszystkiem.
Olivier Sinclair mówił to szczerze, co usposobiło braci Melvill do podania mu ręki. W każdym wypadku czuli się w obowiązku zarekomendowania się pzzystojnemu nieznajomemu.
— Pan Samuel Melvill, rzekł jeden.
— Pan Sebastyan Melvill, dodał drugi.
— Panów Melvill siostrzenica miss Campbell, rzekła ze swojej strony Helena, która nie uważała za błąd towarzyski przedstawienia się samej przez się.
— Miss Campbell, rzekł malarz grzecznie kłaniając się przy tem, i wy panowie Melvill, przyjmijcie i ode mnie oświadczenie mojego nazwiska. Jestem po prostu: Olivier Sinclair.
— Panie Sinclaire, odpowiedziała miss Campbell, która prawie nie wiedziała dla czego w ten sposób mówi do malarza, racz pan po raz ostatni przyjąć nasze usprawiedliwienia się...
— I nasze, dodali bracia Melvill.
— Miss Campbell, zaczął Olivier Sinclaire, powtarzam pani, że to nie warte zachodu. Usiłowałem odmalować wełnistość fal morskich a kula jakby jaki malarz starożytności, jakby jaka wróżka z umoczoną gąbką, przyszła i uczyniła to, na co nie mogła zdobyć się moja fantazya.
Wypowiedziane to było takim uprzejmym tonem, że miss Campbell i bracia Melvill nie mogli powstrzymać się od uśmiechu.
Co się tyczy płótna Oliviera, to okazało się już nieużyteczne, i należało nakleić nowe na bleitram, aby rozpocząć obraz.
Łatwo odgadnąć, że pan Aristobulus Ursiclos nie przyjął wcale udziału ani w rozmowie, ani w oświadczeniu przeprosin.
Partya była ukończona, a młody uczony niezmiernie zakłopotany tem, że jego znajomość teoretyczna nie odpowiedziała wcale wprawie czerpanej z praktyki, oddalił się i wrócił do hotelu. Nie widziano go nawet przez trzy lub cztery dni, ponieważ wyjechał do wyspy Luing, jednej z najmniejszych na archipelagu hebrydzkim; położonej obok wyspy Seil, gdzie właśnie miał zamiar odbyć studya geologiczne nad piaskiem, który tam znajduje się w wielkiej obfitości.
W dalszej zatem rozmowie, która toczyła się bardzo swobodnie, Olivier Sinclaire przekonał się, że był w części znany już mieszkańcom hotelu Caledonia, jakoż dowiedziawszy się o tem, zawołał:
— Jakto, miss Campbell i wy panowie Melvill, znajdowaliście się więc na pokładzie okrętu Glengarry, który mnie wyciągnął z wody jakby szczupaka?
— Tak, panie Sinclair.
— A pan nas nadzwyczaj przeraziłeś, gdyśmy ujrzeli, że na skutek zbyt ryzykownej wycieczki, łódź wasza może zniknąć bez ratunku w odmętach Carryvrekan!
— Przypadek czy los bardzo przyjazny, gdyż bez interwencyi naszej...
W tem miejscu miss Campbell uczyniła dosadny znak milczenia. Była to wola Matki Boskiej rozbitków, a ona nie życzyła sobie aby ją posądzono o jakikolwiek udział w ratunku lekkomyślnych podróżników.
— Ależ, panie Sinclair, odezwał się znowu brat Sam, jakim sposobem ten stary rybak, który panu towarzyszył, mógł się zgodzić na podobnie niebezpieczną wycieczkę?
— Gdy zwłaszcza, jako doświadczony żeglarz, wiedział bardzo dobrze, czem grozi podobne posuwanie się po falach odmętu? dodał brat Sib.
— To nie jego wcale wina moi panowie, rzekł Olivier Sinclair. Nierozsądek był po mojej stronie, i nawet były chwile, gdzie już czyniłem sobie wyrzuty, że to ja przyczyniłem się mimowoli do śmierci niechybnej rybaka. Ale barwa tych fal odmętu była tak złudną, tak uspokajającą, przytem morze wyglądało jak wzorzysta koronka dziergana misternie jedwabiem z błękitu. Otóż nie obawiając się niczego, zapragnąłem odszukać nowych jakich barw w tej przestrzeni zalanej pianą i światłem. Dla tej to przyczyny posuwałem się coraz dalej, coraz dalej. Mój stary rybak doskonale przeczuwał grożące niebezpieczeństwo, nawet czynił mi uwagi, pragnął koniecznie powrócić do wyspy Jura ale ja na to wcale nie zgodziłem się i nie słuchałem rozumnych przestróg. Tym sposobem wpadliśmy w sam wir odmętu!
Uderzenie niespodziewane skaleczyło mego towarzysza, który tym sposobem nie mógł mi już pospieszyć z pomocą, i gdyby nie interwencya opatrznościowa okrętu Glengarry, gdyby nie poświecenie kapitana, gdyby nie uczuciowość pasażerów, przeszlibyśmy obadwa, ja i mój towarzysz do tradycyi ludowej, i teraz zaliczanoby nas do ofiar pochłoniętych odmętami Carryvrekanu.
Miss Campbell słuchała nie wyrzekłszy ani jednego wyrazu, patrząc swemi pięknemi oczami na młodzieńca, którego spojrzenie jej nie wprowadzało wcale w zakłopotanie. Nie mogła przecież powstrzymać się od uśmiechu, gdy nazywał to połowem żywych ludzi.
Czyliż ona równie nie była w tem samem położeniu. Czyliż nie przybyła tu do Oban idąc za popędem fantazyi, dla ujrzenia zielonego promienia.
Bracia Melvill nie omieszkali też wkrótce oznajomić Oliviera o celu ich podróży do Oban; mianowicie, że przybyli tu, aby badać widowisko meteorologiczne, trudne do widzenia w miejscu, gdzie mieszkali, a mianowicie celem ujrzenia zielonego promienia.
— Zielonego promienia! zawołał malarz.
— Czy pan już go kiedy widziałeś? zapytała niezmiernie zaciekawiona młoda dziewczyna.
— Nie, miss Campbell, odpowiedział Olivier Sinclair. Nawet nie wiem zgoła czy istnieje jaki promień zielony. Doprawdy nie. Otóż i ja pragnę ujrzeć go. Ani razu słońce nie zajdzie za horyzont bez mojej obecności. I na św. Dunstana, nie będę malował inaczej jak tylko barwą zieloną jego promienia ostatniego.
Trudno było stanowczo określić czy Olivier Sinclair mówił to na seryo, czy też ironicznie, wszakże wrodzone przeczucie uprzedzało miss Campbell, że młodzieniec mówił z rzetelnym zapałem artysty.
— Panie Sinclair, promień zielony nie należy do mnie, jest on własnością ogółu. Nie traci na wartości chociaż był widziany przez tyle tysięcy i milionów ludzi. Otóż jeżeli pan sobie tego życzysz, będziemy się starali przypatrzeć mu się razem.
— Z największą przyjemnością.
— Ale potrzeba zbyt wiele cierpliwości.
— Będziemy ją mieli.
— Czy nie należy obawiać się jakiego osłabienia wzroku? zapytał brat Sim.
— Promień zielony godzien jest tego aby dlań poświęcić nieco czasu, odpowiedział Olivier Sinclair, i nie oddalę się z Oban dopóty, dopóki go nie ujrzę.
— Już raz jeździliśmy na wyspę Seil, dla jego obejrzenia, ale zasłoniła nam zielony promień nadbiegła chmura, właśnie w chwili gdy słońce już zachodziło.
— Otóż prawdziwy fatalizm.
— Tak jest, panie Sinclair, ponieważ od owego dnia, nie podobna było myśleć aby niebo pozostało bez chmury.
— Jednakże ja mam nadzieje, odparła miss Campbell. Lato jeszcze nie wypowiedziało swego pożegnania i zanim nadejdą niepogody, wierz mi pan, słońce zechce nas udarować zielonym promieniem.
— Aby pana objaśnić o wszystkich w tym względzie przeszkodach, dodaję, że wieczorem w dniu 2 sierpnia, w czasie pamiętnego wypadku na wodach odmętu Carryvrekan, również utraciliśmy sposobność ujrzenia zielonego promienia z przyczyny zajęcia się pewnym ratunkiem…
— Jakto, zawołał Olivier Sinclair, to ja byłem tak niezręczny i spowodowałem to, że pani nie mogłaś widzieć zielonego promienia? Kiedy tak, do mnie należy obecnie postarać się o wynalezienie odpowiedniej chwili, abyś ujrzała niebawem ten promień.
W ten sposób rozmawiano, kierując się po drodze do hotelu Caledonia, gdzie poprzedniego dnia pomieścił się równie i Olivier Sinclair powracając z wycieczki wczorajszej z Dalmaly. Młodzieniec podobał się nadzwyczajnie obu braciom, opowiadał on o Edimburgu, i o swym wuju Patricle. Pokazało się, że bracia Melvill żyli kiedyś z nim w ściślejszej przyjaźni. Że te dwie rodziny przed laty połączone były związkami bliższej znajomości, ale oddalenie rozerwało te węzły. Tym sposobem dawniejsze stosunki mogły być przywrócone na nowo. A ponieważ i Olivier Sinclair objawiał życzenie koniecznego ujrzenia promienia zielonego, więc się tak złożyło że miał pozostać tu na dłużej.
Bracia Melvill, miss Campbell i Olivier Sinclair spotykali się prawie codziennie na płaszczyznach nadbrzeżnych Oban. Razem więc badali warunki i okoliczności towarzyszące zachodowi słońca. Dziesięć lub więcej razy na godzinę badali barometr, ale ten jednak nieustannie opadał na 10 stopni ściśnienia nie zapowiadając wcale pogody.
Nareszcie jednego dnia Olivier Sinclair zawiadomił miss Campbell, iż barometr ukazuje niewątpliwą pogodę. Lazur nieba rzeczywiście nie miał na sobie ani jednej smugi, ani najmniejszej chmurki, należało się spodziewać że zachód słońca będzie cudowny.
— Jeżeli dziś nie ujrzymy przy zachodzie słońca naszego zielonego promienia, to nie nasza wina, bo w takiem razie, chyba będziemy niewidomi.
— Wujowie, czy słyszycie, odpowiedziała miss Campbell, to zatem dziś wieczorem!
Należy jeszcze dodać że tego dnia postanowiono odjechać na wyspę Seil i rzeczywiście odjazd nastąpił o godzinie piątej.
Powóz udał się malownicza drogą ku Glachan, miss Campbell promieniała radością, jak niemniej bracia Melvill zachwyceni tem niezwykłem usposobieniem swojej siostrzenicy. Olivier Sinclair, także podzielał ogólna wesołość malującą się na twarzach wszystkich.
Możnaby było twierdzić, że oni to właśnie do wnętrza powozu sprowadzili promienie słońca, i że cztery konie zaprzężone do karety były prawdziwemi rumakami Febusa.
Przybywszy do wyspy Seil rzeczywiście znaleźli horyzont jasny, nie zasłonięty najmniejszą zgoła przeszkodą, żadnym paskiem chmury. Nic nie tamowało teraz sposobności ujrzenia tak upragnionego zielonego promienia.
— Ujrzymy tedy nareszcie ów kapryśny promień, który nas tyle razy najhaniebniej uwodził swemi wybrykami, wykrzyknął radośnie Sinclair.
— Tak sądzę, odpowiedział brat Sam.
— Jestem tego pewny, domówił niby echo brat Sib.
— A ja, mam niepłonną nadzieję, wtrąciła miss Campbell, przyglądając się powierzchni morza gładkiej jak tafla lustra, że dzień dzisiejszy spełni nasze oczekiwania!
Rzeczywiście wszystko usposobiało do przekonania, że tym razem nic nie przeszkodzi do ujrzenia tak niezwykłego fenomenu natury.
Już oto promienna gwiazda zniżyła się tonąc po obłoczystym łuku powietrznym i zdawało się, że tylko kilka stopni dzieliło ją od poziomu morskiego horyzontu. Jej tarcza opromieniona została czerwonawem światłem i rzucała krwawe promienie na powierzchnię fal morza.
Wszyscy nieruchomi. z zapartym w piersiach oddechem oczekiwali ważnej chwili, przypatrując się słońcu, które zwolna coraz zniżyło się, podobne do olbrzymiej rozpalonej do czerwoności kuli.
Nagle dziwny krzyk wyrwał się z ust miss Campbell. Była ona świadkiem pewnej okoliczności, której nie dostrzegli ani bracia Melvill, ani Olivier Sinclair.
Oto jakaś szalupa pojawiła się nie daleko wyspy Edale, i zwolna posuwała się po falach ku zachodowi. Rozwinięty żagiel niby rodzaj ekranu. zwolna zakrywał całą tarczę słoneczną widzialną w dalekiej przestrzeni. Czyliżby zatem miał zasłonić słońce w chwili najważniejszej, decydującej i stanowczej?
Była to kwestya czasu. Zwrócić się w przeciwną stronę nie podobna, szerokość przylądka wyspy i całą resztę wolnego horyzontu wypełniał maszt, który stał teraz jakby niczem nie przeparta olbrzymia skała.
Miss Campbell niezmiernie zmartwiona tą nową zawadą, po chwili dla zmiany pozycyi na korzystniejsza, wdarła się na pobliskie skały. Olivier Sinclair poruszał rękami i powiewał chustką, jakby dla odpędzenia tego nieoczekiwanego zgoła widma.
Nadaremne usiłowania!
Nic nie widziano, nic nie słyszano na szalupie. Przeciwnie poczęła ona jeszcze powolniej posuwać się po spokojnem morzu ku zachodowi.
W chwili, kiedy słońce zniżyło się prawie aż do horyzontu, maszt, swą formą trapezu całkowicie osłonił jego tarczę.
Zawód najokropniejszy!
Słońce w tym momencie rzuciło ostatnie swe promienie, tonąc w otchłaniach morskich.
Miss Campbell, Olivier Sinclair, bracia Melvill, nadzwyczaj zaniepokojeni, nawet rozgniewani tem nowem zawodem, byliby niewątpliwie starli w proch ową szalupę tak niefortunnie wpływającą na drogę, na której miał zajaśnieć zielony promień.
Tymczasem statek przystanął nieco u stóp wyspy Seil.
W tej chwili wysiadł z niej na ląd jakiś pasażer, pozostawiając w szalupie dwóch majtków, którzy go przywieźli z wyspy Luing; poczem zwolna wdzierając się na skałę, zdawał się chcieć dosięgnąć do szczytów przylądku.
Niewątpliwie z tej wysokości, zaopatrzony w lunetę poznał on doskonale całą grupę oczekujących, bo zdjął kapelusz i kłaniał się bardzo grzecznie.
— Pan Ursiclos! zawołała miss Campbell.
— On! To on! dodali bracia.
— Któż to taki ów jegomość? zapytał Olivier Sinclair.
Był to rzeczywiście Ursiclos, w własnej swojej osobie, który właśnie powracał z jakiejś uczonej wycieczki z wyspy Luing. Kiedy nareszcie zbliżył się do stojących można sobie łatwo wyobrazić jak był przyjęty przez wszystkich.
Bracia Melvill zapominając na chwilę o koniecznej w tym względzie towarzyskiej grzeczności, nie przedstawili wcale Oliviera Sinclair panu Aristobulus Ursiclos. W obec rozirytowanej Heleny spuścili oczy, aby nie widzieć zachmurzonej twarzy swojej siostrzenicy.
Miss Campbell z założonemi na piersiach rękami, z okiem pałającem ogniem gniewu, patrzyła na niego nie mówiąc ani słowa.
Później jednak wybąknęła gniewnie te wyrazy:
— Byłoby daleko lepiej panie Aristobulus Ursiclos, gdybyś nas pan nie udarował niespodzianym widzeniem swej osobistości.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Stanisław Miłkowski.