Ziemia w malignie/Kino i wybór zawodu

<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Winawer
Tytuł Ziemia w malignie
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Kino i wybór zawodu. — Posady w błękitach. — Cal nieba pod kołami. — Aryjska babka i balon. — Tubka i dwieście miligramów czyli scenariusz prawdziwy. — Nie mówmy o sznurku.

Rada municypalna jednego z wielkich przedmieść londyńskich sporządza na koszt własny od kilku już lat filmy, robi zdjęcia i montuje żywe obrazki p. t. „praca na roli“, „warsztat introligatora“, „jak powstaje globus?“, „inżynier“, „czekolada“, „mleko w puszkach“, „elektrotechnik“ itd. itd. Te zdjęcia, rzucone na niewielki ekran mają ułatwić dzieciakom za szkół powszechnych, zwłaszcza tym, które je kończą, trudny wybór zawodu. Podobno dawniej chłopak z Willesden na pytanie, kim chce być, odpowiadał prawie zawsze „czymś w biurze“ — teraz zaznaczają się wyraźnie zamiłowania i uzdolnienia. — Co rok dorzucamy nowy film do zbioru — tłumaczył dziennikarzom dyrektor ciekawego urzędu miejskiego — tysiącom daliśmy właściwą pracą, zajęcie, w którym się czują dobrze. Mamy nadzieję, że uda nam się stopniowo „pokryć cały teren“ — od lotnictwa do służby domowej. Pokazy połączone są z dyskusjami, w których biorą udział rodzice, wychowawcy...
Może pedagog trafił tu wreszcie na rolę odpowiednią, może taka zajmująca „wizja przyszłości“ da młodzieży szkolnej więcej niż tygodnie nudnych wykładów i godziny morderczych egzaminów. Zdarzyło się — tak mnie informowano — w Łodzi, że jakiś krajowy Pestalozzi zaproponował poważnie, aby klasę ósmą dnia ostatniego zrewidować, odebrać jej wszystkie druki — horribile dictu — ściągaczki, notatki, zamknąć delikwentów na klucz, na siedem spustów, drogę do niezbędnego kubła obstawić pedlami, poczekać z pół dnia — wtedy się dopiero przekonamy, co umieją, co „z głowy napiszą“ i czy mogą dostać „maturę“. Może od tych praktyk średniowiecznych czy chińskich („gałka mandaryna“) lepszy byłby rozumny pokaz kinowy, może biały ekran zastąpi kiedy — choć w części — ponurą czarną tablicę? Szkoła musi wreszcie jakieś mosty ku życiu przerzucić. Musi ułatwić wyjście „na teren“ przyszłym pilotom, mechanikom, ogrodnikom, mleczarzom, poetom, Edisonom, Janom z Kolna — zamknięte drzwi i kubeł to właściwie strasznie mało, jeżeli chodzi o twórcze pomysły pedagogiczne.
Nowa metoda angielska budzi oczywiście też pewne wątpliwości — młodzież ma tyle fantazji, rozmachu, któżby się chciał zajmować w przyszłości skondensowanym mlekiem, kiedy może np. zostać pilotem? Człowiek zdobył niedawno przestrzenie niezmierzone, objął w posiadanie imperium miliony razy większe od nieszczęsnej Abisynii, zaawansował na „króla przestworzy“ i ta kariera ma wciąż jeszcze niezwykły urok romantyczny. Mniejsza już o głośne rekordy, o których ciągle piszą w gazetach najgrubszymi czcionkami: pani Amy Mollison leci z Londynu do Kapsztadu i z Kapsztadu do Londynu, panna Batten otrzymała w Paryżu krzyż Legii Honorowej za przelot nad Atlantykiem, państwo Mollison wybierają się w wielką drogę przez ocean powietrzny dokoła globu ziemskiego, wzdłuż równika... Same sprawy techniczne, zagadnienia konstrukcyjne mogą dostarczyć emocyj żywczych.
Pewnego dnia — piszą gazety — kilku bardzo poważnych dżentelmenów leżało w trawie na brzuchach na lotnisku pod Londynem i wpatrywało się pilnie, ale z drżeniem serca w kółka maszyny, stojącej na ziemi. Panowie — finansiści — wpakowali już chyba z milion funtów w pomysły głośnego La Ciervy, ale „wirolot“ wciąż jeszcze ma pewne wyraźne braki.
I dopiero owego pamiętnego dnia tej wiosny nastąpił moment upragniony i historyczny: między kółkami i ziemią ukazał się nagle stremowanym widzom pasek błękitu, młynek La Ciervy wzbił się w powietrze od razu z miejsca, bez rozbiegu, tak samo będzie lądował, opadając pionowo, spokojnie, pewnie na punkt z góry upatrzony. Wszystkie trudności pokonano ostatecznie, niedawno przed schodami Białego Domu w Waszyngtonie osiadł zgrabnie taki wiatrak nowoczesny — „rumianek“ w gwarze lotniczej. Słynny pilot amerykański, Lon Levy, chciał pokazać członkom senatu jak bezpieczne i łatwe jest teraz fruwanie i — to widać wyraźnie na zdjęciu — zjechał z wyżyn wprost na chodnik przed kolumnadą, maszyna opadła spokojnie jak spadochron. „Rumianek“, wirolot ma wielką przyszłość, kto wie, czy ten „grajcarek“ nie otworzy przed nami ostatecznie bezkresów niebieskich.
Anglicy i Amerykanie mieli w tygodniach ubiegłych inną sensację powietrzną. Niziutko nad drapaczami nieba w Nowym Jorku o świcie, a później znów nad miastami i portami Irlandii, południowej Anglii, o północy ukazało się lśniące cygaro wielkiego sterowca. Można już pisać o wyczynach d-ra Eckenera, choćby dlatego, że w Niemczech o nich pisać prawdy nie wolno — zresztą jednym z najbardziej zasłużonych współpracowników dyletanta-wynalazcy, Zeppelina, był świetny konstruktor, Karol Arnheimer, balon o żebrach aluminiowych czyli „system sztywny“ to nie kwestia aryjskiej babki. To raczej ciekawe zagadnienie konstrukcyjne. Po pamiętnych katastrofach, po strasznym pożarze na sterowcu angielskim we Francji, po wypadkach z balonem „Akron“ i później „Makon“ u wybrzeży amerykańskich, technika jakby machnęła ręką na maszyny lżejsze od powietrza, burze nimi pomiatają, wiatry je łamią na dwoje, straty w razie nieszczęścia są zbyt wielkie, tłumy ludzi muszą za każdym razem wyciągać olbrzymi serdelek z hangaru i tłumy go ciągną do masztu kotwicznego. Ale jest i druga strona konta: ów „ZR III“ Arnheimera czyli sterowiec „Los Angeles“ jeździ i dziś jeszcze po błękitach, sprawuje się doskonale w służbie amerykańskiej od lat jedenastu, balony — sztywne i półsztywne — przewiozły już w ogóle nad lądami i morzami ze 750 tysięcy pasażerów.
Amerykanie postanowili raz jeszcze sprawę maszyny „lżejszej od powietrza“ rozpatrzeć w wyższej instancji, zwołali komisję świetną, w której się aż roi od wielkich nazwisk (Millikan, Hovgaard, de Forest, Timoschenko) i jej wyrok będzie miał na pewno znaczenie doniosłe, zaważy w przyszłych dziejach awiacji.
Oczywiście nie ma o tym mowy, żeby maszyna „cięższa od powietrza“ — płatowiec — zwinęła skrzydła i dała się zjeść w kaszy jakiemuś nadętemu zepp’owi. Powstają niemal codziennie aparaty, coraz zwinniejsze, obrotniejsze, przyrządy coraz genialniejsze, które ułatwiają żeglugę powietrzną. Jeden z dziennikarzy londyńskich opowiada w zajmującym sprawozdaniu, jak szybował nad Wielką Brytanią w czternastoosobowym „Douglasie“ w „hotelu latającym“. Ów hotel pędził szybciej od wszystkich huraganów świata, przelatywał 320 kilometrów na godzinę i to — bez pilota! Maszyną kierował najnowszy „robot“, który naprawia samorzutnie każde zboczenie, potrafi samolot wyprostować, podnieść, nachylić, sprowadzić we mgle na lotnisko, zsunąć, po niewidzialnych sznurach — promieniach radiowych — do przystani bezpiecznej.
Na zdjęciach pism ilustrowanych oglądać już można często imponujące, białe aeroplany-szpitale tego albo owego Pogotowia Ratunkowego, kliniki fruwające — z wszelkimi wymyślnymi urządzeniami, nawet z... aparatem do transfuzji krwi. Może umiejętnie sfilmowana praca „latającego lekarza“ albo „fruwającej pielęgniarki“ poruszy jakąś strunę w młodych widzach, podda im myśl dobrą we właściwej chwili i ułatwi wybór odpowiedniego fachu?
Ale dobre „kino szkolne dla absolwentów i maturzystów“ pamiętać musi chyba i o odwrotnych stronach medali... Trzeba się zdobyć na odwagę, nie wolno nic ukrywać i owijać w bawełnę. Najmniej waty i najwięcej (stosunkowo) nagich, gorzkich prawd znajdujemy w krótkim artykule jednego ze znanych angielskich felietonistów literackich. Romantyczne lotnictwo — tego nie przypuszczał pewnie ani Ikar, ani bracia Wright, ani wynalazcy, ani pierwsi bohaterowie — zbudziło z drzemki najokropniejszego potwora Apokalipsy, dopinguje go jakby, zagrzewa do nowych szaleństw. Wojna — wywodzi słusznie ów felietonista — była już prawie na wymarciu, nie opłacała się napastnikowi, doprowadzała do długich walk pozycyjnych, do „linji Hindenburga“, do nieuniknionej ruiny, do jawnego bankructwa zwycięzców i zwyciężonych. Aeroplan dodał raptem odwagi złym duchom, znów wierzą w szybką rozgrywkę, w decydujące naloty eskadr bombowych. Samolot obudził Dżengis-Chanów... Katastrofa „wisi w powietrzu“.
Gdyby to ode mnie zależało — pokazałbym maturzystom na ekranie przede wszystkim prawdziwego badacza. Właśnie teraz pisma amerykańskie podają krótki wstrząsający scenariusz w suchej kronice naukowej. Dwaj znani „rozbijacze atomu“ — fizycy Ladenburg i Van Voorhis z uniwersytetu w Princeton — byli na tropie nowego odkrycia. Praca pochłaniała ich już tak bardzo, że wracali nawet wieczorem do laboratorium, gdzie w niedużej tubce metalowej tkwiła ich straszliwa artyleria, 200 miligramów radu, którymi działali na beryl i produkowali neutrony. I właśnie pewnego wieczora jeden z uczonych otwierał tubkę nad płomieniem — lekki wybuch — sole radu sypnęły się na twarze, na usta, poleciały w nozdrza pracujących fizyków. Obaj dzielni badacze wiedzą, co to znaczy. Zdarli z siebie natychmiast ubrania, zaczęli przyrządami, detektorami, które akustycznie, stukaniem na promieniowania radu odpowiadają, szukać drobin najmniejszych... „Nie możemy przewidzieć, co grozi prof. Ladenburgowi i p. Van Voorhisowi — mówią lekarze — nie mamy odpowiednich doświadczeń...“ Wiedza też bywa czasami romantyczna, niebezpieczna, groźna...
Ale — może lepiej nie mówić w szkole o Nauce i w domu powieszonego o sznurku.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Winawer.