Znamię czterech/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł Znamię czterech
Wydawca Dodatek do „Słowa”
Data wyd. 1898
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Eugenia Żmijewska
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
ROZDZIAŁ I.
W którym czytelnik dowiaduje się wielu ciekawych rzeczy.

Sherlock Holmes wyjął szpryckę Pravaz, odwinął rękaw i zastrzyknął silną dawkę na ręce, poznaczonej mnóstwem ukłóć poprzednich.
Trzy razy na dzień, od wielu miesięcy, bywałem świadkiem takiej operacyi, nie mogłem się jednak z nią oswoić; przeciwnie z każdym dniem drażniło mnie to bardziej i robiłem sobie gorzkie wyrzuty, iż jako lekarz nie przeszkadzam temu powolnemu zatruwaniu organizmu.
Lecz Holmes należał do rzędu ludzi, którym trudno stawiać przeszkody, grzeczny chłód tłumił ochotę do wtrącania się w jego sprawy. Zresztą znając jego umysł głęboki i oryginalny, dotychczas nie śmiałem rad mu dawać.
Owego dnia jednak, pod wpływem może mocnego wina, którem obleliśmy śniadanie, nabrałem odwagi i spytałem:
— Cóż mamy dzisiaj: morfinę, czy kokainę?
Podniósł na mnie oczy bystre, przerażające.
— Kokaina — roztwór siedmioprocentowy. — Czy chciałbyś go pan spróbować?
— Nie — odparłem ostro — nie chcę narażać na podobne próby swojego zdrowia, nadwątlonego kampanią w Afganistanie.
Uśmiechnął się.
— Masz może słuszność, Watsonie — rzekł — z fizyologicznego punktu widzenia działanie tego płynu jest zgubnem; znajduję w nim jednak podnietę dla funkcyj mózgowych, a mniejsza o skutki poboczne.
— Zastanów-że się pan, co robisz — zawołałem, nie mogąc się już miarkować. — Pomyśl, co stawiasz na kartę. Zapewne przy pomocy tego środka możesz chwilowo mózg podniecić, lecz strzeż się; trucizna z każdym dniem podkopuje tem zdrowie i umysł i doprowadzi wreszcie do zupełnego wyczerpania. Wszak za każdym razem odczuwasz pan silną reakcyę. Czyż gra warta świecy? Czyż warto dla chwilowej przyjemności niszczyć wspaniałe dary, któremi pana obdarzyła natura? Przemawiam nietylko jako lekarz, lecz i jako przyjaciel. W obu tych charakterach czuję się odpowiedzialnym za pańskie zdrowie.
Te słowa nie rozgniewały go wcale, usiadł wygodnie na fotelu, oparł głowę na dłoniach i mówił:
— Mój umysł nie może pozostawać w spokoju. Daj mi jaki trudny problemat do rozstrzygnięcia, jaką robotę do spełnienia. Wtedy sztuczne podniety staną się zbyteczne. Lecz nie znoszę rutyny życia powszedniego, potrzebuję koniecznie ostrogi; dla tego to obrałem, a właściwie stworzyłem, zawód specyalisty, jestem bowiem jedynym jego przedstawicielem na całym świecie.
— Tak, jedynym detektywem z amatorstwa.
— Istotnie. Stanowię najwyższą instancyę. Gdy Gregson, Cestrade lub Athelney Jones nie mogą sobie poradzić, co, mówiąc nawiasem, zdarza im się często, wtedy udają się do mnie. Biorę ich słowa pod rozwagę, zastanawiam się nad ich sprawozdaniem, wyciągam wnioski i najczęściej dochodzę do pożądanego rezultatu. Powodzeniami swojemi nie chełpię się wcale. Wszak nie widziałeś pan mojego nazwiska w dziennikach; jedyną moją nagrodą jest praca, zwalczanie trudności. Zresztą poznałeś pan moją metodę w sprawie Jeffersona Hope.
— O tak, byłem poprostu zachwycony, opowiedziałem nawet tę sprawę w broszurze pod tytułem: „Detektyw z amatorstwa.“
— Czytałem ją — rzekł — i, prawdę powiedziawszy, niema panu czego powinszować. Trzeba to było przedstawić ściśle, bez domieszki romantyzmu. Pan chciałbyś wykroić powieść z teoremy geometrycznej.
— Wszak w tym wypadku był pierwiastek miłosny. Nie mogłem więc faktów przeinaczać.
— Kto inny byłby tylko napomnął o tem, z epizodu nie czynił głównego przedmiotu, ale starał się uwypuklić ciekawą metodę badania, polegającą na wysnuwaniu przyczyny i jej skutków.
Zabolała mnie taka krytyka utworu, którym pragnąłem mu sprawić przyjemność, a śmieszną mi się wydała pretensya, abym każdy wiersz tej broszury poświęcił wykazywaniu jego niepospolitych zdolności.
Nieraz już, w ciągu naszego wspólnego zamieszkiwania w domu przy Baker street, zauważyłem w Holmsie domieszkę próżności, psującą jego istotne zasługi. Nic mu jednak nie odparłszy, umieściłem wygodniej nogę, przestrzeloną w kampanii afgańskiej.
Sherlock przerwał milczenie.
— Moja sława — rzekł — brzmi już po za kanałem. W zeszłym tygodniu przybył do mnie po radę detektyw francuski Le Villard, o którym musiałeś pan słyszeć. Obdarzony jest dziwną intuicyą, właściwą jego rasie, braknie mu jednak wiedzy. Wskazałem mu dwie sprawy analogiczne: jedną w Rydze w r. 1859, drugą w Saint-Louis w r. 1871. Ten trop doprowadził go do pomyślnego rozwiązania. Dziś właśnie pisze do mnie, dziękując za moje rady.
Przebiegłem pismo oczyma i uderzyły mnie słowa pełne zachwytu.
— Odzywa się do pana, jak do swego mistrza — rzekłem.
— Trochę przesadza — odparł z udaną obojętnością. — I on jest bardzo zdolny, ma wielki dar obserwacyi i dedukcyi. Braknie mu tylko erudycyi, ale i tę zczasem nabędzie. Teraz zajęty jest tłómaczeniem moich dzieł na język francuski.
— Pańskich dzieł?
— Więc pan nie wie? — rzekł z uśmiechem. — Mam na sumieniu kilka broszur, traktujących o sprawach technicznych. Oto tytuł jednej: „O sztuce rozpoznawania popiołu z rozmaitych cygar.“ Wymieniam 140 gatunków cygar, papierosów, tytuniu do fajek, załączając do tego kolorowe ryciny z wykazaniem różnic. Ślady tytuniu, pozostawiane przez palacza, bywają bardzo ważną poszlaką. Zdołajcie naprzykład wykazać, że zbrodnia została spełniona przez człowieka, który palił indyjskie lunkah, a ułatwicie sobie znacznie pole poszukiwań. Wprawne oko widzi taką różnicę pomiędzy ciemnym popiołem i białym, jak między kapustą a kartoflem.
— Specyalnością pańską są najdrobniejsze odcienia — rzekłem.
— Istotnie — odparł — oceniam ich doniosłość. Przeczytaj pan moją drugą broszurę „O śladach stóp“. Napisałem także ciekawy traktat „O wpływie rzemiosł na ukształtowanie ręki.“ Wszystko to są rzeczy ważne dla detektywa... Ale nudzę pana temi wywodami...
— Bynajmniej — odparłem — interesują mnie one, zwłaszcza że miałem sposobność poznać, jak je pan stosujesz w praktyce. Wspominałeś pan o obserwacyi i dedukcyi. Wszak jedno prowadzi do drugiego.
— Nie zawsze.
Mówiąc to rozłożył się wygodnie na fotelu i puścił dym z fajeczki.
— Chcesz pan przykładu? Obserwacya wskazuje mi, że byłeś pan dziś rano w biurze pocztowem przy Wigmore street, lecz dedukcya jedynie doprowadza mnie do wniosku, że przesłałeś pan telegram.
— Oba fakty są prawdziwe. Lecz jakim sposobem dowiedziałeś się pan o nich? Wszedłem do biura przypadkowo i nie mówiłem o tem nikomu.
— Moja metoda jest tak prosta, że zbytecznem niemal ją objaśniać, że jednak może posłużyć ku określeniu granic, dzielących obserwacyę od dedukcyi, dla tego to wyłożę ją panu. Obserwacya wykazuje mi, że na pańskich butach pozostało trochę czerwonego błota. Otóż naprzeciw biura pocztowego przy Wigmore street przekopano ulicę, niepodobna ominąć nasypu, a ziemia odznacza się tam specyalnym odcieniem czerwonawym, którego niema gdzieindziej. Tu kończy się obserwacya, a otwiera się pole dla dedukcyi.
— Powiedz mi pan przynajmniej, jakim sposobem dowiedziałeś się, że wyprawiłem telegram?
— Przyszło mi to łatwo. Wiem, że nie pisałeś pan listów, bo byliśmy razem przez cały ranek. Widziałem też na pańskiem biurku duży zapas marek i kart pocztowych. Więc po cóżbyś wchodził do biura pocztowego, jeśli nie dla wyprawienia telegramu?
— W danym wypadku masz pan słuszność — odparłem po chwili namysłu — i dowodzenie pańskie jest istotnie bardzo proste i logiczne. Czy nie weźmiesz mi pan za złe, jeśli wystawię pańskie teorye na cięższą próbę?
— I owszem — odparł — toby mi oszczędziło wstrzyknięcia drugiej dawki kokainy.
— Mówiłeś pan nieraz, że na przedmiotach często używanych wyciskamy piętno naszej indywidualności i że wprawny spostrzegacz może odczytać te znaki. Oto zegarek, który od niedawna jest moją własnością. Zechciej pan wypowiedzieć mi swój sąd o charakterze i przyzwyczajeniach jego poprzedniego właściciela.
Podałem mu zegarek, sądząc, że zabawię się jego kosztem, gdyż próba, jak sądziłem, była po nad jego siły, chciałem też skorzystać z tego, aby jego zbytnią zarozumiałość utemperować. Zważył zegarek na dłoni, przyjrzał się cyferblatowi, otworzył kopertę, przyglądał się kółkom maszyneryi — naprzód gołem okiem, potem przez szkło powiększające. Uśmiechnąłem się złośliwie, gdy z miną poważną zamknął kopertę i zegarek mi oddał.
— Niewiele można z niego poznać — rzekł — bo był niedawno czyszczony, a to ogranicza pole obserwacyj.
— Istotnie — odparłem — był u zegarmistrza.
Posądzałem mojego towarzysza, że szuka pozoru dla osłonięcia swej nieświadomości.
— Moje obserwacye — rzekł po chwili — nie są jednak bezowocne. Ten zegarek był własnością pańskiego brata, który go odziedziczył po ojcu.
— Wnosisz pan to z liter H. W., wyrytych na kopercie.
— Tak: W jest pierwszą literą pańskiego nazwiska. Zegarek został wyrobiony przed pięćdziesięciu laty i cyfra w tymże czasie wyrżnięta. Klejnoty dostają się zwykle przy podziale starszemu synowi, który najczęściej nosi to samo imię, co ojciec. Otóż, jeśli mnie pamięć nie myli, pański ojciec umarł przed kilku laty. Ten zegarek od owego czasu pozostawał w ręku pańskiego brata starszego.
— Wszystko to prawda. A potem?
— Brat pański był niedbały i lekkomyślny. Odziedziczył spory majątek, lecz go niebawem roztrwonił. W życiu swem zaznawał różnych kolei i nędzy i wielkiego dostatku, wreszcie rozpił się i umarł. Oto owoc moich spostrzeżeń.
Podskoczyłem na krześle ze zdziwienia.
— Nie sądziłem nigdy, abyś się pan do tego poniżył — zawołałem. — Musiałeś pan zasięgnąć informacyi o moim bracie, a teraz chcesz we mnie wmówić, żeś wyczytał te dzieje z zegarka. Ja to nazywam poprostu szarlataneryą.
— Mój drogi Watsonie — przerwał mi Holmes z całym spokojem — daruj mi, że poruszyłem przykre wspomnienia. Mogę cię jednak upewnić słowem honoru, że dotychczas nie wiedziałem nawet, żeś miał brata.
— Więc jakimże cudem wykryłeś pan te fakty. Wszystko, coś mi powiedział, jest szczerą prawdą.
— Nie sądziłem nawet, że mi się tak uda, gdyż snułem wnioski, opierając się na prawdopodobieństwach.
— Nie poprzestałeś pan jednak na domysłach.
— Nie, ja się nigdy nie domyślam; to fatalny zwyczaj, nieprzyjaciel logiki. Jeśli zechcesz iść za wątkiem moich myśli, to się przekonasz, że błahe napozór spostrzeżenia dostarczają najpewniejszych obserwacyj i że prostemi i łatwemi drogami można dojść do zdumiewających rezultatów. Oto naprzykład powiedziałem panu przed chwilą, że brat pański był nieporządny. Przyjrzyj się dobrze tej kopercie a zobaczysz, że jest cała porysowana, co świadczy o zwyczaju noszenia w jednej kieszeni przedmiotów różnorodnych, jak drobnej monety, kluczów i t. d. Łatwy ztąd wniosek, że kto się tak obchodzi z zegarkiem wartości pięćdziesięciu luidorów, ten musi być nieporządny. Dalej: właściciele lombardów mają zwyczaj wypisywać szpilką numer kwitu, wydanego wzamian. Otóż na odwrotnej stronie koperty są cztery takie numery, co dowodzi, że brat pański znajdował się nieraz w kłopotach pieniężnych, lecz miewał także przypływy gotówki, skoro mógł znowu odbierać zegarek z lombardu. Przyjrzyj się pan kopercie wewnętrznej, a zobaczysz, że jest porysowana przy dziurkach do nakręcania. Takie porysowania świadczą niechybnie o braku trzeźwości. Zegarki, należące do pijaków, są zwykle porysowane w ten sposób. Właściciel chce wieczorem nakręcić zegarek, ręka mu drży, kluczyk wysuwa się z palców. Wszak wnioski moje są proste?
— O, tak, bardzo proste i zrozumiałe — odparłem. — Przepraszam pana za mój sąd pośpieszny. Powinienem był zaufać odrazu pańskiej przenikliwości. Czy wolno mi zapytać, jaką pan ma teraz sprawę na widoku?
— Niestety, nie mam żadnej i dla tego wstrzykuję sobie kokainę. Nie mogę żyć bez zajęcia i umysłowej podniety. Otwórz pan okno i spójrz na świat Boży. Prawda, jaki smutny. Szara mgła zawisła nad domami, wszędzie brzydko i bezbarwnie. Sprzykrzyła mi się już jednostajność życia, pragnę uciec przed nią za jakąbądź cenę, przy pomocy bodaj sztucznych środków, gdy mi nie dopisują naturalne.
Chciałem coś na to odpowiedzieć, gdy zapukano do drzwi. Weszła nasza gospodyni z listem na tacy.
— Jakaś panienka chce się z panem widzieć — rzekła do mojego towarzysza.
— Miss Marya Morston — odczytał z biletu. — To nazwisko jest mi obce — dodał po chwili namysłu. — Proszę tę młodą osobę tutaj wprowadzić. Nie odchodź, doktorze. Wolę, żebyś został.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: Eugenia Żmijewska.