Zwodne światło/Rozdział XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Zwodne światło
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1893
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anatol Krzyżanowski
Tytuł orygin. The Light That Failed
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIV.

— Bywaj zdrowa, Bessie! Obiecałem ci pięćdziesiąt funtów, masz sto, to jest tyle, ile dostałem za meble od Beeton’a. Zapewni ci to ładne sukienki na czas jakiś. Może jesteś w gruncie niezłą dziewczyną, ale ciężko dałaś się we znaki i mnie i Torpenhow’owi.
— Uściskaj go pan jednak ode mnie.
— O, ma się rozumieć, że uściskam. Ale zaprowadź mię do kajuty; tam nareszcie odzyskam wolność, tam nic dosięgnąć mię już nie zdoła.
— Kto będzie opiekować się panem na okręcie?
— Jeżeli pieniądze posiadają moc jakąkolwiek, to na statku zajmie się mną zarządzający, w Port-Said doktor; a dalej, dalej... Bóg. On jeden opiekował się mną dotąd.
I pożegnawszy dziewczynę chłodnym pocałunkiem, Heldar położył się na swem posłaniu, czekając, aż okręt, opróżniony z krewnych i przyjaciół, z kobiet, które z płaczem odprowadzały podróżnych, przyjmie zwykłą swą fizyognomię. Dziwna rzecz, człowiek ten, onieśmielony kalectwem, zniedołężniały wskutek ślepoty, tu odzyskiwał całą swobodę i przytomność. Zdawało się, że znał z góry każdy zakątek kajuty i okrętu, że się urodził i wzrósł wśród tych sprzętów. Opatrzność też zesłała mu litościwie skarb, nieznany od dawna, bo sen spokojny a głęboki, sen, który uwolniwszy go od obrazu Maisie, rozproszył się dopiero w chwili, gdy parowiec na pełne wydostał się morze.
Usłyszawszy plusk wody i łoskot maszyny, wyciągnął się rozkosznie.
— Och, jak dobrem jest życie! — zawołał, i ziewnąwszy głośno, poszedł śmiało na pokład.
Trzymanie się stołów i poręczy zdradza na lądzie ociemniałego kalekę, na oceanie jednak jest rzeczą tak zwyczajną, iż niczyjej nie zwraca uwagi. Ślepiec więc, niepodlegający morskiej chorobie, ma tu wyższość nawet nad widomymi, z których żartować mu nie wolno. Heldar potrafił nawet zjednać sobie o tyle doktora, iż tenże przyrzekł poświęcić mu parę godzin czasu po przyjeździe do Port-Said.
— Zawieź mnie pan tylko do madame Binat, jeżeli wiesz, gdzie to jest — prosił Dick. — Dalej dam sobie sam radę.
— Phii! — świsnął doktor. — Czy wiem? Zapewne, że wiem; Port-Said nie przedstawia wielkiego wyboru; nie mniej czuję się w obowiązku uprzedzić pana, że ze wszystkich dziur piekielnych ta najgorszej jeszcze używa opinii. Gotowi cię najwpierw okraść, a później zasztyletować.
— Mnie osobiście nic tam złego nie spotka. Zawieź mnie pan tylko, resztę biorę na siebie.
Znalazł się więc wkrótce pod dachem madame Binat, a spragnione, drżące jego nozdrza wciągały z rozkoszą powietrze Wschodu, to odrębne, specyalne powietrze, którego zapach upaja, od Port-Said aż do Hong-Kong, wszędzie, gdzie rozbrzmiewa równocześnie szkaradna, krajom tym właściwa lingua franca. Upał prażył go w łopatki, noga usuwała się na rozpalonym piasku; rękaw, podniesiony do policzka, gorący był, jak chleb świeżo z pieca wyjęty. Heldar oddychał pełną piersią; wszak te ogniste promienie to starzy przyjaciele, za którymi tęsknił tak dawno.
Biedny Binat, ów zmarnowany artysta, mówiący o poniżeniu sztuki, nie żył już; żona jego przyjęła Ryszarda z radością i zapałem.
— Tu pamiętają mnie po roku; tam, za morzem, w ojczystym kraju, dziś już nikt nie wie, że żyłem na świecie — myślał z goryczą. — Jak dobrze uczyniłem, wracając do Afryki!
Wieczorem madame wystawiła na piaski mały stoliczek od kawy i zasiedli przy nim oboje, podczas gdy dom, leżący za nimi, zapełniał się wrzawą, weselem, groźbami i klątwami. Gwiazdy pokryły szafir nieba, latarnie okrętów, stojących na kotwicy, jak gwiazdy błyszczały również.
— Wojna dobrem jest rzemiosłem. Ale powiedz mi, mój drogi, co ty robisz tutaj? — pytała pani poufale. — Dlaczego opuściłeś Anglię?
— Bo oślepłem, jak widzisz.
— Tak, lecz wpierw zakosztowałeś sławy i rozgłosu, którego echo dochodziło aż do nas; używałeś przytem zwykle typów, zbieranych tutaj. Żółty Tina, na przykład, powraca ciągle w twych rysunkach; to też gdy nadchodziły angielskie illustracye, pokazywałam mu własny jego portret i śmieliśmy się wszyscy niezmiernie. Powodzenie twe, rosnące z dniem każdym, musiało ci przynieść wiele radości i sporo pieniędzy.
— Tak. Nie jestem już dziś ubogim; możesz pani liczyć na dobrą zapłatę.
— Nie dotknęłabym jej nawet; od dawna wynagrodziłeś mię za wszystko. Mój Boże! — westchnęła — ślepota w tym wieku, co za okropność!
Dick nie widział włosów swych posrebrzonych siwizną i nie czuł potrzeby współczucia; chciał tylko śpieszyć tam, na czoło walczących, a życzenie to gorąco wypowiadał.
— Ale jak się dostać, którędy? — pytała zdumiona. — Zatoka pełna okrętów angielskich, strzelają ciągle, bardziej nawet, niż podczas wojny przed dziesięciu laty. Walka wre również poza Kairem, bez passe-partout korespondenta wojennego nigdy cię więc nie dopuszczą. Na pustyni biją się także; któż jednak zdoła przedrzeć się tamtędy?
Muszę być w Suakimie! — oświadczył stanowczo.
Myśl tę podsunęła mu owa gazeta, w której Alf czytał malowniczy list Torpenhow’a, opisujący obóz, rozłożony pod Suakimem. Heldar wiedział przytem, iż madame Binat posiada w tamtych stronach stosunki i że, gdy zechce, potrafi go za ich pomocą przeprawić.
— Ależ w tym punkcie gotuje się literalnie. Pustynia roi się od ludzi, których zdaje się rodzić w swej obronie. Dlaczego koniecznie do Suakimu?
— Bo tam jest mój przyjaciel.
— Przyjaciel? Phii! Czy nie śmierć czasem nazywasz tem mianem?
— Nie, myślałem o człowieku. Ale... ale... gdyby mi nawet o śmierć chodziło, czy wzięłabyś to za złe?
— Za złe? — zaśmiała się ostro. — A któż ja jestem, abym się ośmielała ganić kogokolwiek, prócz tych, którzy, zjadłszy i wypiwszy, chcą mię oszukać w zapłacie? Nie ganię zatem, lecz sądzę, że to okropne!
— Muszę być w Suakimie; myśl więc i działaj za mnie. Nie mam tu nikogo; wszyscy wymarli lub wyjechali. Wiem wprawdzie, że lekkie parostatki egipskie...
— Nie kłopocz się dłużej. Łatwiej mnie, jako miejscowej, wszystko przewidzieć i pokierować. Skoro tak bardzo tego pragniesz, pojedziesz do Suakimu i zobaczysz owego przyjaciela. Siedź tu cicho, a gdy się dom opróżni, idź spać spokojnie. Pojedziesz, daję ci słowo na to.
— Jutro? Wszak prawda?
— O ile będzie można najprędzej.
Przemawiała do niego jak matka do chorego dziecka, a choć dom cały wrzał zabawą i rozbrzmiewał krzykami, madame Binat, doglądająca sama napojów i kasy, znalazła nie tylko chwilę, aby zająć się umieszczeniem Heldar’a, lecz nawet strzegła jego interesów, uśmiechając się do oficerów tureckich oraz do właścicieli wielbłądów; jedni bowiem jak drudzy mogli jej być pomocni w wyprawie Ryszarda.
Nazajutrz z rana, ubrana, pomimo wczesnej bardzo godziny, w ognistą suknię balową, której przód zdobiły szerokie hafty złote, przywdziawszy naszyjnik ze szklanych dyamentów, przyrządziła czekoladę i sama zaniosła ją do pokoju Dick’a.
— Nie poruszaj się — mówiła od progu, — to tylko ja. W moim wieku wolno wejść wszędzie. Wiem, że we Francyi matki przynoszą niekiedy śniadanie synom do łóżka; wyobraź sobie, że w tej roli tu jestem.
Usiadła obok niego, mówiąc szeptem:
— Wszystko ułożone; pojedziesz statkiem, dzięki dziesięciu funtom angielskim, którymi przekupiłam kapitana. Rząd nic mu nie daje, rad więc zarobić pokątnie cokolwiek. Staniecie w Suakimie za cztery dni, pojedzie zaś z tobą Jerzy, grecki mulnik; przyrzekłam mu także dziesięć funtów. Ma się rozumieć, że ja je zapłacę. Nie powinni oni przypuszczać nawet, iż masz pieniądze. Jerzy prowadzi partyę mułów i zabierze cię z sobą aż do Suakimu; aby zaś nie stało ci się co złego, zostawia mi w zakład swoją ukochaną. Dopóki nie odbiorę depeszy, że przybyłeś szczęśliwie na miejsce, ona mi za całość osoby twej odpowiada.
— Dziękuję. Zawstydzasz mnie pani swą dobrocią.
— Gdyby to było możebne, namawiałabym cię, abyś był rozsądnym i pozostał tu z nami; ale... do czegoby to doprowadziło? — Spojrzała na poplamioną swą suknię i uśmiechnęła się z goryczą. — Nie, mój chłopcze, przyrzekłam ci, że pojedzicsz, a więc jedź, jedź jak najprędzej; stokroć to będzie lepszem dla ciebie.
Pochyliła się i pocałowała go w czoło.
— To na dzień dobry — mówiła. — Gdy ubierzesz się, ułożymy z Jerzym wszelkie szczegóły podróży. A teraz, daj kluczyk, otworzę walizę i dostanę ci rzeczy.
— Liczba pocałunków, jakimi darzą mię ludzie w ostatnich czasach, zaczyna przybierać zdumiewające wymiary — myślał Dick szyderczo. — Może i Torp zechce mnie uściskać za widzeniem. Tego by tylko brakowało! Nie; zaklnie tylko, że mu w drogę wchodzę. Hej, madame, dopomóż mi, proszę, ubrać się w szaty przedśmiertne. Wszak to strój ostatni, jak przed gilotyną, powinien zatem być staranny.
I dotykał drżącemi rękami każdego szczegółu, od rewolweru, ukrytego za pasem, aż do sztywnie zapiętego kołnierza.
Madame Binat płakała i śmiała się na przemian.
— Zrobiłam wszystko, co leżało w mej mocy, aby nadać mundurowi twemu cechę wytworną. Spojrzyj tylko... ach, przepraszam, zapomniałam...
— Dziękuję; a teraz chodźmy umawiać się z Jerzym, nie traćmy czasu.
— Nie mogę przecież iść z tobą w biały dzień do zatoki. Pomyśl, coby się stało, gdyby cię która z angielskich ladies zobaczyła jawnie w takiem towarzystwie.
— Niema tu moich rodaczek; a zresztą, gdyby nawet były, mało dbam o nie. Prowadź mię, proszę.
Pomimo całej niecierpliwości Heldar’a, statek, którym miał pojechać, wieczorem dopiero wyruszał z portu. Tymczasem madame układała się z kapitanem i owym Jerzym, mulnikiem, o najdrobniejsze szczegóły w podróży ociemniałego. Ktokolwiek zaś znał panią Binat temu nie przyszłoby na myśl być jej nieposłusznym: ściągnięcie bowiem gniewu jej groziło zasztyletowaniem w jakim zaułku, śmiercią w którym z podwładnych jej dyabelskich przybytków.
Przez sześć dni, bo dwa z nich stracono na kanale, parowiec płynął do Suakimu i przez tyleż czasu Heldar starał się zjednać sobie przewodnika, Jerzego. Gdy wjeżdżali do portu, ten ostatni zaproponował wreszcie:
— Trzymaj się pan mnie tylko, a nikt nie zapyta o twój paszport, nikt nie zatrzyma cię nawet. Zbyt zajęci są wszyscy.
— Dobrze. Chciałbym jednak spotkać kogo Anglików. Znali mnie tu nie dawno; zajmowałem wśród nich dość wybitne miejsce, pamiętają mnie więc zapewne.
— „Nie dawno“ znaczy tutaj „bardzo dawno.“ Cmentarze zapełniły się od tego czasu. Słuchaj pan: Kolej żelazna, zbudowana świeżo, prowadzi mil siedm do obozu pod Tanai-al-Hassan. Poza miejscowością tą rozłożono wojska angielskie, którym linią powyższą żywność dowożą.
— A, okopy... rozumiem; nie walczą więc, jak dawniej, w otwartem polu.
— Otóż do okopów tych potrzebna partya mułów, którą wiozę dziś wieczorem. Pociągiem nocnym nikt nie jedzie, strzelanina bowiem zaczyna się zaraz za miastem.
— Poczciwcy, poznaję ich; zawsze tak robili.
Ryszard poczuł zapach rozpalonego żelaza, topniejącej farby olejnej, pyłu i spiekoty, a rozchylone usta jego i nozdrza drżące chwytały z upragnieniem tę dziwną mieszaninę. Och, jakżeż dawne życie witało go rozkosznie!...
— Wioząc muły — ciągnął Grek dalej, — mogę zabrać i pana do obozu. Żądam jednak w zamian, abyś zatelegrafował natychmiast do Port-Said z zaświadczeniem, że ci się nic złego w drodze nie stało.
— A! lękasz się; snać madame trzyma cię dobrze w ręku. Powiedz szczerze: czy zasztyletowałbyś mię chętnie, mając ku temu sposobność?
— Niema mowy. Dałem w zakład.
— Rozumiem. Smutna to rzecz być postawionym między miłością do kobiety a chęcią zysku. Współczuję z tobą w trudnem tem położeniu.
Poszli więc razem do biura telegraficznego. Nikt ich nie zatrzymywał, nikt o nic nie pytał. Każdy śpieszył się tak gwałtownie, iż nie miał nawet czasu głowy odwrócić. Nie przypuszczano zresztą, aby ktokolwiek będący przy zdrowych zmysłach mógł dla przyjemności jedynie przyjeżdżać o tę porę do Suakimu.
Raz jeden groziło Heldar’owi niebezpieczeństwo; szybką jednak odpowiedzią, iż wiezie muły do obozu, oraz chęcią pokazania papierów odwrócił wszelkie podejrzenia od siebie.
Gdy po spożyciu posiłku Grek odszedł do swych mułów, malarz usiadł w cieniu, i ukrywszy w dłoniach oblicze, smutnym oddał się myślom. Przed oczyma jego tańczyła twarzyczka Maisie, uśmiechnięta, o ustach rozchylonych i źrenicach życiem tryskających. Po chwili zawrzał obok niego hałas tak silny, iż, przestraszony, próbował wołać głośno Jerzego.
— Czy muły twoje są już tutaj? — zabrzmiał mu nad głową głos jakiś szorstki.
— Posłałem po nie właśnie mego pomocnika. Co prawda, chory dziś jestem trochę i nie widzę nic prawie.
— O, na Jowisza! to źle! Idź do szpitala na czas jakiś, inaczej możesz skończyć ślepotą. Sam już to przechodziłem, radzę też nie żartować z oczami.
— Dziękuję. O której odchodzi pociąg?
— O szóstej. Na przejście zaś tych siedmiu mil angielskich potrzebuje całej godziny.
— Czy przychodzi do utarczek z krajowcami?
— Co drugi dzień przynajmniej. Ponieważ ja właśnie prowadzę lokomotywę, więc znam się z tem dobrze. Wagony przychodzą często puste do Tanai.
— Dużo naszych tam stoi?
— Nie... Główny korpus rozłożono o trzydzieści do czterdziestu wiorst dalej, wśród piekielnie suchej i upalnej okolicy. Obóz w Tanai dostarcza mu właśnie żywności i osłania go poniekąd.
— Więc przestrzeń między Tanai a wojskiem angielskiem spokojna jest zupełnie?
— Mniej więcej. Nie radziłbym jednak nikomu puszczać się tam samotnie. Idzie nareszcie wasz pomocnik. Doprawdy, patrząc na pana, dziwnem mi się wydaje...
Zatrzymał się.
— Że jestem tylko mulnikiem — dokończył Dick.
— Tak, nie przeczę; chociaż lękałem się myśl tę wypowiedzieć. Przepraszam za niedelikatność uwagi, ale wyrażasz się pan jak człowiek wykształcony, któremu szkoły publiczne nie obce może były.
— Skończyłem je nawet — uzupełnił Heldar.
— A co, zgadłem to od razu. Sam ton twego głosu, sir, wskazuje, iż pochodzisz z lepszej sfery. Otóż, nie chciałbym cię urazić, ale widzę, że ci się odwróciła karta. Ruch rozpaczy, z jakim ukryłeś twarz w dłonie, zastanowił mię; pomyślałem, że musi ci być źle na świecie, i dlatego ośmieliłem się przemówić...
— Zgadłeś pan... Życie złamało mię i zmiażdżyło do ostatniego stopnia.
— Widzisz pan, ja... ja też należę do lepszej sfery, też kończyłem gimnazyum; więc nie obrażaj się i... jeżeli mógłbym małą pożyczką...
— Dziękuję za serce poczciwe, ale ręczę słowem honoru, że mi nie brak pieniędzy... Gdybyś pan chciał jednak zobowiązać mnie na zawsze, do końca życia, zrób mi wielką łaskę i zabierz mnie dzisiejszym pociągiem do obozu... Wszak nikt nie potrzebuje o tem wiedzieć... Pozwól mi tylko posłyszeć strzały, poczuć proch, a będę ci wdzięcznym do śmierci.
Nieznajomy namyślał się przez chwilę.
— Dobrze. Wiozę parowóz pusty, nikt więc nie zaskarży mnie o zabranie jednego człowieka.
W godzinę później wyruszał ze stacyi długi, zamknięty pociąg, przypominający trumnę, a konwojowany przez artylerzystów. Ci ostatni okazali się nader potrzebni, bo oto wśród szumu i świstu pary rozległy się nagle strzały. Dzikie wycie zakłóciło spokój nocy. Dick, oszalały z radości, wyciągnął się na wązkiej ławeczce wagonu.
— Bóg jest dobry, skoro dał mi dożyć tej chwili, skoro pozwolił usłyszeć raz jeszcze odgłos walki!
Pociąg zatrzymał się. Zbrojny oddział, wysłany dla sprawdzenia przeszkody, powrócił z klątwą po rydle. Dzieci pustyni zasypały relsy piaskiem i kamieniami, których uprzątnięcie zabrało dwadzieścia minut czasu. Zaledwie ruszono, rozległy się nowe strzały i nowe krzyki. Przejazd też wśród ciągłych przeszkód trwał półtorej godziny tym razem.
Wyrzucony wreszcie w Tanai-al-Hassan, poczuł całe brzemię samotności. Jerzy zajęty był mułami, lokomotywa dyszała z przeraźliwym świstem kłębami pary wprost w oczy Heldar’a, zimny wiatr pustyni tańcował dokoła, a głód, znużenie i sen ciężyły nad nim w równej mierze. Ukrywszy ręce w kieszeniach, stał i czekał, licząc, ile razy los jego zawisł od pociągu, parowca, koni, mułów lub wielbłądów, które miały go przewieźć do miejsca przeznaczenia. Wtedy jednak widział jeszcze, a barwny obraz rozłożonego obozu głęboką sprawiał mu przyjemność. Dziś kolor, światło, ruch — wszystko to nie miało dlań znaczenia. Czekała go już tylko podróż jedyna, ostatnia, wśród ciemności, których nic nie rozproszy. Dobiegłszy jej kresu, uchwyci dłoń Torpenhow’a, odurzy się na chwilę — on, ślepy, opuszczony i biedny włóczęga — echem tego życia, jakie prowadził niegdyś świetny i uwielbiany Dick Heldar. A później, później nastąpi zapomnienie. Bessie, niszcząca „Melancholię,“ owo nielogiczne stworzenie, które ofiarowując mu miłość, zapomniało dodać swego nazwiska; Maisie wreszcie, niezdolna zrobić nic złego — wszystko i wszyscy znikną z jego pamięci. Zostanie tylko obraz owej Maisie, właśnie tak kusząco ponętny wśród mgły oddalenia...
Pod wrażeniem tem ubłagał Jerzego, aby go zaprowadził do części obozu, przeznaczonej na legowisko wielbłądów. Chciał uciec na pustynię, uciec sam jeden, natychmiast, zanim spostrzegą, że jest ślepcem ociemniałym i bezradnym, zanim, jako bezużytecznemu, każą do Suakimu powrócić.
Przewodnik skierował się do najbliższego ogniska.
— Pokój z wami, bracia! — pozdrowił Heldar.
Głowy szeików pochyliły się uroczyście, wielbłądy zaś, poczuwszy Europejczyka, zaczęły spoglądać z ciekawością, gotowe dźwignąć się na nogi.
— Pragnę dostać się dziś jeszcze na plac boju — ciągnął Heldar. — Potrzebny mi przewodnik i zwierzę rącze.
— Chodzi pewno o bydlę juczne? — zabrzmiał wzgardliwy głos od ogniska.
— Nie, o Bischarin’a — odparł Dick poważnie. — Najlepszy bischaryjski wielbłąd, bez siodła i bez pakunków.
Zapanowała głęboka cisza. Jeden z szeików przerwał ją wreszcie:
— Jesteśmy pod nadzorem. Nie wolno wychodzić w nocy z obozu.
— Czy pieniądze bram nie otworzą?
— Phi! Chyba angielskie pieniądze...
Ponowne, gnębiące milczenie.
— Ile pan daje?
— Dwadzieścia pięć funtów angielskich przewodnikowi, z chwilą, gdy mię dowiezie do obozu. Drugie dwadzieścia pięć pozostawię tu, na ręce szeika, który mu je wypłaci natychmiast po powrocie.
Była to królewska nagroda — szeik więc, mający zamiar strącić z niej pewien procent dla siebie, zaczął popierać żądanie Heldar’a.
— Pięćdziesiąt funtów za jedną noc, ależ to bogactwo! Można wypoczywać później do końca życia, mieć kawał ziemi, drzewa, żon kilka i zapewnioną starość.
— Kto pojedzie ze mną? — zapytał Dick ponownie.
— Ja — zabrzmiał od ogniska głos stanowczy; — ale czy nas wypuszczą z obozu?
— Głupstwo! Wszak wielbłąd zrywa nieraz więzy i ucieka, a straże nie strzelają do tego, który bieży i goni zwierzę, by je spętane przyprowadzić napowrót. Pięćdziesiąt funtów dziś jeszcze; nie za żadne jednak juczne bydlę, lecz za najlepszego bischaryjskiego wielbłąda.
Rozpoczęły się układy. Targ w targ, przyjęto ofiarowaną sumę, a w pół godziny później Heldar wypłacał połowę jej na ręce szeika, który wydawał jeszcze po cichu rozporządzenia przewodnikowi.
— Nie daleko — posłyszał Heldar: — wystarczy pierwszy lepszy pociągowy zdechlak. A cóż to, czy ja osieł jestem, abym dla ślepego marnował najlepszego bieguna?
Dick podniósł głos natychmiast.
— Uprzedzam — zawołał, — że, chociaż nie widzę, lecz wożę w zamian takie narzędzie, które ma sześć oczów i sześć kul zarazem, a przewodnik będzie siedział przede mną. Jeżeli nie dosięgniemy o świcie wojsk angielskich, na miejscu go położę.
— A gdzież te wojska są? — mruknął właściciel wielbłądów.
— Skoro nie wiesz, to się nie podejmuj prowadzić, lecz pozostaw to innym. Mów, wiesz czy nie? Chodzi tu o śmierć twą lub życie.
— Wiem — brzmiała ponura odpowiedź. — Odstąp od zwierzęcia, bo je rozpętam i puszczę.
— Nie tak prędko. Zwróć go wpierw łbem do mnie.
Dick przesunął ręką po czole wielbłąda, i napotkawszy wypalone półkole, znamię wiatronogich, najbardziej chyżych, bischaryjskich wyścigowców pustyni, uspokoił się dopiero. — Dobrze — mówił, — wypuść go, a pamiętaj, iż klątwa boża dosięga tych, którzy próbują oszukać niewidomego.
Przy ognisku zaśmiano się głośno. Przewodnik został schwytany na uczynku w chwili, gdy chciał właśnie odwiązać stare, juczne zwierzę.
— Na bok! — zawołał, zacinając mocno wielbłąda.
Heldar odskoczył, a dokoła rozległy się krzyki:
— Illaha! Aho! Aho!
Zabrzmiał pomruk głuchy — i chyży, czystej krwi Bischarin, dźwignąwszy się z ziemi, pomknął w pustynię. Za nim z okrzykami żalu i rozpaczy biegł właściciel, jakoby z nienacka ucieczką tą zaskoczony; na pomoc zaś śpieszył Dick, wsparty o ramię Jerzego, a potykający się ciągle.
Straże, przyzwyczajone do ustawicznych awantur z wielbłądami, żadnych nie stawiały im przeszkód.
Jeden tylko z żołnierzy zaklął siarczyście.
— Cóż tam znów za krzyki? — huknął.
— A toż wściekłe to bydlę ucieka z całym mym dobytkiem! — odparł Heldar zwykłym obozowym językiem.
— Jazda! Pilnuj tylko, żeby ci tam gardła nie poderżnęli, tobie i twemu dromaderowi!
Krzyki ucichły — gdy bowiem zwierzę schowało się za wzgórze, właściciel potrafił przywołać je natychmiast i zmusić do uklęknięcia.
— Siadaj pierwszy — rozkazał Dick, a zająwszy drugie za nim miejsce, wyjął rewolwer i skierował go prosto w plecy towarzysza.
— Jedź teraz w imię boże, tak szybko, jak tylko siły ci starczą. Bywaj zdrów, Jerzy. Kłaniaj się pani i baw wesoło z twoją miłą. Na przód, synu piekła!
W kilka minut później otoczyła go cisza wielka, głęboka, przerywana tylko skrzypieniem siodła i lekkim a nieznużonym krokiem bieguna pustyni.
Dick usiadł tak, aby się lepiej poddawać falującemu ruchowi zwierzęcia, zapiął mocniej pas i, zapatrzony w podwójną ciemność, doznawał przez całą godzinę wrażenia, iż coraz posuwa się na przód.
— Dobry wielbłąd — zauważył w końcu.
— Zwierzę czystej krwi — brzmiała odpowiedź. — Jest moją własnością, karmię go więc starannie.
— Pośpieszaj!
Opuścił głowę na piersi i próbował myśleć. Sen jednak mącił mu pamięć. Przewodnik, czekający tylko na chwilę drzemki, obrócił się, w nadziei, że zdoła wyrwać mu rewolwer i, wyrzuciwszy go z siodła, wrócić do domu. Ruch ten rozbudził Heldar’a, dając mu poznać całe niebezpieczeństwo. Kolba rewolweru spadła też z potężną siłą na głowę niewiernego, a równocześnie strzał jakiś rozległ się z nienacka obok. Dromader przyśpieszył kroku i po chwili głęboka cisza zaległa znów dokoła, niosąc z sobą nowe do snu usposobienie.
Dick po paru godzinach jazdy tej szalonej niezdolnym był myśleć nawet. Znużony, kiwał się tylko z boku na bok, a zesztywniały, o ścierpniętych członkach, budził się instynktownie, ile razy wielbłąd zwalniał biegu, by nowem uderzeniem w plecy jeźdźca przynaglać zwierzę do pośpiechu.
— Czy księżyc świeci? — zapytał.
— Zachodzi już.
— Żal mi, że go raz jeszcze ujrzeć nie mogę. Stój! Zatrzymaj wielbłąda, niech się nacieszę mową pustyni.
Spełnił jego rozkaz. Wśród ciszy martwej, śmiertelnej, przebiegł powiew lekki i, zaszumiawszy, zginął w oddali. Garstka suchej ziemi zawirowała w powietrzu, opadając ze szmerem napowrót.
— Jedź! Noc bardzo zimna.
Ci, którym nie obce jest czuwanie, wiedzą z doświadczenia, jak długą się wydaje ostatnia godzina ciemności, jak wolno świt nadchodzi dla spragnionych światła i ciepła. Heldarowi też zdawało się, iż podróż ta trwa lata całe, że licząc gwoździe metalowe, którymi obito siodło, skróci długie godziny cierpienia. Lecz ciemność trwała wieki. Na próżno, dla przerwania jej, przekładał rewolwer z lewej dłoni do prawej, a rękę ścierpniętą opuszczał na dół, aby władzę odzyskała. Na próżno zdawało mu się, iż z londyńskiej swej pracowni patrzy na podróż tę dziką; ile razy bowiem chciał odmalować żółtą pustynię, oblaną blaskiem zachodzącego księżyca, a przeciętą czarnym, sylwetkowym zarysem dromadera, na szczycie którego kiwały się dwa cienie ludzkie, — tyle razy palce ścierpnięte przypominały mu, że dzierży w nich nie pędzel, lecz rewolwer, śmiercią ziejący. Ból w ramieniu nie pozwalał przytem ręką poruszyć, a ciemność nieprzebita zajmowała miejsce stalug i płótna.
Przewodnik zamruczał wreszcie. Dick zaś poczuł zmianę w powietrzu.
— Świt się zbliża? — zapytał.
— Już błyszczy, a oto na skraju wojska angielskie. Wszak dotrzymałem umowy?
Wielbłąd, poczuwszy w oddali towarzyszy, wyciągnął w tej chwili szyję i ryknął głośno.
— Śpiesz się! Prędzej, coraz prędzej! Musimy tam być za chwilę.
— Znać ruch w obozie, gdyż unosi się nad nim taki tuman kurzu, że nic dojrzeć nie mogę.
— Czy sądzisz, że ja w lepszem jestem położeniu? Pędź chyżej!
Słychać już było gwar głosów, rżenie koni i klątwy żołnierzy, czyszczących rynsztunek. Kilka kul świsnęło równocześnie w powietrzu.
— Co to, strzelają do nas? Czyżby nie poznali, że noszę mundur angielski? — zawołał Ryszard gniewnie.
— Nie, to z pustyni — objaśnił jeździec, pochylając się na siodle. — Prędzej, mały, prędzej! — naglił wielbłąda. — Dobrze, że noc kryła nas dotąd.
Dromader zdwoił biegu, kule zaś coraz gęściej i bliżej leciały za nimi. Dzieci pustyni, urządzając napad o świcie, na śpiące wojska angielskie, celowały zawzięcie do jedynego punktu, poruszającego się za oszańcowaniem.
— Co za szczęście! Co za królewskie, zdumiewające szczęście! — myślał Dick. — Wszak bitwa zaczyna się właśnie... Wielki Boże, jakżeż dobrym jesteś dla mnie! Gdyby jeszcze — tu ból wewnętrzny wykrzywił jego rysy, — gdyby nie Maisie...
— Allahu! Jesteśmy na miejscu! — zawołał kierownik, a wielbłąd przyklęknął równocześnie przy pierwszych obozowych szeregach.
— Kto jesteś, u szatana? Może depesze wieziesz? — pytano z kilku stron naraz. — Mów, czy duże siły idą do ataku i jakim cudem przedarłeś się przez tę hordę dziką?
Heldar odetchnął, odpiął pas, przywiązujący go do wielbłąda, i za całą odpowiedź, uniósłszy się na grzbiecie dromadera, huknął znużonym, złamanym głosem:
— Torpenhow! Hop, hop! Torpenhow!
Potężny, brodaty mężczyzna, szukający w popiele ognia do fajki, wyprostował się na krzyk ten i, roztrącając wszystkich, podbiegł na przód sceny. Kule sypały się tymczasem coraz gęściej, a białe obłoczki i zapach prochu biegły ze wszystkich okolicznych wzgórzy. Żołnierze, którym dym własny zasłaniał oczy, zbici w szeregi, postąpili na przód; wielbłąd zaś, strzałem raniony, podniósł się najwpierw, a później z rykiem, wstrząsającym powietrze, powalił się na ziemię. Poskoczono poderznąć mu gardło, by wśród innych zwierząt nie budził popłochu. Jęk człowieka, ugodzonego śmiertelnie kulą, i ostatnie chrapanie konania przypomniało wszystkim o wzrastającem niebezpieczeństwie.
Nie było czasu, na pytania.
— Schodź! Na miłość boską, zejdź i ukryj się za wielbłądem!
— Nie! Postawcie mnie, proszę, na czele walczących.
Dick zwrócił się twarzą ku Torpenhow’owi i, podniósłszy rękę, chciał hełm poprawić; drżące jednak palce niepewnem dotknięciem zrzuciły go z głowy. Wtedy to Torp spostrzegł, że włosy jego zbielały, a przedwczesna siwizna okalała oblicze złamanego, starego człowieka.
— Zejdź-że natychmiast, szaleńcze przeklęty! Zejdź, błagam cię, Dick’u!
I zeszedł, a raczej spadł z grzbietu Bischarin’a, jak drzewo u korzenia podcięte; spadł, staczając się do stóp Torpenhow’a. Szczęście dopisywało mu do końca. Pierwsza kula nieprzyjacielska, strzaskawszy czaszkę, trupem go położyła.
Ukryty za wielbłądem, jak za szańcem ochronnym, klęczał Torpenhow, trzymając w ramionach stygnące zwłoki Heldar’a.


KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Natalia Korwin-Szymanowska.