<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Australczyk
Wydawca Księgarnia K. Grendyszyńskiego
Data wyd. 1896
Miejsce wyd. Petersburg
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Pociąg kolei żelaznej zatrzymał się przed stacją małą, samotnie stojącą wśród pól żółtych i przestronnych. Mężczyzna młody, wykwintnie ubrany, oko w oko spotkał się z chłopakiem wiejskim w szarej świtce, który, kłaniając się, zapytał:
— Czy to pan do Darnówki?
Wątpliwości być nie mogło; nikt więcej nie opuścił pociągu, który już ze świstem lokomotywy pędził dalej. Przybyły wskazał parobczakowi parę wyrzuconych na platformę skrzynek eleganckich, skórą obitych, a w dziesięć minut siedział już na wózku, zasłanym kraciastym kilimkiem, powożonym przez parobczaka w szarej świtce, zaprzężonym parą kasztanów niedużych i tłustych. Ekwipaż ten przypomniał mu coś dalekiego... Ach, tak! Bardzo podobnemi końmi i z woźnicą zupełnie takim samym, odjeżdżał do miasta, z ostatnich wakacyj, u stryja spędzonych. Dziesięć lat temu, tak, dziesięć... a tyle rzeczy, tyle rzeczy dzieli go z porą ową, że sam sobie wydaje się snem. Jednak był podówczas bardzo realnym, dziewiętnastoletnim młodzieńcem, który w przeddzień zaledwie zdjął mundur gimnazjalny, a z uciechą wielką przywdział akademicki. Uciecha ta przecież, w dniu odjazdu, bez śladu zniknęła mu z serca. Siadając na taki sam wózek, takiemi samemi końmi zaprzężony, miał wąsik tak drobny, że zaledwie widzialny, ale w oczach łzy duże i z wielką trudnością powstrzymywane. Gdyby nie wstyd przed samym sobą, byłby płakał... Kto wie, może nawet trochę i zapłakał po tej wiosce opuszczanej, po złotej swobodzie złotego lata, nadewszystko po pewnych oczach dużych, szarych, których spojrzenie smutne spotkało się z jego wzrokiem wtedy, gdy wózek odjeżdżał z przed ganku.
No, ale doprawdy to są te same konie i ten sam woźnica!
— Słuchaj, kochanku, ile lat mają te konie?
Chłopak profilem zwrócił się ku pytającemu.
— Jednemu, panie, pięć skończyło się po Jerzym, a drugiemu sześć chyba będzie na Zielną.
Zielna! Co to takiego? Ta nazwa coś mu przypomina, coś bardzo plastycznego i zarazem niepochwytnego... jakby w blasku słonecznym rozlegały się dzwony i rozlewały się mocne zapachy. Zdaje się, że jest to nazwa dnia świątecznego... ale co to przy jej wspomnieniu dzwoni i pachnie?
Więc konie podobne do tamtych, ale nie te same; naturalnie. No, a woźnica?
— Czy dawno u stryja mego służycie?
— Ja? Ihi! tak jakby zawsze, bom i urodził się w Darnówce. Ale co furmanem, to dopiero dwa lata będzie na Gromniczną, jak zostałem.
Gromniczna! Aha! Śnieg skrzypi pod płozami sanek, noc od gwiazd wyiskrzona, ludzie gadają o wilkach...
Więc i woźnica nie ten, co wówczas, tylko bardzo podobny. Naturalnie.
Ale pola, to już z pewnością te same: równe, szerokie, zżęte, zasłane ścierniskiem żółtem, tu i owdzie zaróżowionem przez smugi zachodzącego słońca. W tem świetle bławatki i ostróżki nabierają barw i połysków drogich kamieni; dziwnie są podobne do szafirów i ametystów, rozrzuconych garściami po morzu złotem. Wózek toczy się drogą białą pomiędzy dwoma szlakami zielonemi, ciężko podskakuje po koleinach i kamieniach, zdaleka mija grusze dzikie, rozproszone zrzadka po ściernisku, gdzie zielenieją też tu i owdzie pojedyńcze, lub w małe gromadki skupione głogi, berberysy, leszczyny i róże dzikie. Berberysy i róże dzikie teraz właśnie są okryte czerwonemi jagodami, a po ciemnych leszczynach migocą jasno seledynowe centki orzechów dojrzewających.
Po paru kwadransach, droga skręca na łąkę wilgotną, z ługiem niedużym, w którym, jak w szkle czystem, odbijają się obłoki rumiane i srebrne. Brzegiem ługu kroczy bocian z długim dziobem, na wysokich nogach. A! jest tu ich więcej! Drugi, trzeci, piąty, dziesiąty... Stoją z dziobami w trawie, albo chodzą po wilgoci, wypluskującej im z pod nóg kroplami wody, o czemś głęboko dumając, zapewne o odlocie blizkim w strony dalekie... Zerwą się i odlecą!
— Tak, jak ja! Odleciałem i teraz dopiero powracam — na chwilę. Odlecę znowu i kto wie, czy kiedykolwiek już powrócę? W każdym razie chyba przelotem... Taką wodę nazywają tu ługiem, ale jakże się ten ług nazywa? Wiedział niegdyś. Na łące tej bywał, strzelał do jakichś ptaków. Jakże się nazywają te ptaki? Nie pamięta, ale wie, że wieczorami grywają tu dwie orkiestry: żab i ptaków jakichś, których nazwy nie pamięta...
Wyraz orkiestra przypomniał mu cyrk, który po całorocznej nieobecności wrócił do stolicy, na parę miesięcy przed jego odjazdem. W tym to cyrku znajdowała się woltyżerka Aurora, ta, która była na niego łaskawą, dopóki pewnego wieczoru nie odbił mu jej ten grubas-miljoner. Gdy wróciła, widywał ją znowu. Popadł był w usposobienie takie, że musiał szukać rozrywek, upojeń... Bywał w cyrku; Aurorę spotykał i poza cyrkiem. Nagle porzucił wszystko i odjechał. Może źle zrobił. Ta Aurora... na arenie ptak, motyl, zjawisko nadprzyrodzone, a za areną... No, niech ją tam! Szkarada!
Wiatr powiał od lasku, do którego zbliżał się wózek, i napełnił mu płuca świeżością, lecącą od brzóz i osin, od wiecznej rosy, w której, pomiędzy wilgotnemi kępami, stały rozszczepione na kilka pni olchy. Na olchach tu i owdzie, jak czapki ogromne, wisiały gniazda gawronie; w brzezinie rzadkiej, czystej, gładkiej jak sala balowa, tańczyły po trawie, po pniach białych, po liljowych brunelkach i bratkach promyki, esiki i kółka słoneczne.
Za brzeziną, nieco zdala, pomiędzy polami i laskami, widać jedną wieś blizką, drugą dalszą i dużą gęstwinę zieleni, z której dobywają się ku górze strzały topoli włoskich. Po tych drzewach już poznać można, że jest to dwór, ale jadący wie nawet, jak on się nazywa.
— Darnówka? Co? — zwraca się do woźnicy.
— Tak jest, panie — odpowiada chłopak i zlekka zacina batem kasztanki, które biegną tak żwawo, że z pod kół wózka bić zaczynają kłęby kurzawy. W tej kurzawie, która kłębami wybija się zpod kół wózka, a na ziemię opada deszczem prawie złotym, jest coś bardzo znanego: jakiś zapach piasku i gliny, jakiś powiew suchy i gorący, coś niewyraźnego, ale co nagli do rozpoznania, przypomnienia, nie wiedzieć czego... Byłożby to prawdą, że nawet kurzawy, wznoszące się nad drogami, snują pajęczyny prawie niepochwytne, w których, jak muszki prawie niewidzialne, brzęczą wspomnienia?
W pobliżu dworu ze strzelistemi topolami, na tle już rumieniącej się na zachodzie zorzy wieczornej, posuwa się powoli czarny profil konia, pługa i idącego za pługiem człowieka. Śród rozleglej przestrzeni jedyny to w tej chwili objaw życia ludzkiego; odpowiadają mu z oddalenia ryki bydła, piania kogucie, stuki siekiery i pieśni chłopskie, tu i owdzie omdlewające, u wiosek, nad któremi kręte dymy kreślą na błękicie wstęgi blado-złote. Zresztą cicho; tylko jeszcze drobne ptaki szczebiocą w gruszach na miedzy i w wierzbach przy drodze.
Ciszę przerwało głośne wołanie z pola.
— Stój, Marcinek! hej, stój! Jak się masz Romku! Zaczekaj, kotku, nie właź na ściernisko, bo nie dla ciebie kobierce takie! Jam przywykł, dobiegnę, co tu robić? No, bywaj powitan, bywaj pozdrowion, co tu robić, mój drogi, dawno niewidziany chłopcze!
Pług przewrócony i para koni nieruchomych pozostały na zagonie; stary oracz, wysoki i barczysty, siwy i łysy, w ramionach, okrytych rękawami białej jak śnieg koszuli, dość długo trzymał młodzieńca wysmukłego, w paltocie zgrabnym i w błyszczącem jak szkło obuwiu. Potem wypuścił go z objęcia i do parobczaka, siedzącego na koźle, zawołał:
— Jedź do domu, Marcinek, i powiedz tam Jaśkowi, aby skoczył tu żywo i pług z pola do domu sprowadził. Ja pójdę z gościem...
Roman z ukrywanem zdziwieniem powiódł wzrokiem ku pługowi; stary to spostrzegł.
— Dziwisz się, że znalazłeś mię przy oraniu, dawniej tego nie było, a? To prawda, bo widzisz, kotku, dawniej, co tu robić, byłem z innego ciasta, z takiego delikatnego, rodzynkami natykanego...
— Zapewne środek hygieniczny — wtrącił Roman.
Stary zaśmiał się.
— A tak, kotku, hygieniczny... Masz słuszność... pewno że hygieniczny, co tu robić... Ale co tam o tem! Więc przyjechałeś do nas! co tu robić! przyjechałeś jednak...
Szli ku dworowi aleją nie szeroką, z dwu stron drzewami osadzoną, i wzajemnie przypatrywali się sobie, starając się tego nie okazać. Romuald Darnowski niewiele zmienił się przez lat dziesięć: ten, sam co dawniej, wzrost duży i ramiona szerokie, to samo czoło wielkie i przez łysinę uczynione jeszcze większem, ta sama ognistość ciemnych oczu pod brwiami szpakowatemi, ten sam wyraz jowialny, chwilami trochę przebiegły na twarzy dużej, długiej, ogorzałej i czerstwej, chociaż bardzo już pomarszczonej. W grubych, wysokich, okurzonych butach, w surducie z siermiężnego sukna, który Marcinek podniósł z brzegu pola i włożyć mu dopomógł, wyglądał na zdrowego, silnego rolnika, na wesołego i roztropnego prostaka. Od lat dziesięciu zmienił się niewiele; jednak Romana uderzało w nim coś, czego dawniej albo nie było, albo on tylko nie spostrzegał, a co go teraz dziwiło i trochę niepokoiło. Ta praca własnoręczna, ta odzież gruba, ta skóra na twarzy i rękach zgrubiała i ogorzała? byłżeby zrujnowanym, pomimo posiadania Darnówki zmuszonym do zejścia na poziom życia tak nizki? Jednak zgnębienia nie było w nim ani śladu. Raźnie i wesoło rozmawiał z synowcem.
— Przyjechałeś więc, kotku! Wiesz co? list twój otrzymałem, konie po ciebie na stację posłałem i jeszczem nie wierzył, co tu robić, że przyjedziesz? jeszczem myślał, co tu robić: ej! w ostatniej chwili zatrzyma go coś pewnie...
Roman, z niejakiem zmieszaniem mówić zaczął:
— Winien jestem przed tobą, mój stryju, bardzo winien, czuję to sam i nie dziwię się, jeżeliś zwątpił o przywiązaniu mojem, które jednak...
— Dlaczego? — zawołał Darnowski — dlaczegoż winien, kotku? Czy dlatego, że odzywałeś się do nas rzadko, a od lat sześciu, co tu robić, nie odzywałeś się już zupełnie? Ej, kotku, wiem ja dobrze, co było tego przyczyną! Swiat, stosunki, roztargnienia, zabawy, zajęcia, karjera... force majeure, kotku... czy ja dobrze jeszcze pamiętam znaczenie tego wyrazu? Force majeure... siła główna, nakazująca, najważniejsza... prawda? co tu robić? Co się zaś tyczy przywiązania, to ono, kotku, może i było, może tam gdzieś i tlało na spodzie, co tu robić, przez force majeure przygniecione... widać, że było, skoro jednak, co tu robić, przyjechałeś... Ale winszuję ci, kotku, bardzo winszuję... Posadę otrzymałeś świetną! pi, pi! wysoko stanąłeś, a co tu robić, staniesz wyżej jeszcze! Ślicznie, ślicznie! Ale bo już i sama gałęź nauki, którą sobie obrałeś, chroniła cię przed tem, abyś został grzybem... tej nauce się oddając, najtrudniej zostać grzybem...
— Jakto: grzybem? — uśmiechając się zapytał Roman.
— Ot, takim, jakimi naprzykład my jesteśmy... takim sobie, co tu robić, lichym grzybem, siedzącym wiecznie na tem miejscu, na którem Bóg go posiał... Ty, co tu robić, lecisz sobie jak liść od drzewa oderwany, wolny, lekki... to daleko przyjemniej i ładniej...
Stanął, wpatrzył się w jakiś punkt trochę oddalony i zawołał:
— Iruś, Iruś! a chodź-no tu, kotku, gościa naszego powitaj... widzisz! przyjechał!
Do Romana się zwrócił:
— Bo to, widzisz, kotku, oni także... Stefan, Irenka, wątpili, abyś naprawdę przyjechał. Po coby miał przyjeżdżać? mówią, interesu przecież nie ma tu żadnego, a i tak, co tu robić, czeka go podróż ogromna... Iruś! a cóż bo tam pomiędzy tem zielskiem tak marudzisz! Chodźże prędzej przywitać się z krewnym!
Przed ogrodzeniem i bramą dziedzińca, w obszernym ogrodzie warzywnym, rozdzielonym od drogi nizkim płotkiem, Roman zobaczył kobietę, której, idąc obok stryja, przedtem nie dostrzegł. Z pomiędzy kilku rosnących gromadą słoneczników weszła na ścieżkę, wydeptaną pomiędzy rzędami warzyw zielonych, amarantowych, brunatnych, i naglona wołaniem starego szła coraz prędzej ku bramce w nizkim płotku; wysmukła i prosta, ale z głową pochyloną, w sukni jasnej i z koszem w ręku tak napełnionym, że liście zielone, amarantowe, brunatne, zdawały się wylewać zeń przez brzegi.
Doprawdy? to ona! ona! ta sama Irenka, to samo dziewczę, niegdyś takie miłe i — kochane! Urosła.... tak, wyższą jest, niż była wówczas i kosy na plecach już niema. Czarna, jak heban i lśniąca, jak jedwab, zwiniętą jest teraz z tyłu jej głowy pochylonej, którą, stanąwszy przed dwoma oczekującymi na nią śród drogi mężczyznami, zwolna podnosi. W jednem ręku trzymając kosz, wylewający przez brzegi liście lśniące i pachnące, drugą podała gościowi, i rumieniec oblał jej twarz od brzegu czarnych włosów do opasującego szyję kołnierzyka sukni perkalowej, w błękitne i białe kratki. Przez jedno mgnienie oka Roman widział jej szare źrenice tkwiące w jego twarzy i miał w dłoni rękę, którą wnet cofnęła, poczem znowu ku ogrodowi odeszła.
Stary Darnowski śmiał się.
— Języka w gębie zapomniała dziewczyna, jak Boga kocham, co tu robić, kawalera światowego i dygnitarza takiego zobaczywszy, języka w gębie zapomniała... jak trusia dygnęła i uciekła... A! cóż to dziwnego? My tu nie codzień, co tu robić, nie codzień, takich, jak ty, ludzi widujemy...
— Żartujesz, stryju — odrzekł Roman i po chwili z niejakiem wahaniem dodał:
— Mówiła mi baronowa Lamoni, że Irenka jest zawsze w Darnówce... dziwiłem się...
— Czemuś się dziwił, kotku?
— Że... że dotąd zamąż nie poszła!
Stary wybuchnął swoim raźnym i dobrodusznym śmiechem.
— Zamąż? a za kogóż, kotku, wyjśćby miała? Za koguta chyba? cha, cha, cha! co tu robić? Chyba za koguta! Bo tu nikt nie żeni się i nie wychodzi zamąż!
— Dlaczego, stryju?
Zdziwiło go to pytanie bardzo.
— Nie wiesz? Co tu robić! A no, to się dowiesz, gdy trochę tu pobędziesz!
Spoważniał, śmiać się przestał.
— Ale to nic nie szkodzi, kotku! Jeżeli rodziny nie zawiązują się w jednem miejscu świata, za to w innem mnóstwo ich zawiązywać się musi; ludzkości przez to nie ubędzie i dla ogólnej jej ekonomiki to, co tu robić, wszystko jedno.
Teraz Romanowi śmiać się chciało. Rozumowanie było istotnie dość szczególnem!
— Ależ, kochany stryju, rozumowanie to wcale pocieszać nie może, że takie wdzięki i zalety jak kuzynki Ireny...
— Jakie tam wdzięki! bardzoś łaskaw! — przerwał Darnowski. Bardzoś łaskaw, bo pewnie tam na świecie szerokim spotykałeś mnóstwo piękności, do których nasza Irusia, co tu robić, ani się umywała! Co zaś do zalet, to są, kotku, zalety, z przeproszeniem twojem, głupie! Bo gdyby to miało posag, ale gdy się jest bez posagu, to, co tu robić, trzeba być i bez przesądów, a także mieć wolę i inicjatywę. Ona zaś jest przesądną, a woli i inicjatywy za grosz niema. Przecież mogłaby wyprawić się w świat po los i męża! Guwernantki trzymałem do niej, na pensji była, tak samo wychowana, jak wszystkie, niczego jej nie brak i okazję miała... co tu robić... okazję śliczną... baronowej podobała się bardzo, chciała ją z sobą wziąć, pensję dużą dawała, na wielki świat wprowadzić obiecywała...
— Wiem o tem — wtrącił Roman.
— Aha! wiesz? mówiła ci o tem Lamonjowa? A no, widzisz, kotku, widzisz sam, czy nie dziwactwo? czy nie brak zupełny woli i inicjatywy? Nie chciała, co tu robić, nie chciała! Choć ty jej kołki na głowie strugaj... Kobieta jak miljon, cała ze złota, mówi do niej: «w świat cię wprowadzę, stroić będę, zamąż wydam!» A ona jak czeczotka: cha, cha, cha! chi, chi, chi! śmieje się i powtarza swoje: nie, nie, nie! nie, nie, nie! No powiedz sam, kotku, jak to świadczy o niej? czego to dowodzi?
— Ależ, mój stryju, zdaje mi się... że świadczy to o kuzynce Irenie jak najlepiej i dowodzi... dowodzi jej serca najlepszego, które musi być do was bardzo przywiązane!
Darnowski ze zdumieniem zawołał:
— Doprawdy? tak znajdujesz! takiem jest zdanie twoje! Dziwi mię to, co tu robić, bardzo mię to dziwi! Bo jakże! Mogła była przecież zrobić karjerę, pi, pi! i jaką jeszcze, a nie chciała, wolała zostać sobie na zawsze, co tu robić, takim grzybem, którego nikt nie zdybie...
— Ależ dlaczego nikt? dlaczego nikt? — zaprotestował znowu Roman.
Tym razem stary nie odpowiedział; spojrzenie jego tylko, przesuwając się po twarzy synowca, błysnęło i zaśmiało się, a jednocześnie i po raz pierwszy usta pod siwym bujnym wąsem zwarły się z wyrazem surowym i bolesnym.
Przez szeroko otwarte wrota, weszli na dziedziniec okrągły, napełniony zapachem świeżo skoszonej trawy. W głębi dziedzińca, dom z gankiem, którego cztery słupy zachodzące słońce maluje na różowo; z obu ich stron bzy i spiree przysłaniają rzęd niedużych okien. Z ganku schodzi powoli kobieta szczupła i zgrabna, z siwiejącemi włosami, i dziewczynka może dwunastoletnia. Idą na spotkanie nadchodzących, którzy, spostrzegłszy je, przyśpieszają kroku.
— Widzisz, Paulinko, otóż i przyjechał! Mówiliście: nie, nie! Otóż, co tu robić, serce nie sługa... przyprowadziło go tu jeszcze raz... pewno ostatni! Pamiętasz, Romku, żonę moją? Przypomnijcie się sobie państwo! A to jest, kotku, najmłodsze czupiradełko moje, Bronia, która za ostatniej bytności tu twojej dwa lata miała. Starszy od niej, Leoś, dziś właśnie do szkół z wakacyj odjechał, a najstarszy, Stefek — czy pamiętasz go? co tu robić, dryblas ogromny i jakiś tam magister, z parobkami na łące otawę kosi. Gdy wróci z łąki, przypomnicie się sobie... A teraz, co tu robić, Paulinko, daj gościowi naszemu herbaty...
Szczupła, zgrabna kobiecina, z siwemi włosami, z twarzą mizerną, łagodną i jakby żałosną, w sukni trochę jakby czemś nastrzępionej, przystrojonej, ściskając jeszcze w obu chudych, żółtych rękach rękę Romana, podniosła na męża oczy żałosne i tonem żałosnym przemówiła:
— Kiedy Irusia jeszcze z ogrodu nie wróciła...
— Aha! A bez Irusi nic być nie może, co tu robić? Więc tymczasem, kotku, do Stefka pójdziemy... On tu bliziutko za ogrodem kosi... Przypomnisz sobie ogród nasz... hej! jakże po tym dziedzińcu hasaliście konno ze Stefkiem! Zmienił się i on dużo, co tu robić, ot, zobaczysz go zaraz... tymczasem kobiety herbatę przyrządzą... Bronka niech idzie z nami!
Dziewczynka, jak na komendę, zawiesiła się u ramienia ojcowskiego, z roześmianą twarzą drobną, okrągłą i różową, z roześmianemi oczyma błękitnemi, ale obecnością gościa onieśmielona, więc milcząca i poważna, pomimo mnóstwa filuternych kędziorków złotych, rozsypanych po czole i szyi. Miała na plecach, zwyczajem snadź tradycyjnym, gruby, krótki warkoczyk, co nie przeszkadzało kędziorkom rozsypywać się wszędzie i swawolnie.
Szli przez kilka minut alejami i drogami ogrodu, który przed Romanem odsłaniał się stopniowo, jak obraz oddawna niewidziany, ale dobrze znany. Na jednej z dróg, ciągnącej się równolegle z ogrodzeniem, u którego rosły szeregiem brzozy płaczące, dały się słyszeć zblizka, wyraźnie, dźwięki ostre, metaliczne, rytmiczne.
— Co to tak dzwoni? — zapytał Roman.
Darnowski, przerywając opowiadanie o zmianach, które w ogrodzie porobił i jeszcze porobić zamierza, odpowiedział.
— Kosa, kotku; ktoś tam kosę sobie stępił i teraz ją ostrzy...
Jednocześnie Roman spostrzegł, że dziewczynka ze złotemi kędziorkami podniosła na niego oczy, jakby pytające, jakby zdziwione. Ale nie powiedziała nic i była ciągle bardzo poważną.
Przez furtkę w ogrodzeniu weszli na łąkę, porosłą gdzieniegdzie drzewami i krzakami, rozciągniętą pasem dość wązkim, a bardzo długim, na którym w dali połyskiwał sznur wody cienki i kręty. W pobliżu, o paręset kroków od furtki ogrodowej, kilku ludzi, w rzadko rozrzuconym szeregu stojących, rytmicznemi ruchami przesuwało kosy po trawie. Słońce, już niewidzialne, rzucało jeszcze trochę rumianego światła na białe koszule kosarzy i krwisto zarumieniało pod ich stopami szczawie i mietlice. Ale pod drzewami błądziły już cienie wieczoru i zpośród zarośli podnosił się opar biały, oddech nocny miejsc bardzo wilgotnych. Stary Darnowski zatrzymał się u furtki.
— Dalej nie pójdziemy... łąka mokra... w twojem obuwiu, kotku, co tu robić, zepsułbyś je sobie kapitalnie.
Potem zawołał:
— Stefek! pójdź-no, kotku! Rzuć robotę, już późno! chodź, brata powitaj!
Ale i bez wołania, tylko na widok osób, wchodzących z ogrodu na łąkę, jeden z kosarzy rzucił na ziemię kosę i szerokiemi krokami ku nim zmierzał. Tak jak ojciec wysoki i silnie zbudowany, jednak znacznie szczuplejszy, silny brunet, z cerą śniadą i ciemnemi oczyma pod brwią kruczą, równie jak u ojca ognistemi. Stefan Darnowski stanął przed bratem stryjecznym, ale ręki ku niemu nie wyciągnął.
— Przepraszam — rzekł — nie mogę podać ręki... od kilku godzin jest już w ogniu...
— Roboty! cha, cha, cha! co tu robić, w ogniu roboty — zaśmiał się stary; no, jak toaletę zrobisz, to go ucałujesz i uściśniesz... co tu robić! teraz, chodź z nami do domu...
— Jeszcze nie mogę, ojcze, za kwadrans przyjdę, razem z nimi...
Na kosarzy wskazał. Wydawał się trochę ponurym; po pierwszem spojrzeniu na Romana, krótkiem i bystrem, wzrok spuścił ku ziemi. Czoło jego, pięknie zarysowane, śniade i gładkie, połyskiwało od potu, który miejscami występował na nie w postaci kropel bujnych. Roman doświadczył uczuć zadziwienia i zawodu; pragnął i ciekaw był spotkania z tym bratem prawie rodzonym, niegdyś towarzyszem nauk szkolnych. Rówieśnikami byli, wspólnie uczyli się roili, broili, rezonowali, postanawiali. Spodziewałby się raczej wszelkich rzeczy niespodziewanych, aniżeli takiego z nim spotkania. Ukazał się mu w postaci i roli szczególnej; objawiał względem niego obojętność także bardzo szczególną.
— Za kwadrans przyjdziesz?... co tu robić, niech i tak będzie, kotku... Wiem już ja to, że w każdej rzeczy zapalczywym jesteś, jak Grabowiecki w tańcu. Niechże, co tu robić, brat i gość przez ten kwadrans na ciebie poczeka... Czy przypominasz sobie, Romku, tę łąkę?
Niewiele ją sobie przypominał, trochę, jak przez sen. Wzamian przypomniał coś innego: ten ług, około którego przejeżdżał.
— Czy stryj nie wie, wypadkiem, jak się ten ług nazywa?
— Jakże mógłbym nie wiedzieć? toż od Darnówki o trzy wiorsty! Hrodzicki ług, kotku, Hrodzicki... od Hrodziszcz, wioski najbliższej!
Prawda! a tak! teraz już i Roman przypomniał sobie to nazwanie. Ale jeszcze jednej rzeczy nie pamięta. Jak nazywają się te ptaki, które w wieczory letnie, jednocześnie z żabami, krzyczą po łąkach... z czego tworzą się formalne dwie orkiestry?
— Derkacze, kotku, przypuszczam, nawet pewny jestem, że derkacze masz na myśli...
Tak, tak; Roman wybornie przypomniał sobie teraz, że ptaki, których głosy pamiętał, nazywały się derkacze. W tej chwili też spotkał znowu oczyma wzrok Bronki, wlepiony w niego z wyrazem zadziwienia. Tylko tym razem na ustach dziewczynki drgał uśmieszek powstrzymywany. Roman pomyślał: «Czego ten dzieciak dziwi się ciągle, patrząc na mnie, i nawet zdaje się, że w duchu wyśmiewa się ze mnie? Ale pomimo to milutkie jakieś stworzonko!»
Wtem, po łące, w powietrzu szarzejącem, choć jeszcze różowem, rozległ się wielki chóralny wybuch śmiechu. To kosarze zaśmieli się tak z czegoś, już zbierając na trawach odzież porzuconą i gotując się do odejścia. Od furtki ogrodowej, w której dwaj Darnowscy i Bronia stali jeszcze, patrząc na łąkę, widać było Stefana, który z szerokim gestem, coś przemówiwszy do towarzyszy, zaśmiał się z kolei głośno, z całego gardła, długą gamą tonów męzkich i wesołych. Przywtórzył mu chóralny wybuch śmiechu kilku kosarzy. Stary Darnowski rękę do wąsa podniósł, musnął go i trochę podkręcił... W kilka minut potem Roman siedział w małej bawialni sam na sam ze stryjenką. Nie była wcale zajmującą; była raczej nudną, albo zabawną ze swoją miną żałosną i sposobem mówienia trochę przez nos, trochę przez zęby, co wzmagało w niej pozór wiecznego niezadowolenia. Jednak w oczach jej było wiele słodyczy i teraz, patrząc na nią, Roman przypomniał sobie wyraźnie jakieś noce dalekie, ponure, w czasie których te blado-błękitne oczy pochylały się nad nim z litością serdeczną, a te długie, żółte ręce, podawały mu do ust lekarstwa. Był wówczas dzieckiem biednem, osieroconem, chorem, a ta kobieta, czuwając nad nim, odbierała go chorobie i śmierci. Może to przypomnienie sprawiło, że pomimo jakiegoś zabawnego nastrzępienia w ubiorze i prawie niecierpliwiącego sposobu jej mówienia, nietylko rozmawiał z nią cierpliwie, ale nawet z niejaką przyjemnością, zaczął na jej żądanie opowiadać różne rzeczy o stolicy, jej pięknościach, zabawach, zwyczajach. Słuchając go wzdychała i parę razy ze splecionemi rękoma westchnęła: Ach, ach, ach! ach, ach, ach!... Zaraz jednak potem z uśmiechem poklepała po różowem policzku Bronię która, jej i gościowi przyniósłszy herbatę, na stole ją postawiła, a sama przyklęknąwszy, matkę w kolano pocałowała, poczem, śmiejąc się, w podskokach wybiegła do jadalni po sucharki do herbaty. Pani Paulina zwróciła się do Romana z zapytaniem:
— A dziewczynek takich, jak ta moja, czy dużo tam widywałeś? pewno nie, pewno nie!
I wązkie, pożółkłe usta jej zaśmiały się szeroko, blady błękit źrenic pociemniał. Ale w minutę potem wzdychała znowu:
— Ach, ach, ach! jak ja teatr lubię! ach, ach, ach! W młodości bywałam czasem w teatrach... teraz oddawna nie bywam już nigdy, nigdy... ach, ach, ach!...
Spojrzała w okno i zupełnie już innym głosem zawołała:
— Stefek wraca! Broniu! Broniu!
— A co, mamusiu? — zadzwonił w drzwiach głosik podlotka.
— Poproś Irusi, aby wieczerzę dawała prędzej, prędzej... Stefek głodny być musi, a także tatko już ze stodoły wyszedł i do domu idzie!
Roman widział przez okno, jak Stefan szerokiemi krokami przechodził dziedziniec i na ganku przemówił kilka słów do Broni, która na jego spotkanie wybiegła. Zniknął potem w głębi domu, ale wkrótce wszedł do bawialni i z ukłonem, trochę ceremonjalnym, uprzejmie, ale bez cienia serdeczności i wylania powitawszy Romana, usiadł w pewnem od rozmawiających oddaleniu. Na tle okna, jasnem wśród zapadającego zmroku, profil jego ze spuszczonemi powiekami rysował się w linjach surowych, prawie twardych.
Przy wieczerzy Roman, oglądając się po jadalni, przypomniał sobie słowa baronowej: «stary dom, stare meble, stare zwyczaje!» Wszystko tu było, jak przed dziesięciu laty. Nie miał jednak wiele czasu na przypatrywanie się rzeczom i siedzącym przy stole osobom, bo uwagę i ciekawość jego pochłonęła od razu rozmowa ze stryjem. Nakładając sobie na talerz potrawę ze stojącego przed nim półmiska i, wracając do kilku słów, przed chwilą z synowcem zamienionych, stary Darnowski mówił:
— Półtora tysiąca wiorst! Phi! Koniec świata! co tu robić, na koniec świata zajedziesz, Romku, i oko ludzkie nigdy cię tu już nie zobaczy...
Roman żywo podjął.
— Wraca się zewsząd, mój stryju, teraz, wobec środków komunikacji, dawniej nieznanych, sprawdziła się bajka o butach siedmiomilowych. Wkładać je muszą szczególnie ci, którzy potrzebują i szukają kawałka chleba.
Darnowski przestał jeść i z wyrazem zadziwienia patrząc na synowca, zawołał:
— Kawałka chleba! co też ty wygadujesz, kotku. Sobie i wszystkim takim, jak ty, ubliżasz! Kawałek chleba! wielka rzecz! wielka sztuka. Kawałek chleba, co tu robić, może mieć każdy, kto nie jest kaleką, ani, z przeproszeniem, głupcem ostatnim. Kawałek chleba ma, jak w Biblji pisze: «ten, który drzewo rąbie, i ten, który wodę nosi». W miastach, co tu robić, buty i odzież szyją, pieprz ważą, różne tam inne rzeczy robią, po wsiach orzą, sieją, młócą, mielą i kawałek chleba mają...
— Ale jaki? — wtrącił Roman.
— Otóż to! jaki? Masz słuszność, kotku! To właśnie, co tu robić, powiedzieć chciałem. Mają kawałek chleba suchy, albo, w wypadku najlepszym, jakiem tam masłem posmarowany. Niewielka sztuka i niewielka mądrość! To dobre dla prostaków, co tu robić, ale nie dla ludzi wyższych. Ludzie wyżsi, co tu robić, rozumieją swój czas i jego wymagania, swoją wartość i cenę, którą za siebie mogą otrzymać na rynku. Im niepodobna, co tu robić, ograniczyć się na chlebie suchym i chociażby posmarowanym masłem. Oni dążą wyżej, coraz wyżej, oni, kotku, dążą... ku pasztetowi!
Myśląc, że źle usłyszał, Roman ze śmiechem zapytał:
— Ku czemu, stryju?
Darnowski powtórzył z powagą:
— Ku pasztetowi, kotku. Ale, poprawił się zaraz, ja tak mówię tylko... tylko... au figuré! Iruś, czy ja pamiętam jeszcze, co znaczy au figuré? a?
— Pod przenośnią, tateczku! — zadzwonił filuterny głos podlotka, i po dwu twarzach, z których jedna była jeszcze dziecinną i przypominała zorzę poranną, druga już kobiecą i podobną do pogodnego lata, przemknęły błyskawice wesołych uśmiechów. Ale Romuald Darnowski nietylko wcale się nie uśmiechał, lecz ze wzrastającą powagą i zapałem, mówił dalej:
— Pasztet — to przenośnia. Rozumiem pod nią, kotku, wszystko, co postęp rozumu ludzkiego wytworzył dla ludzi rozumnych i bez czego, co tu robić, nie może się obejść nikt, kto nie jest ani chłopem, ani osłem. Prostak jestem i nie potrafię wyliczyć, nawet, co tu robić, nie wiem, i nie znam pewno wszystkiego, czego potrzeba człowiekowi, który nie jest ani chłopem, ani osłem. Uważam tylko za rzecz prostą, jak amen w pacierzu, jeżeli człowiek rozumny, wyższy dąży wszelkiemi sposobami do tego, co pod przenośnią nazywam pasztetem. Bo pracować dla kawałka chleba, siły wytężać, energję i rozum zużywać dlatego, aby zjadać kawałek chleba suchy, albo byle czem przyprawiony, to, co tu robić, nie opłaci się, wprost nie warto. Dla takiego rezultatu półgłówek chyba ślęczy nad naukami, a potem pracuje. Ślęczy się nad naukami, a potem pracuje się na polach wszelkich, sposobami wszelkiemi i z sił wszystkich, dla tego, aby wzrastać i postępować, dla tego, co tu robić, aby ciągle pod górę iść, zdobywać rzeczy coraz lepsze i piękniejsze, coraz wyżej wznosić się, coraz wyżej i piękniej stawać... excelsior! Stefek, czy ja pamiętam jeszcze co znaczy excelsior? Wyżej, wyżej...
— Ku pasztetowi! — dokończył Roman ze śmiechem, którego powstrzymać nie mógł, chociaż zarazem czuł, podrażnienie jakieś przykre i niepokojące. Ale Darnowski tego wtrącenia się jego nie zauważył. Ostatnie zdania mówił z takiem przejęciem się, z taką mocą przekonania i zapału, że aż mu piwne oczy z pod brwi szpakowatych rzucać zaczęły błyskawice, a na ogromnem od wyłysienia czole, pod światłem palącej się u nizkiego sufitu lampy, zmarszczki falowały, jak morze wzburzone.
Pani Paulina od kilku chwil okazywała niepokój pewien, patrzyła z kolei na męża i na gościa, widocznie chciała czemuś zaprzeczać, lub czemuś potakiwać. Teraz, zwykłym sobie tonem żałosnym, trochę przez nos i trochę przez zęby, przemówiła:
— To pewno, że chociaż teraz bardzo jest trudno robić karjerę, ale starać się o nią trzeba koniecznie, bo inaczej człowiek, mający nawet edukację najlepszą, nie może żyć dobrze...
Chciała mówić dalej, ale jak bywało zwykle coś zupełnie przeciwnego na myśl jej przyszło, więc niespokojnie poruszyła się na krześle, na Stefana spojrzała i umilkła. Roman pomyślał: «Ta przynajmniej powiedziała jasno i wyraźnie!» A głośno, z rozdrażnieniem wzrastającem, powtórzył:
— Zapewne, karjera jest konieczną... bo... co tu robić?
Uśmiechnął się, spostrzegłszy, że pomimowoli powtórzył przysłowie stryjowskie, ale zaraz mówił dalej:
— Jednak, stryjeneczko, życie byłoby... byłoby niewiele wartem, a może i bardzo smutnem, gdyby za cel jedyny miało karjerę!
Stary Darnowski ze zdumieniem brwi podniósł i wpatrzył się w synowca oczyma zdumionemi.
— Nie jedyny? — zapytał, a jakiż inny, kotku? co tu robić, jaki inny?
Roman nie odpowiedział. W głębi jego myśli, jak echo w lesie uśpionym, powtórzyło się zapytanie: Jaki inny? jaki inny? jaki inny?
Darnowski rozważał dalej:
— Może jeszcze miłość... Wy, młodzi, powtarzacie często: miłość! miłość! bardzo pięknie, bardzo miło! Kochać się w jakiej tam mężateczce, aktoreczce... co tu robić? w Irmie, w Aurorze... nawet tam kogo może i do ołtarza poprowadzić, to, co tu robić, bardzo pięknie, bardzo miło. Pewno, pewno! I to cel — ale, kotku, wsunięty w tamten, jak szuflada, w komodę. Trufel w pasztecie...
Roman od zdziwienia odejść nie mógł.
— Mój stryju... Irma... Aurora... zkądże tu te imiona?
Darnowski palce w górę podniósł.
— A baronowa! przecież była tu, opowiadała, co tu robić...
Pani Paulina filuternie gościowi pogroziła i potwierdziła:
— Opowiadała! opowiadała! Ach, ach, ach! Jaka ja rada jestem, jaka szczęśliwa, że Stefek w domu siedzi!
Roman poznał, że wiedzą tu o nim daleko więcej, niż przypuszczał.
Stary Darnowski, z apetytem człowieka, który mało wie o pasztetach, zajadał mięsa jakieś, dość pierwotnie przyrządzone i kaszę ze słoniną. Jedząc, do syna przemówił:
— Stefek, a jakże tam dziś rzeczy stoją z naszym pasztetem? Czyście na tej łące skończyli już kosić? Barometr na deszcz pokazuje, szkoda byłoby, aby, co tu robić, zmarnował się ten nasz trufel!
Po raz pierwszy, odkąd zasiedli do wieczerzy, twarz Stefana stanęła w uśmiechu, który z ponurej prawie uczynił ją świeżą i wesołą.
— Przepraszam ojca — rzekł — otawa nie jest truflem w pasztecie naszym, tylko kawałkiem ciasta... nasze trufle są inne!
Zaśmieli się obaj i zaczęli rozmawiać o rzeczach gospodarskich zrazu, a potem i o innych, ale dla Romana zarówno niewiadomych. Wmieszały się wkrótce do rozmowy Irena i Bronia, bo mężczyźni zwrócili się do nich z zapytaniami, o jakichś ludzi, którzy przyjechać mieli, o jakieś papiery, Irenie do schowania dane, o jakieś dzieci, których gromadka codzień tu zkądciś przychodzi. Przy jednej z odpowiedzi, dłuższej od innych, ściągła twarz Ireny zajaśniała wielką świeżością bladawej cery, a szare oczy jej wypełnione blaskiem, odbiły w sobie uśmiech ust rumianych i delikatnych. Roman nie mógł przez chwilę oczu od niej oderwać. Jakiś sen jego dawny, dawny, zapomniany, stawał się rzeczywistością. Ładna jest, ładniejsza, niż była dawniej. Zupełnie rozkwitła i dziwnie pogodna. Tę pogodę jej, wielki spokój, panujący w jej ruchach i rysach, spostrzegał ze zdziwieniem, z pewnem też wzruszeniem zapytując siebie w myśli: «czy też ona nie czuje całego smutku i całego niebezpieczeństwa położenia swego? Ma już pewno lat 25, tak, tak, bodaj dwudziesty szósty... Patrzeć tylko, jak starą panną zostanie! Dlaczego?
Myśli te przerwała mu pani Paulina, która spostrzegłszy, że od chwil kilku gość w rozmowie, toczącej się przy stole, nie bierze udziału, mówić do niego zaczęła. Zapytała go, czy pamięta jeszcze trochę sąsiadów Darnówki, Rosnowskich? Pamiętał wybornie dwu Rosnowskich: Bohdana i Zygmunta. Otóż Bohdan bawi teraz w tych stronach. Od miesiąca już jest w Zawierciu. Gdzież przebywa stale? Romuald Darnowski wmieszał się do rozmowy żony z synowcem.
— W Muromie, kotku; w puszczy Muromskiej, co tu robić, jest leśniczym... Bardzo rozumny, dzielny, zupełnie wyższy człowiek... Pensję dużą otrzymuje... prawie dygnitarzem już jest, co tu robić...
— A Zygmunt Rosnowski?
— O, ten, także wyższy, kotku, także człowiek wyższy, choć mniej od brata, bo, co tu robić, nie tak wysoko jeszcze stanął... Górnikiem jest, coś tam kopie w górach Uralskich.
Roman wspomniał o spotkaniu swojem z Marcelim Domuntem i zapytał o Kazimierza.
— Ten w Kaniówce siedzi tymczasem. Katastrofa go spotkała, o której pewno sam ci opowie. Wszakże się z nim zobaczysz...
— Niezawodnie. Roman z uciechą myślał, że się tu spotka z dwoma ulubionymi towarzyszami pierwszych lat życia. Czy Domuntówny nie powychodziły za mąż?
— Żadna... ach, ach, ach, żadna dotąd nie wyszła... — westchnęła pani Paulina.
— Chyba za kogutów, kotku — głośno zaśmiał się stary Darnowski — chyba za kogutów wyjśćby mogły!
— Dlaczego?
Nikt nie odpowiedział. On pytał dalej o osoby rozmaite, stosownie jak mu do pamięci przychodziły, a raczej wracały. Wtem spostrzegł, że Bronia patrzyła na niego znowu tak samo, jak w ogrodzie, gdy zapytywał o znaczenie dźwięków, wydawanych przez kosę ostrzoną, o nazwę ługu i derkaczy. Ładne, wesołe dziecko patrzyło na niego z trochę komicznem zdziwieniem i z mnóstwem uśmieszków, biegających po ustach, oczach, policzkach i tuż tuż mających zlać się w wybuch śmiechu niepodobny do powstrzymania. Jemu także, patrząc na nią, śmiać się zachciało. «Ten dzieciak najwyraźniej wyśmiewa się ze mnie w duchu! No, proszę! Co jej się we mnie wydaje takiem śmiesznem?»
Ale myśli te przerwał mu cichuteńki szept pani Pauliny. Korzystając z nowego zawiązania się rozmowy ogólnej i odwołania przez nią uwagi obecnych, prawie do samego ucha mu zaszeptała:
— Bohdan Rosnowski stara się o Irusię... ach, ach, ach! jak ja tego pragnę... Taka partja... to szczęście dla niej!
I nagle, zaledwie domówiwszy wyrazy ostatnie, załamała swoje chude, żółte ręce i zaszeptała:
— Ach, ach, ach! jak ja się tego boję! Jej odjazd tak daleko byłby dla nas takim smutkiem... takim smutkiem!...
Roman ostatniego tego cichego wykrzyku nie słyszał. Patrzył na Irenę i myślał:
— Więc jednak... ma konkurenta nakoniec! To dobrze, szczęśliwie! Szkodaby jej było, gdyby...
Jednocześnie uczuł smutek, połączony z gniewem, do wytłómaczenia niepodobnym. Pomyślał, że zaczyna być tak konsekwentnym, jak stryjenka, która w tej chwili właśnie dawała hasło do powstania od stołu.
W bawialni niedużej, staroświeckiemi meblami napełnionej, okno było otwarte na wieczór sierpniowy cichy i gwiazdzisty. U okna stała Irena, rozmawiająca z Bronią, Roman zbliżył się do nich.
— Czy pamiętasz, kuzynko, jakeśmy po tym pokoju zapalczywie tańczyli walca?
Spojrzała na niego swemi dużemi, szaremi oczyma i spokojnie odpowiedziała!
— Pamiętam, kuzynie.
— Czy od czasów owych wiele tańczyłaś?
— Nie tańczyłam wcale.
Zdziwił się bardzo.
— Dlaczego?
Znowu ze spokojem zwykłym odpowiedziała:
— Nie miałam sposobności.
— Dlaczego? — zadziwił się więcej jeszcze, niż przedtem.
Ale kibić Ireny, wysmukłą i prostą, objęły teraz dwa szczupłe ramiona, i twarz drobna, różowa, deszczem złotych kędziorków zalana, kryjąc się na jej piersi, wybuchnęła głośnym, niepodobnym do powstrzymania śmiechem. Nakoniec! Nakoniec wszystkie uśmieszki, przez cały wieczór igrające po ustach, oczach, policzkach Broni, zlały się w głośny wybuch śmiechu. Walczyła z nim, ale pokonać go nie mogąc, ku drzwiom poskoczyła. U drzwi odwróciła się i, patrząc na Romana, zawołała:
— Australczyk!
Poczem, przestraszona zuchwalstwem swojem, za drzwiami zniknęła.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.