<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Asylum
Pochodzenie Stare obrazki
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1888
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ASYLUM.
Edykt Imperatora! Słuchajcie edyktu imperatora, ogłaszanego na Forum civile i na rogach wszystkich krzyżujących się ulic wielkiego miasta! Helwidyusz Priscus, były pretor Rzymu, były dostojnik państwa, pozbawia się ognia i wody, ten potomek wolnych i dumnych kwirytów, za to, że o wolności i dobréj czci swych przodków zapomnieć nie mogąc, śmiałemi postępki i słowy, upominał się o nie u Pana świata. Pan świata, — niech nieśmiertelnie zdrowym i szczęśliwym uczynią go Wszechmogący bogowie! — Helwidyusza Priska, obywatela z duszą ognistszą i usty szerszemi, niż na te czasy przystało, pozbawia ognia i wody na całéj przestrzeni państwa. Od azyatyckiéj Medyi i Partyi, do nadatlantyckich brzegów Galii i Hiszpanii, od gorącéj Maurytanii i Libii do zimnéj Brytanii i najzimniejszego Chersonesu, od najdalszych granic wschodu i zachodu, południa i północy, kędy tylko zamieszkuje plemię, lub włada oręż Rzymian, nikt wygnańcowi nie ma dać odpoczynku przy swém ognisku domowém, ani pragnącego pokrzepić kroplą wody, ani ze zgłodniałym połamać się kęsem chleba. Niechaj, jak orlę przez jastrzębia ścigane, leci on szybko i nieustannie przez lądy i morza, aż dosięgnie tego kraju, w którym spocząć mu będzie wolno i sięgnąć po ogień i wodę, a którym jest zamieszkiwana przez wpół dzikich Japodów, Liburnów i Dalmatów, ponura, głucha, dzikiemi górami zarosła, Illiria barbara. Brzegi kraju tego oblewają błękitne wody Adryatyku, na których potężne swe statki budują olbrzymio silni Liburnowie, a w ich pobliżu rajską pięknością uśmiechają się do żeglarzy wyspy, przed wielu wiekami już użyźnione i przyozdobione przez wynalazczy geniusz osadników greckich. Ale tam daléj, w głębi lądu ciemnego od gór i lasów, niéma gajów oliwnych, ani wesołych winnic; pól swych Japodowie nie zasiewają złotą pszenicą i miast wielkich, świątyń białych, portyków, posągów, fontan, bijących dyamentowemi deszczami, nie wznoszą Dalmaci. Tam w szarych wodach samotnego Oenusu, przeglądają się tylko nagie skały i smutnie szumiące sosny, lub ławice białego piasku, na których wiatry kreślą szeregi dziwnych hieroglifów; czasem spragniony jeleń spadnie ze spadzistości i gibką szyję swą pochyli nad szlakiem wody; chyża sarna przemknie śród grobowéj zieleni iglastych lasów, ziemia zatętni pod kopytami bawołu, lub orzeł wzleci na ostre szczyty i na szerokich skrzydłach zakołysze się pod chmurami. Tam, w nizkiéj chacie dzikiego Liburna, Helwidyusz Priscus otrzyma ogień i wodę i żyć mu będzie wolno podług chęci. Czy długo? o tém nikt twierdzić nie może. — Wyroku śmierci nie zawiera edykt imperatora, lecz wszyscy wiedzą, że w tym czasie więcéj niż kiedykolwiek, życie ludzkie posiada lekkość i kruchość uschłego liścia, którym wichry dopóty miotają, dopóki się im nie podoba zamienić go w szczyptę marnego prochu.

W portowém mieście Ostyi, w domu jednego z przyjaciół Helwida, zgromadzili się ci wszyscy, którzy, na drogę daleką i wieczne może rozstanie, pożegnać go chcieli. Atrium, które gościnnie otworzyło się przed wygnańcem i wiernymi mu przyjaciółmi, nieobszerne było i nieozdobne, lecz znajdowało się w niém to, co, w najuboższém nawet domowstwie Rzymianina znajdować się musiało: małe impluvium, napełnione kryształowéj czystości wodą i nad niém nizki ołtarz domowy, połyskujący wonnym płomykiem i otoczony wyobrażeniami domowych bóstw. Posążki te z gipsu i ciemnego bronzu nie wytwornéj były roboty i jeden tylko z pośród nich uderzał czarującą pięknością swych kształtów. Był to na misternie wyrzeźbionym piedestale umieszczony marmurowy, biały, powagi i wdzięku pełen posąg Westy, bogini czystości niewieściéj i rodzinnéj miłości i zgody.
Dokoła tego miejsca, przy którém zazwyczaj dokonywały się najważniejsze akty towarzyskiego i rodzinnego życia, stało lub na stołkach i ławach siedziało osób kilkanaście. Niewolników, wyzwoleńców, życzliwych nawet lecz obcych klientów starannie ztąd oddalano. Narada, dla któréj przeważnie mężowie ci i te niewiasty skupili się tu w ciasne kółko, ważną być musiała, a spór, który toczyli z sobą, żywym i głęboko o ich serca zaczepiającym, bo smuga dziennego światła, która do mrocznéj komnaty wpływała przez urządzony nad impluvium czworokątny otwór sufitu, ukazywała na twarzach rumieńce zapału, na ustach gorzkie uśmiechy, a w ruchach postaci tę siłę wzruszenia, któréj pohamować i ukryć nie mogą nawet najpoważniejsi.
Kilku poważnych mężów, w surowe brunatne togi ubranych, ożywionym szeptem porozumiewało się ze sobą, a giesty ich ramion i wyrazy spojrzeń zdawały się czémuś usilnie zaprzeczać i czegoś stanowczo komuś zabraniać.
W pobliżu téj grupy, w zamyślonych postawach i z odblaskami różnych uczuć na wyrazistych twarzach, stali dwaj młodzieńcy, których gibkie i kształtne ciała pozbyły się w dniu tym wykwintnych sukien z kwiecistych lub haftowanych materyi, przyoblekając na znak żałoby białe i ozdób wszelkich pozbawione tuniki. Byli to Korneliusz Tacyt i Pliniusz Sekundus, których talenta i wzajemna przyjaźń sławnymi już czynić zaczynały. Piérwszemu z nich surowość myśli i z niéj może powstała przedwczesna ponurość, okrywały młodziutkie rysy; drugi, żyjące przeciwieństwo ulubionego przyjaciela, zdawał się być upostaciowaniem światowéj uprzejmości i niewieściéj prawie słodyczy. Z cicha rozmawiał z nimi i przekonywać ich w czémś usiłował, pedagog i retor Kalenus, słynny z uczoności i cnoty, lecz więcéj jeszcze z niezmiernéj miłości, którą obudzić zdołał w małżonce swéj, bogatéj patrycyuszce i znakomitéj poetce Sulpicyi.
Niewiast w zgromadzeniu tém było dwie tylko, a jedna z nich, żona Helwidyusza Priska, zdawała się być właśnie przedmiotem toczących się narad i sporów, bo ku niéj co chwila zwracały się wszystkie spojrzenia, ją wskazywały giesty, ona nakoniec, świętym jakimś ogniem gorejąca, stała u ołtarza wysoka, dumna i zda się niezłomna, z twarzą tak prawie bladą, jak marmurowe oblicze Westy i oczyma pełnemi płomieni.
Tuż za nią stojąca, z za jéj ramienia głowę swą wychylała poetka Sulpicya, w poważném i smutném tém gronie podobna do złotéj iskry, świecącéj w ciemnościach. Nawet smutek dnia tego nie zdołał zgasić przenikliwych promieni jéj oczu, ani piętna odważnéj wesołości odjąć zgrabnéj głowie, któréj krucze kędziory wypływały z pod złotéj siatki i przytrzymującego je ostrego stylu. Ostrém istotnie było to dzierżone przez nią narzędzie pisania i każdy wiedział, jak dowcipnemi i gorzkiemi słowy satyry Sulpicyi ścigały zepsucie i występki wieku. Lecz zarazem umiała ona słowiczemi tony opiewać miłość i wierność, a teraz lekka i zwinna wspinała się na palce nóg, aby zarzucić ramię na szyję, przenoszącéj ją wzrostem przyjaciółki i z uśmiechami, pełnemi figlarnéj przekory i łzawéj wesołości, z cicha mówiła:
— Wytrwaj, Fanio, w przedsięwzięciu swém i nie zważaj na to, co mówić będą ci długobrodzi pedanci. Zacni to są mężowie, ale niewiasta nie przestała być w ich oczach słabém dziecięciem, które, jeśli nie mąż, to agnaci na pasku wodzić muszą. Kalenus mój innym jest wcale i sprzyja zamiarom twoim. Nic dziwnego, nauczyłam go, co ma mniemać o sercu i woli kobiety...
Jakby w odpowiedź na te półgłośne słowa poetki, jeden z poważnych i cicho dotąd naradzających się z sobą mężów, zwrócił się ku Fanii.
Clarissima — rzekł — mąż twój, Helwidyusz, wezwał tu nas, przyjaciół swoich, a twoich krewnych, abyśmy zamiar twój towarzyszenia mu do Illiryi osądzili i postąpili według tego, jak nam rozum nasz i przywiązanie do waszego domu rozkaże, albo cię odeń odwodząc, albo ci do spełnienia go dopomagając. Zważyliśmy wszystko i powiadamy ci, Domina, że, wyrzekłszy się szlachetnych lecz bezrozumnych rojeń, w Rzymie pozostać winnaś, gdzie w nieobecności małżonka twego, my rozciągniemy nad tobą życzliwą i czujną opiekę.
U ołtarza stojąca, wysoka, w bieli ubrana kobieta, ze skrzyżowanemi na piersi rękoma, mowy téj wysłuchała, z twarzy mówiącego nie spuszczając oczu, które zapaliły się gniewem. Gdy umilkł, w tył nieco odrzuciła swe blade czoło i z ust jéj płynąć zaczęły słowa zrazu ciche, bo przytłumione gniewném wzruszeniem, potém coraz głośniejsze, dumniejsze i stanowczością brzmiące.
— Rozkazujecie mi, Domini, w Rzymie pozostać! Nie dla tego, abym rozkazu waszego wysłuchała, wezwał was tu mąż mój, Helwidyusz, który mi sam nie rozkazywał nigdy, bo w związku naszym nie było pana i niewolnicy, ale były dwie ludzkie istoty, dobrowolnie i słodko złączone z sobą jednostajnością miłości i woli. Kiedy mu serce jedno a przestrogi sumienia drugie dyktowały, chciał on rady waszéj zasięgnąć i sam się ztąd usunął, aby na postanowienia wasze spojrzeniem nawet żadném lub zbyt wyraźnym giestem wpływu nie wywrzéć. Ja zaś, na wezwanie was tu przystałam, mniemając, że przyczyny postanowienia mego zrozumiecie i do spełnienia go przyłożycie ręki pomocnéj. Ale wyście mi rozkazywać umyślili. Na Junonę, bezkarnie obelg nie znoszącą! wolną Rzymianką jestem, nie zaś ogłupioną niewolnicą wschodu, lub w gyneceum więzioną greczynką! Z osłoniętą twarzą chodzić po świecie pozwoliły mi prawa ojczyzny mojéj, duszę moje kształcili ci sami mistrze, którym mężowie rzymscy mądrość swą zawdzięczają, szanowana i słuchana rządziłam domem i zasiadałam u stołów biesiadnych, za patronkę swą obierały mię collegia pracowników rzymskich, próśb i przedstawień tego, który droższym mi jest nad życie, nie usłuchałam, a posłuszną stać-bym się miała wyrzeczonemu przez was rozkazowi? Dopomódz mi możecie, znajdując dla mnie miejsce na jakim bezpiecznym statku, który do Illiryi odpływać będzie i o to was proszę. Jeżeli zaś tego uczynić wam nie rozkaże dobra dla mnie wola, odjedźcie ztąd ku weselszym miejscom i ludziom, mnie własnemu rozumowi memu zostawiając.
Uczyniła ruch taki, jakby odejść zamierzała, ale jeden z mężów, do których zwracał się jéj zimny, pożegnalny ukłon, śpiesznie postąpił kilka kroków i zatrzymał ją giestem, pełnym uszanowania i prośby.
— Obraziły cię, — zaczął — słowa Lamii, bo głos jego powiedział je inaczéj, niż dyktowały uczucia i myśli. Szanujemy cię dla cnót twych i wdzięków, więcéj jeszcze, niż dla dostojności twego urodzenia i rozkazywać ci nie mieliśmy zamiaru. Ale prosimy cię, abyś pilnie zważyła wszystko, na co narażoną była-byś, gdybyśmy spełnieniu zamiaru twego niezwyciężonych przeszkód nie stawili. Na wszystkie bogi! czy dobrze wiesz, Domina, jakim jest ten los, w którego objęcia rzucić się pragniesz, jak gołębica w szpony jastrzębia? Illiria barbara! W młodości mojéj, jako wojskowy trybun, w kraju tym lat parę przebyłem i wiem, że zbyt słabą jest niewiasta, aby znieść mogła męki tamtejszego życia.
Łagodny głos mówiącego zgasił gniew w oczach Fanii, które nabiegły szybko wstrzymaną łzą. Przenikliwe jednak wejrzenie wpijając w twarz męża, zdającego się z niepokojem odpowiedzi jéj oczekiwać, ze smutną ironią zaczęła:
— Czy doprawdy słowa, które słyszałam, wyszły z ust Senekiona, najbliższego z przyjaciół małżonka? Czy, dzieląc wszystkie uczucia i myśli Helwida, Hereniusz Senekion nie potrafił w umyśle swym zważyć czci i miłości, które tak bardzo teraz nieszczęsny mąż ten obudzać winien w tych, którzy mu są blizcy? Może ciebie, Senekionie i tych innych przyjaciół Helwida, dreszczami trwogi przejmują dzikie obrazy Illiryi. Mnie, nie, skoro wiem, że tam Helwidyusz mój żyć i cierpiéć będzie. Daremnie porównałeś mnie do gołębicy. Z gniazda orłów pochodzę i życzliwość waszę ceniąc, trwogi nie podzielam.
Z za ramienia mówiącéj rozległ się krótki śmieszek, dwie drobne dłonie klasnęły.
— Otóż im dałaś! — wstrząsając wymykającemi się z pod złotéj siatki kruczemi kędziory, zawołała Sulpicya; — otóż im dałaś, Fanio! tym mężom, którzy męztwa niewieściéj duszy pojąć nie są zdolni. Do kądzieli im, nie zaś do miecza i rady! W puch miękki zamieniło się plemię Rzymian! Nie wstawajcie z martwych Gracchowie, bobyście ze wstydu do swoich grobów wrócić zapragnęli!
Ale Fania, nie słuchając złośliwego szczebiotu poetki, ku jednemu ze zgromadzonych mężów postąpiła. Postawa jéj nie była już tak dumną jak wprzódy, dłonie splotły się giestem prośby.
— Juniuszu Arulenie, — zaczęła miękkim, przyciszonym głosem, — ty, który byłeś świadkiem bohaterskiego zgonu mego ojca, nie bądź mi przeciwnym i w tym wielkim momencie mego życia podaj mi dłoń pomocną. Wiem, że, mężowi memu na wygnaniu towarzysząc, wysoko podniosę cześć moję i zadość uczynię powinnościom cnotliwéj niewiasty. Ale te względy słabo czuję i w oddaleniu widzę. Jechać chcę tam, dokąd on jedzie i cierpieć tak, jak on cierpiéć będzie, bo miłość dla niego tak mną zawładnęła, że bez niego oczy moje widziały-by same ciemności, a dusza nie czuła-by nic, oprócz pustki. Otóż wyznałam to, o czém usta wstydliwéj niewiasty milczeć przywykły. Na pamięć ojca mego Trazeusza, którego czciłeś, proszę cię, Arulenie, abyś mi odjazd ku brzegom Illiryi ułatwił.
Człowiek, do którego słowa te zwracała, myślał chwilę, wahać się zdawał. Wtém Kalenus, ku któremu czarne oczy Sulpicyi nieustannie w znak porozumienia mrugały, spróbował głos zabrać.
— Zdaje się, Domini, że ta szlachetna niewiasta ma prawo uczynić to, co zamierzyła i czego jéj przyganiać na sposób żaden nie możemy...
Łagodny Pliniusz, którego oczy jaśniały blaskiem niezwykłym, nieśmiało przemówił:
— Przebaczcie, Domini, że wypowiem to, co czuję oddawna. Oddawna czuję żal, że stryjowi memu nie towarzyszyłem na niebezpieczną wyprawę, którą odbył on w czasie pamiętnego wybuchu Wezuwiuszu i w któréj śmierć poniósł. Gdybym się z nim tam znajdował, albo-bym go radą jakąś, czy przyniesioną pomocą zbawił, albo w ostatniéj godzinie niósł mu oznakami przywiązania mego pociechę i pokrzepienie. Miłém mi jest życie i szczęścia w niém dość doświadczam, jednak, wspólne cierpienie z człowiekiem czczonym i ukochanym wydaje mi się także źródłem wielkiéj i czystéj, choć pospolicie mało znanéj szczęśliwości...
Korneliusz Tacyt opuścił dłoń na ramię mówiącego tak przyjaciela.
— Nie podzielam zdania twego, Pliniuszu, — rzekł smutnie, ale stanowczo. — W okolicznościach wszelkich i najsroższym choćby uścisku, człowiek może służyć cnocie i zachować spokój. Dobrowolne wstępowanie na stosy męczeńskie cierpienia ludzkości zwiększa, a szczęścia jéj nie przysparza. Dając się powodować płomienności swéj duszy, Helwidyusz zbłądził; ten błąd powtórzyć chce Fania, któréj powinnością jest pozostać w ojczyznie swéj i pognębionéj nie osłabiać utratą jednéj kropli szlachetnéj krwi.
Tak, jakby te słowa ostatecznie myśli jego w jeden zwróciły kierunek, Arulenus podniósł głowę i z mocą, którą żałość nieco osłabiała, wymówił:
— Na pamięć Trazeusza, którego czciłem, nie przyłożę się niczém do zguby jego córki!
Inni milczeli. Ramiona Fanii opadły wzdłuż białéj jéj stolli, schyliła głowę w milczeniu, nie zgnębiona, ani w postanowieniu swém zachwiana, lecz zadumą ogarnięta, wpół gniewną, wpół żałośną, bo czarne brwi jéj ściągnęły się ponuro, a blade usta drżały.
Lecz z za niéj, lekka i bogatemi haftami swéj sukni błyszcząca, wysunęła się Sulpicya. Źrenice jéj płonęły, w niecierpliwéj ręce żywo obracała wyjęty z kruczych kędziorów złoty i ostry styl. Snadź muza poezyi musnęła ją swém skrzydłem. Z przebiegłym uśmiechem na ustach, zaczęła:
— Nie przystoi Domini, mnie, słabéj niewieście, nauczać dostojnych mężów tradycyi wspólnéj naszéj ojczyzny! Lecz niech ta sama słabość płci mojéj broni mnie przed gniewem waszym, gdy wam przypomnę ustawę, pozwalającą winowajcom nawet, a cóż dopiéro niewinnie ściganym, znajdować sobie bezpieczne i nienaruszalne asyla. Najpiérwsze takie schronienie dla tych, których ludzkość chce z łona swego wyrzucać, Romulus ustanowił w świętym gaju dębowym, który podówczas zielonym wiankiem obejmował, dziś pałacami możnych przytłoczone, stopy Kapitolu. Drugie istnieje jeszcze w świątyni Dyany, któréj posąg, według starożytnéj baśni, powietrzem z Wejów do Rzymu przepłynął i stanął na szczycie awentyńskiego wzgórza. Potém imperatorowie starodawną tę władzę, ku czci ich wystawionym świątyniom i własnym swym ubóstwionym posągom przyznali. Ale najświętszém i najmniéj władzy ludzkiéj podległém asylum, jest ołtarz domowy, strzeżony przez Westę, boginią miłości rodzinnéj niewieściéj czci. Ktokolwiek przy tém ognisku usiądzie i do stóp Westy czoło swe pochyli, tego dotknąć mieczem wzbraniają prawa i obyczaje, a wszystkich pociech i obron gościnności udzielić mu rozkazują. Czy mam powiadać, że to jest przyczyną, dla czego zbrodzień, na śmierć wiedziony, jeżeli mu nieba spotkać się dozwolą z kapłankami Westy, przebaczenie win swych otrzymuje? A kiedyż mąż ten, którego mienicie się przyjaciółmi, ścigany przez losy i ludzi znajdzie Asylum pełne miłości i pociech? Czy doradzicie mu wpaść ukradkiem do awentyńskiéj świątyni, lub przypaść do stóp którego z kamiennych wizerunków tych; których nienawiść ściągnął na siebie przez swoję dla nich nieprzyjaźń? Nie; pozostaje mu tylko Westa, dobra i czysta bogini, tém usilniéj walcząca z Pandorą, im więcéj klęsk i męczarni ta ostatnia ze złowieszczego pudełka swego upuszcza na biedną ziemię. Kiedy Pandora krzesze nienawiść, Westa rozpala miłość, gdy tamta zadaje rany, ta ból ich umniejsza, I bywa że w ciężkim ciemnym momencie dziejów serce czystéj i kochającéj niewiasty, wiernéj czcicielki Westy, staje się dla zwyciężonych, uciśnionych, ściganych, jedyném na ziemi asylum. Dopóki takie asyla istnieją w ojczyźnie naszéj, Rzymianie! o mocy jéj i lepszéj przyszłości nie wątpię! Gdy i te znikną, niech pod stopami nieszczęsnych i ze wszystkiego ogołoconych, rozłamie się ziemia.
Porwana świętym szałem poezyi, Sulpicya drżała. Drżały i coraz bujniéj z pod złotéj siatki wymykały się jéj czarne kędziory, a słowa z ust purpurowych płynęły śpiewne i harmonijnym rytmem kołysane.
W westibulum ozwały się szmery kroków, i głosy rozmów ludzkich. Szczelnie dotąd zamknięte drzwi atrium otworzyły się i stanął w nich frumentarius, urzędnik dozorujący więźniów i do wyznaczonego im miejsca dążących wygnańców.
— Witajcie — rzekł. — Niewesołą tu wieść przynoszę. Ale powinność swą spełniam. Liburnijski statek, który Helwida Priska zawieść ma do Illiryi, za godzinę odpłynąć musi i już na gościa swego oczekuje.
— I na małżonkę jego, udającą się z nim w tę podróż, zabrzmiał głos Fanii, która, na widok obcego człowieka, powściągnęła wzruszenie i przed urzędnikiem państwa stała spokojna i nieco wyniosła, chociaż tę wyniosłość umniejszał napełniający jéj wejrzenie wyraz trwożnéj prośby. Z tą trwogą i prośbą w głosie zapytała:
— Czy pora już, abym sługom moim zanieść rozkazała na okręt przedmioty, które zabrać z sobą zamierzyłam?
Po chwilowém zdziwieniu na twarzy urzędnika trochę litości walczyć zaczęło z ochotą do grubiańskiego żartu. Ostatnia zwyciężyła. Z grubym śmiechem niedawnego wyzwoleńca i ślepego wykonawcy pańskich rozkazów, odpowiedział:
— Na Bachusa! Wesołą była-by nasza podróż, gdybyśmy mogli miłemi białogłowami napełnić nasz statek! Na biedę, nikt mi podobnego rozkazu nie dawał, a ja, pokorny sługa, rozkazom tylko posłusznym być muszę. Daremnie clarissima umieściłabyś na okręcie swe piękne stroje, popłynęły-by one bez ciebie.
Przerwał swą mowę, bo ujrzał wchodzącego do atrium skazańca i nizkim ukłonem, w którym przecież łatwo było odgadnąć ironiczny tryumf służalca, ku niemu postąpił.
— Dostojny, — rzekł — na ręce senatora nie wolno mi wkładać kajdan z podłego żelaza. Ukuj je sobie z własnéj twéj woli i pójdź za mną!
Sulpicya do ucha Fanii szepnęła:
— Przypomnij sobie, jakim sposobem, gdy Peta Sesinę na pewną zgubę wieziono do Krymu, babka twoja Arria przebyła za nim morze! naśladuj Arrią!
Na śmiertelnie bladą twarz Trazeuszowéj córki wystąpił rumieniec; — z radością klasnęła w dłonie.
— Natchnienie Westy! — zawołała. — Dopomóż mi w tém, o Sulpicyo!
Rozpromienione oczy poetki dały nakazujący znak Kalenusowi i oboje śpiesznie opuścili atrium, w którém Helwidyusz składał na twarzach przyjaciół i krewnych pocałunki wiecznego rozstania.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

.....Zdawać się mogło, że dnia tego wszystkie przepychy i czary natury umówiły się zstąpić na świat, by wygnańcowi ukazać najwidoczniéj wszystko, co stracił. Z wyiskrzonych szafirów nieba olśniewająca światłość słoneczna spływała na białą Ostyą i rozkoszne nadbrzeżne gaje.
W mieście biły fontanny, z cienistych portyków rozlegały się dźwięki cytr, róże pachniały, swawolnie i lubieżnie śmiały się grupy rzeźbionych i malowanych bóstw, wspaniałe i potężne wznosiły się ku niebu złote kopuły świątyń; w nadbrzeżnych gajach ptaki śpiewały i pomarańcze kwitły, rozpływały się wonie migdałów i mirtów, barwami tęczy i przedziwnie harmonijnemi liniami, w zieleni i kwiatach błyskały malowane, rzeźbione, w ten cudny dzień z radości zda się rozśpiewane wille bogaczy.
Pstra i ruchliwa ludność portowa wielkim tłumem mrowiła się na wybrzeżu morza, które, pałając jak topiące się w ogniu dyamenty, potężne swe fale toczyło w dal nieścigłą, w przestrzeń bezbrzeżną, nad otchłanią nieznaną, nieznurtowaną, pełną dziwów i cudów nieodkrytych, niezbadanych, ponętnych i groźnych.
U brzegu, przed wiecznie ciekawym i wydarzeń głodnym wzrokiem tłumu, stał gotowy do odpłynięcia liburnijski okręt. Potężny jak maszyna, mająca zwyciężać wzbudzone siły przyrody, zgrabny jak do tańca stojąca atletka grecka, wznosił on w powietrze misterną sieć swych masztów i wiązań, a roił się u spodu żeglarską ludnością. Daleką miał odbyć drogę. Zrazu na Tuskulańskie morze wzdłuż zachodnich wybrzeży Italii puszczony, afrykańskiemi wodami okrąży on Sycylią i, przebywszy morze Jońskie, znajdzie się Adryatyku, — gdzie jeżeli bogowie wód przyjaznymi mu wciąż będą, — w wiele dni i tygodni po wyjściu swém z Ostyi zawinie do illiryjskiego portu Salony. Tę daleką i niebezpieczeństw pełną drogę pomyślnie może odbędzie, bo budowali go i kierować nim mają słynni ze sztuki morskiego budownictwa i żeglarskiéj zręczności swéj synowie koryckich gór.
Stu wpółnagich liburnów już dwoma rzędami dokoła okrętu zasiadło. Wiosła nieruchome są jeszcze w ich rękach. Hasła czekają. Ten którego do swéj ponuréj ojczyzny, z czarownéj Italii uwieźć im rozkazano, ostatni pocałunek składa na czole małżonki. Byłaż-by ona tak nieludzko silną i powściągliwą? czy téż serce niewieście, którego przysięgi na skrzydle wiatru wypisanemi bywają, odwracać się już zaczyna od zgniecionego przez losy i ludzi? W téj przedśmiertnéj chwili pożegnania, twarz Fanii jaśnieje pogodą, z przekorną figlarnością uśmiechają się jéj usta, którym wróciła ich różowa świeżość, spojrzenie bez żalu; bez łzy nie żegna małżonka, lecz zdaje się mówić mu pełne obietnic: do widzenia! Sulpicya uśmiecha się także ale ze łzami, które strumieniem spływają po śniadém jéj licu.
Sto par nagich, żylastych ramion podniosło się w górę, sto wioseł jak sto skrzydeł, opuściło się na toń morską; potężny i zgrabny statek już od lądu odbija, już płynie, już go przestrzeń znaczna rozdzieliła z brzegiem Italii. Z brzegu, ku odpływającemu wygnańcowi, grono przyjaciół i krewnych rzuca chóralne, ostatnie: vale!
Vale! — powtarza pstry tłum, napełniający wybrzeże i jedni śmieją się, drudzy o historyi człowieka tego stłumionemi głosy rozprawiają, inni własne, swe sprawy, sprzedaże, kupno, zatargi, po krótkiém o nich zapomnieniu, w rozmowach i sporach gwarnie wytaczać próbują. W tém, wszyscy umilkli i w jeden kierunek spojrzenia swe puścili. Od brzegu odbiła łódka, prosta i mała łódka rybacka, ze śnieżnym żaglem, jak ze skrzydłem mewy, z dwoma srebrnemi w słońcu wiosłami. O szczupły maszt oparta, stała tam kobieta wysoka i jak posąg nieruchoma w swéj białéj stolli, z czarną brwią, dumnie, czy może boleśnie ściągniętą, ale z uśmiechem spokoju na ustach. Powieki miała spuszczone i pod wzrokiem tłumu wstydliwie nieco pochyloną głowę, lecz gibkie jéj ramię tak silnie objęło szczupły maszt łodzi, że znać było, iż prędzéj rozstanie się z życiem, niźli opuści tę wątłą łupinę, która lekko i chyżo unosi ją w pogoń, w pogoń za wielkim statkiem Liburnów.
U brzegu wołano:
— Patrzcie! patrzcie! co to za łódka i kto ta kobieta?
— To małżonka Helwida Priska! To Fania Trazeuszowa córka!
— Czy ta niewiasta zamierza przebyć morze w téj łupinie? Czy ją szał święty i obłęd rozumu ogarnął?
Inni tłómaczyli: — mężowi na wygnanie towarzyszyć chciała; urzędnicy cesarscy nie dali jéj miejsca na unoszącym go statku. Krewni i przyjaciele odjazdowi jéj może przeszkody stawili. Oto, w jaki sposób ta nieszczęśliwa zaradziła sobie! W tém pretor miasta, z ręką ku morzu wyciągniętą, krzyknął:
— Szaloną jest! Cezar na wygnanie słać jéj nie rozkazał! zginie! powstrzymać szaloną! zawrócić łódkę i śmiałego rybaka, który na zysk się pokwapił, ukarać! Niechaj w ten moment najdzielniejsze łodzie wypłyną z portu po tamtą! Rozkazuję w imieniu imperatora!
Już ruch się zrobił między żeglarzami, już rozkaz prefekta spełnionym miał zostać, gdy wśród umilkłego ze zdumienia tłumu, donośny i srebrny, jak struna cytry namiętnie rozśpiewanéj, brzmiący, niewieści głos, znany ludowi głos poetki Sulpicyi, zawołał:
Asylum! Asylum! W imię Westy bogini domowych ognisk, żądam, aby przed Helwidyuszem Pryskiem, w sercu jego żony otworzyło się asylum!
Tłum, złożony z wyrobników, rzemieślników i żeglarzy, zadrżał i zakipiał; coś mu nagle wązki oddech rozszerzyło i duszę zazwyczaj poziomą uniosło w górę. U brzegu lądu, nad szumiącém morzem rozległ się wielki, zgodny, nakazujący krzyk wielu piersi:
Asylum! Asylum! W imię Westy, żądamy, aby ten skazaniec w sercu téj niewiasty znalazł asylum!
Prefekt powiódł wzrokiem po wzburzonym tłumie, milczał i odszedł. A łódź rybacka lekka i mała, na falujących szafirach morza goniła statek, jak jaskółka chmurę.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.