<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Australczyk
Wydawca Księgarnia K. Grendyszyńskiego
Data wyd. 1896
Miejsce wyd. Petersburg
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

W pokoju, dla niego przeznaczonym, Roman przypominał sobie, rozmyślał, dziwił się i nie rozumiał. Ludzie tu nie byli dla niego zupełnie jasnymi. Stryj, tak jeszcze krzepki i czynny, ze swoim śmiechem dobrodusznym i spojrzeniem czasem drwiącem, przyjął go bardzo gościnnie i serdecznie, zamiary i cały sposób jego pokierowania się w świecie wychwalał... Otóż to... zanadto wychwalał; było w tych pochwałach coś drażniącego i niepokojącego. Stanowczo było w nich coś zbytecznego, coś, co budziło niedowierzanie. Ale to już widać taki sposób obejścia się i mówienia, może małe dziwactwo człowieka dobrze podstarzałego i w życiu wiejskiem, prostem, sprościałego. Sympatycznym mu jednak jest, bardzo sympatycznym, może z powodu wspomnień, które o nim zachował z dzieciństwa. Inaczej ze Stefanem. Tego nie rozumiał już zupełnie i czuł nawet względem niego jakby początek urazy. Po wieczerzy, w czasie której rozmawiał z ojcem swobodnie i chwilami nawet wesoło, zapadł on znowu w milczenie obojętne i chmurne, przy stoliku odosobnionym przerzucał książkę, dopóki ojciec nie zwrócił się ku niemu z żądaniem, aby odprowadził gościa do przeznaczonego mu pokoju. Usłuchał natychmiast, ze świecą zapaloną w staroświeckim lichtarzu, po schodach wązkich, wprowadził Romana do sporego, nizkiego pokoju, przez którego okno otwarte powiały odrazu na wchodzących zmieszane wonie lewkonji, rezedy i świeżo skoszonej trawy. Umieściwszy świecę na stole, obejrzał się po pokoju, zapewne dla zobaczenia, czy znajduje się w nim wszystko, czegoby gość mógł potrzebować. Wszystko było: łóżko, świeżością pościeli nęcące, szafa dla umieszczenia odzieży, kilka krzeseł, zręcznie rozstawionych dokoła stołu, na którym, obok lampy, karafki z wodą i dzbanka z mlekiem, leżało kilka książek. Wszystko to jednym rzutem oka obejrzawszy, Stefan ukłonił się stryjecznemu bratu.
— Dobrej nocy — rzekł i już odchodził, gdy Roman, który patrzał na zawieszony przed oknem kawałek gwiaździstego nieba, żywym ruchem odwrócił się i zawołał:
— Już odchodzisz, Stefanie!
Zatrzymał się u drzwi.
— Czy jestem ci na cokolwiek potrzebny? — chłodno, ale uprzejmie zapytał.
— Myślałem, że pomówimy z sobą trochę. Jest jeszcze tak wcześnie. Nie widzieliśmy się od tak dawna.
— Owszem, służę ci chętnie.
Usiadł na jednem z krzeseł, przy stole stojących; milczał. Roman podał mu otwartą papierośnicę; była z kości słoniowej, z monogramem właściciela, prawdziwy i elegancki article de Vienne.
— Dziękuję — odmówił Stefan — palę niewiele i tylko jeden gatunek tytoniu.
— Pamiętasz, jakeśmy w gimnazjum, w czasie zmiany profesorów, palili w otwartym lufciku klasy i jak przecież pedel złapał nas na gorącym uczynku?
Mówił to ze śmiechem; zarazem krzątać się zaczął około wydobywania ze skrzynek odzieży i drobiazgów. Skrzynki były ze skóry angielskiej, odzież z materjałów modnych, drobiazgi okryły spory stolik przy łóżku i połowę tego, przy którym siedział Stefan. Zwierciadełko podróżne, puzderko, pudełka, szczotki, szczoteczki, para flakonów kryształowych, ręcznik haftowany, chustka do nosa z monogramem, uwieńczonym koroną szlachecką. W czasie rozstawiania i rozkładania wszystkich tych rzeczy, pomiędzy dwoma młodzieńcami panowało milczenie, przerywane zrzadka zapytaniami lub uwagami Romana, na które Stefan odpowiadał paru krótkiemi słowy. Był on obojętnym zarówno dla osoby gościa, jak dla elegancji, przez niego roztaczanej. Roman to uczuł, ochłódł także i spochmurniał. Nagle stanął i w postawie słuchającej wpatrzył się w okno. Słuch jego uderzył śpiew, czy świergot, sam nie wiedział, jak to nazwać, jakieś, słowem, odzywania się gwarliwe, rojne, ostre, które podnosiły się za oknem zkądciś z dołu.
— Co to takiego? — zapytał.
— Świerszcze grają w trawach — spokojnie odpowiedział Stefan.
Roman zaśmiał się.
— Ach, tak! jakże mogłem nie poznać... Gdyby tu była twoja siostra, Bronia... Ach, tak! Świerszcze! Zapomniałem! Poznaję teraz, pamiętam!
— Pamiętasz? — zapytał Stefan.
Wyraz ten wymówił w sposób zupełnie prosty, jakby nawet roztargniony, jednak Roman przestał mówić i uważnie w niego się wpatrzył. Po chwili z trochą urazy w głosie, rzekł.
— Posądzasz mię o krótką pamięć. Ja to raczej mógłbym zarzut ten uczynić tobie.
— Zarzut krótkiej pamięci? dlaczego?
— Boś zapomniał o starej przyjaźni naszej...
Po czole Stefana przepłynęła fala przykrego wzruszenia. Przez chwilę wahał się z odpowiedzią; potem z drgnieniem głosu, powściągniętem natychmiast, rzekł.
— Pamięci bywają różne. Jesteś tak dobry, że nie zapomniałeś o dawnej przyjaźni naszej. Ja także z czasów owych zapamiętałem wiele rzeczy...
— Przezemnie zapomnianych? — pytająco wtrącił Roman.
— Sam o tem wiesz najlepiej — odpowiedział Stefan.
Wstał z krzesła.
— Ojciec gderać na mnie będzie, że tak długo spać ci nie daję, mnie też do spoczynku pora...
— Po takiej pracy, przy której cię zastałem na łące, zapewne...
Nagle, przerwał sobie i po krótkiem wahaniu wybuchnął.
— Przepraszam cię, ale obchodzi mię to ogromnie! Dlaczego wy to robicie? Czy jesteście zrujnowani? Może już tylko cząstka Darnówki do was należy? Pamiętam, że stryj ma długi... a także i to, jakiem było ich źródło!
Wszystko to, ale szczególnie wyrazy ostatnie mówił z uniesieniem tak szczerem, że twarz Stefana wypogodziła się i po raz pierwszy ukazał się na niej wyraz przyjazny.
— Ależ nie! — odpowiedział — bądź pod tym względem zupełnie spokojny. Ojciec od dość dawna już spłacił swoje długi. Nie były one zresztą wielkiemi, a przyczyna, dla których je zaciągnął był niegdyś, napełnia mię zawsze dla niego wdzięcznością i szacunkiem wielkim, które mię uszczęśliwiają...
— Dziękuję ci, Stefanie — ze wzruszeniem wyrzekł Roman.
— Co do Darnówki, ta całkowicie należy do nas tak, jak dawniej i jest majątkiem nie dużym, ale i nie małym...
— Więc dlaczegóż? dlaczegóż... taka praca, taki sposób życia?... — nie mogąc opanować się, zapytał Roman.
Stefan uśmiechnął się.
— Dobrze, że niema tu tej swawolnicy Bronki...
— Bo znowu wyjechałby na stół Australczyk. Istotnie: pytam i pytam! Cóż chcesz? Tak długo, tak bardzo byłem oddalony...
— Ja zaś, aby odpowiedzieć na zapytania twoje, musiałbym zaczynać od potopu. Nie jestem pewny, czyby cię to nie znudziło i wątpię, aby się na cokolwiek przydało. U naszej szlachty zagrodowej jest przysłowie: «Każdy ptak podług swego nosa śpiewa». Bardzo mądre. Co do mnie, nie podjąłbym się przerabiać szczygłów na czyże, albo tam cokolwiek w tym rodzaju...
— Znajdujesz więc, że pieśń twoja i moja są tak bardzo różnemi?
— Radykalnie. Przekonasz się zapewne o tem, gdy przez czas jakiś u nas zabawisz. Ale tymczasem dobrej nocy ci życzę. Wolisz może lampę, niż świecę? Zaraz ci ją zapalę. Jutro zobaczymy się zaledwie około wieczora, bo bardzo wcześnie pojadę do jednego z folwarków, które budujemy, a potem na łąkę dość oddaloną...
Od drzwi zwrócił się jeszcze ku gościowi:
— Jeżelibyś czego potrzebował, pokój mój znajduje się naprzeciw twojego...
— Więc ten sam, w którym mieszkałeś dawniej, przyjeżdżając ze szkół do domu!
— Ten sam.
— Pamiętam — dokończył Roman.
Teraz usiadł przy oknie i myślał: co to za ludzie? Jest w nich jakaś niejasność. Kim są? I czy naprawdę są kimś oryginalnym, czy też może pozory oryginalności okrywają w nich tylko gminność umysłów i uczuć? Nie; tego przypuszczać nie można w sposób żaden. Stefan był zawsze chłopcem niezwykle zdolnym i jednym z tych entuzjastów małomównych, skupionych w sobie, którzy zdają się zbierać i oszczędzać siły, przewidując lub przeczuwając, że przyjdzie im lecieć przed sznurem żórawi... Teraz ma trochę pozór fanatyka, chmurzącego się na... pieśni różne od tej, którą sam śpiewa. Fanatyzm zaś jest, podług Romana, naiwnością zkądinąd, jeżeli tylko naiwne umysły namiętnie przywiązują się do idei jakichkolwiek, nie zdarza się to jednak nigdy umysłom gminnym. Przytem Stefan porusza się i mówi, jak człowiek zupełnie ucywilizowany. Cóż w tem dziwnego? Jest przecież magistrem jakichś tam nauk... No, mniejsza o niego! Jeżeli nawet odmówi mu swej przyjaźni, nie przyprawi go to o rozpacz. Rad jest, że, przyjeżdżając tu, dopełnił obowiązku względem stryja i zobaczył go, kto wie? może po raz ostatni. Bo człowiekowi temu zawdzięcza wiele i teraz już nie pojmuje, jak mógł przez lat tyle prawie zupełnie zapomnieć o nim. Z początku pisywał często i co roku wybierał się do Darnówki; potem odzywał się rzadziej i o odwiedzinach myśleć przestał, nakoniec umilkł zupełnie, prawie zapomniał. Upił się poprostu życiem i światem. Pamięć o ludziach i rzeczach dawnych wróciła mu podówczas właśnie, gdy napozór stanął u celu upragnionego. Dotąd jeszcze nie może zrozumieć dokładnie, dlaczego wieść o stanowczem już otrzymaniu posady nadspodziewanie wysokiej, nie uwolniła go od tego niepokoju, zniechęcenia, od tej zgryzoty tajemnej, a niczem wyraźnem nie usprawiedliwionej, których doświadczał już od dość dawna. Myślał przedtem, że uczucia te były wynikiem powolności, z jaką na swojej drodze posuwał się naprzód, szczupłości środków pieniężnych, monotonji zajęć i stosunków; że gdy to wszystko zmieni się na lepsze, zadowolenie jego będzie zupełnem. Zmieniło się, osiągnął cel pożądany i zrazu ucieszył się bardzo. Uciecha trwała dni kilkanaście, poczem zaczęły powstawać na niej skazy. Nie rozumiał, zkąd się brały, nie rozbierał ich natury, ale je czuł. Jakiś niepokój, czy żal, czy niepewność świdrowały mu serce i odzywały się w mózgu, niby coś niewiadomego, czy zapomnianego, co usiłuje przedrzeć się do świadomości i odpychane przez ruch, gwar, zamęt życia, pozostaje w głębiach jej ocienionych, mącąc jednak radość i spokój. Było to coś nakształt szmeru w głębi muszli. Ale czem było? zkąd? po co? Po co zwłaszcza w tej chwili, gdy osiągnął to, czego pragnął, o co starał się i prosił, co mu zabezpieczało przyszłość, wolną od trosk i niedostatku, łatwą, przyjemną, może nawet w perspektywach dalszych bardzo świetną? Machał ręką i myślał:
— Zdenerwowany jestem. Wszystko to robią nieznośne, głupie nerwy!
Czytał, przyspasabiał się do oczekujących go zajęć nowych, szedł tam, gdzie było wesoło: do ponętnej pani z trochę ptasim profilem i ognistemi oczyma, do woltyżerki Aurory, znowu na niego łaskawej. Szmer w muszli ustawał, lecz wkrótce odzywał się znowu... Czasem odrywał wzrok od książki z takiem uczuciem, jakby o czemś niezmiernie ważnem zapomniał; czasem, wśród rozmów i śmiechu, ogarniało go coś takiego, jakby uczuł nagle brak rzeczy najważniejszej i koniecznej. Machał ręką i powtarzał:
— Głupie nerwy!
Zaczął nawet miewać przywidzenia, które naprowadzały go na myśl, że jest chorym. Usypiał późno i w ciemności nocnej, we względnej ciszy stopniowo usypiającego miasta, słuchał tententu zegara, stojącego w pobliżu łóżka. Zrazu słyszał tylko zwyczajne tik-tak, tik-tak, które jednak przerabiało się w jego słuchu na coraz wyraźniejsze, zupełnie wyraźne: tak-nie, tak-nie! Z uśmiechem myślał, że to dziwactwo i wytwór wyobraźni, a pomimo to niepokoiło go pytanie: do czego zegar stosuje swoje twierdzenie i przeczenie? Czy będzie szczęśliwym tam, na krańcu świata? Tak-nie! Tak-nie! Czy dobrze uczyni, puszczając się w tę drogę daleką, z której powróci pewno po wielu zaledwie latach, może nie powróci nigdy? Tak-nie! Tak-nie! Dlaczegożby miało to być nie dobrem? Wszakże to jest pomyślność. Tak czynią wszyscy. On inaczej uczynić nie mógł. Tak-nie! Tak-nie!
Głupie nerwy!
Gdy miał wkrótce znaleźć się bardzo daleko, gdy baronowa to i owo powiedziała mu o Darnówce i jej mieszkańcach, coraz częściej przychodziły mu na pamięć miejsca i osoby znane i blizkie, długo zapominane. Szczegółów bliższych nie mógł powziąć od baronowej, bo wkrótce po stracie kakadu i świetnym wieczorze owym wyjechała zagranicę leczyć się na reumatyzm. Ale te, o których się dowiedział, brzęczały mu w pamięci jak muchy, wplątane w pajęczynę. Ładna Irusia, towarzyszka i ideał jego lat młodzieńczych, raczej pacholęcych, zjawiała się mu w postaci mętnej i niewyraźnej, ale przypominającej w zarysach głównych ów typ kobiecy, jakby pod niebem jego wyobraźni zawieszony, i o którym niekiedy myślał: «gdybym spotkał taką»...
Zaciekawiało go to, dlaczego nie chciała wyjechać w świat szeroki z baronową i dlaczego nie przyjęła od bogatej krewnej bransolety z brylantami? Bo istotnie baronowa miała słuszność. Komu to na całym świecie brylanty mogą być niepotrzebnemi? Oryginalna jakaś dziewczyna. Dzikus, gęś, albo... dusza czysta i dumna, która nie chce szerokiego świata i podarunków brylantowych!
Daleko jednak częściej myślał o stryju. Wspomnienia z dzieciństwa poprostu napastować go zaczęły. Dziś, gdy tylko ze stryjem rozmawiać zaczął, uderzyła go, jak błyskawica, myśl, że przysłowie jego: co tu robić? uwięzło mu w mowę wówczas, gdy... miał trochę więcej nad lat dziesięć, w tej porze pamiętnej i strasznej, kiedy w ręku lekkomyślnego ojca jego pękła fortuna, rozsadzona życiem zbytkownem i zbyt wesołem. Jednocześnie były jej właściciel, wyczerpany nadmiarem użycia, legł, obalony chorobą przewlekłą i ciężką. Wówczas do domu napełnionego niedostatkiem, nieporządkiem, łzami i złorzeczeniami tych, którym ta ruina zagroziła także ruiną i nędzą, przybył z dość daleka brat chorego i zaczął czynić usiłowania naprawienia, o ile było podobna, szkód, zrządzonych honorowi brata i przyszłości jego dziecka. Nie było to łatwem; było to, owszem, tak trudnem, że wydawało się niepodobnem. Jednak Romuald Darnowski za wygraną nie dał. Krzątał się, jeździł, zapobiegał, porządkował i nieraz, zaskoczony trudnością nad możność, klęską bez ratunku, w zamyśleniu głębokiem, z twarzą podówczas młodą jeszcze, lecz zachmurzoną, mówił do siebie: co tu robić? co tu robić? aż znalazł odpowiedź. Odłużył Darnówkę, spłacił część znaczną długów braterskich, a potem dziecko, osierocone po ojcu, zabrał do siebie, cudem przemyślności i bezinteresowności ratując dla niego z rozbicia sumkę niedużą, lecz która była mu potem bardzo pomocną. O tem to źródle długów, które przez czas jakiś ciężyły na Darnówce, Stefan mówił dziś Romanowi, że budzi wnim ono dla ojca szacunek głęboki i wdzięczność. Bardzo to jest szlachetnie ze strony Stefana. W tym fanatyku istnieje jakaś perła bardzo piękna!
Potem, dużo potem, dorastającym już chłopcem będąc, Roman słyszał nieraz stryja, powtarzającego, dla przyczyn zupełnie innych, swoje: co tu robić? Kiedy on, Stefan, kilku ich towarzyszy i Irusia pomiędzy nimi, w pokoiku pod strychem rezonowali, krytykowali, uwielbiali, postanawiali, poruszali ziemię z posad, na dole, w pokoju ustronnym i z prawie mniszą skromnością urządzonym, Romuald Darnowski, w obu dłoniach trzymając głowę już trochę siwiejącą i łysiejącą, powtarzał znowu: co tu robić? co tu robić?
Przerobiło się mu to w przysłowie. Jednak, w «głupich nerwach» drzemią niekiedy moce niezłomne. Wygląda to jak prawie nic; przez długie dni i lata ani tego czuć, ani słychać. Aż nagle, nie wiedzieć dla czego, to coś, co drzemało w «głupich nerwach», budzi się, przemawia, obudza w piersi żal i niepokój, w mózgu świdruje zapytaniami najdziwniejszemu «Tak? nie? Tak? nie?» Co to w głębi muszli tak wiecznie szemrze? Roman miał jeszcze miesiąc wolnego czasu. Napisał do stryja list oznajmiający i wyjechał w strony rodzinne niespodziewanie dla wszystkich, może najniespodziewaniej dla samego siebie. Przyjechał i nie doświadczył tego, czego pragnął. Ale czegóż on właściwie pragnął? Znaleźć się wśród swoich? tak, niezawodnie, tego pragnął. Wcale jednak nie czuje, aby znajdował się pomiędzy swoimi. Przeciwnie, ludzie ci są dla niego niejaśni i niepokojący, widzi też, że sam jest dla nich obcym. No, mniejsza o to! Jeżeli pobyt tutaj nie będzie wywierał na niego wpływów uspokajających i wrażeń przyjemnych, za dni parę odjedzie do swego! Do czego — swego? Jakto! Ma przecież przed sobą zajęcie nowe, pracę dużą. Zajęcia i pracę — dla czego? Jak owad zabrzęczały mu w uchu wyrazy: dla pasztetu! Uśmiechnął się. Zacny, kochany oryginał! Trzebaż-to w taki sposób rzeczy określać! Niby wychwala, niby drwi. Trudno poznać czy myśli, czy też nie myśli tak, jak mówi.
Zgasił lampę i, stanąwszy przy otwartym oknie, do połowy przez nie wychylony, pełną piersią wciągać zaczął oddech cichej nocy świeży i wonny. Na sierpniowem niebie, wyiskrzonem gwiazdami, bielały gdzieniegdzie szlaki dróg mlecznych; gdzieniegdzie przysłaniały je cienie drzew wysmukłych lub rozłożystych. W dole kwiaty, rozproszone nad trawami, w których nieustannie grały świerszcze, wydawały się w wyiskrzonem świetle gwiazd niebieskich blademi gwiazdami ziemskiemi.
Od dziesięciu lat nie był już na wsi, bo nie może nazwać wsią zamiejskich will baronowej i jej przyjaciół, w których czasem przepędzał trochę dni lub tygodni letnich. Było tam zawsze pełno gości, ruchu, stołecznej wrzawy i elegancji. Od dziesięciu lat po raz pierwszy znajdował się w miejscu ustronnem i cichem, z sercem, głową i umysłem zanurzonemi w ciszy nocnej, w świetle gwiazd i mgławic, w swoich własnych głosach wewnętrznych. Fala myśli przepływała mu przez głowę, przynosząc zapytania i rozwagi coraz nowe.
Człowiek jest stworzeniem ogromnie kapryśnem i nieloicznem, a przez to nieszczęśliwem; tak, dla tego właśnie nieszczęśliwem, że kapryśnem i nieloicznem. Ściga, walczy, zdobywa i potem nie umie cieszyć się zdobyczą dościgniętą i wywalczoną. On także dopóki nie posiadał pewności, że będzie miał lepszy, niż dotąd, kawałek chleba, stanowisko zaszczytne, możność posuwania się coraz dalej i wyżej...
Fala myśli, bez udziału woli jego, powielekroć powtórzyła w mózgu wyrazy: «coraz dalej i wyżej... coraz dalej i wyżej... coraz dalej i wyżej»... aż uwaga pochwyciła je i zatrzymała się nad niemi. Coraz dalej i wyżej... ku czemu? Jak to ku czemu? Ku formie życia lepszej i wyższej. Jakiego życia? Jakiego? Ależ bardzo naturalnie, że jego, jego osobnikowego, własnego życia. Tylko? Rzecz prosta, że tylko... bo cóżby więcej? co więcej?
Z oczyma, utkwionemi w ciemność, okrywającą dół ogrodu, jakby majaczącym śród niej kwiatom powierzał rzecz jakąś nowoodkrytą i bardzo nie wesołą, kilka razy powtórzył:
— Nic! Nic więcej... nic więcej...
Fala myśli zakołysała się znowu i zaszemrała w mózgu. Bagatela! czegóż więcej chcieć można? Przyszłość zabezpieczona, wygodna, przyjemna, znaczenie w świecie!...
Znowu dwa ostatnie wyrazy pochwyciła uwaga, zatrzymała się nad niemi, zgłębiać je zaczęła, aż po chwili wytrysnął z nich potok śmiechu, Roman powiódł oczyma po niebie gwiaździstem, po szlakach dróg mlecznych, zawieszonych w odległościach nieskończonych, płynących w przestworze niezmierzone, przesunął wzrok po ciemnych profilach drzew potężnych, okrytych tylu może liśćmi drobnemi, ile globów ogromnych okrywało niebo — i roześmiał się głośno. Jego znaczenie w świecie! Od takich, jak on, roi się na ziemi. Znaczą wiele jedni wobec drugich, to prawda, ale po co tu świat mieszać?... Chyba za świat poczytywać wypadnie garść istot, chodzących w sukniach jednostajnych... a-no tak, zapewne, jest to właściwie świat jego, ale on wie bardzo dobrze, jakie tam ściany ciasne, popękane i miejscami brudne...
Czuł się usposobionym więcej gorzko i szydersko, niż kiedykolwiek. Nagła zmiana otoczenia fizycznego silnie wstrząsnęła jego widnokręgiem moralnym, zmieniając na nim rozmiary punktów różnych i okrywając je oświetleniem nowem. Przedmioty zamiłowań jego dotychczasowych zmalały, cel nadziei przygasł. I przedtem już lekceważył je niekiedy, teraz myślał, że ta piękna, tak, niewątpliwie piękna koncha zawiera w sobie perłę wcale nieosobliwej wody. Ale zapewne, wszystkie na świecie konchy są takie same. W pocie czoła i trwogach serca spuszczasz się po nie na dno morza, szukasz, znajdujesz, porywasz, otwierasz, i pod światłem słońca spostrzegasz kroplę gorzkiej wody! Jeżeli tak jest, pocóż zachody, starania, prace? Jeżeli tak jest, pesymiści mają słuszność, utrzymując, że żyć nie warto. Cóż ztąd, że nie warto, skoro żyjący są żyjącymi, a w dodatku chcącymi żyć, skutymi z życiem przez instynkt, unicestwiający się bardzo rzadko? On chce, nawet bardzo chce żyć. Czuje się pełnym energji i pragnień, tylko że teraz już nie wie, ku czemu je zwrócić. Jedno posiada napewno: pasztet, ale go to nie zadawalnia. Cała rzecz w tem, że są tacy, których on nasyca, i tacy, którzy, jedząc go pełną gębą, czują się Ugolinami. Czy on do tych drugich należy? Najpewniej. Byłżeby więc marzycielem? Przypuszczenie to prawie go oburzyło. Przywykł do słyszenia i myślenia, że marzycielstwo jest jedną z odmian obłąkania. On dotąd unikał choroby niebezpiecznej. Owszem, chwalono go powszechnie i sam siebie chwalił za praktyczność, za umiejętność stosowania się do warunków, położenia, za zręczność w zdobywaniu ułatwień i uprzyjemnień bytu. Jednak było w nim także coś zupełnie od praktyczności odmiennego, coś, co udawało umarłego, ale żyło i w pierwszym przełomowym momencie jego życia zaczęło go niepokoić, zniechęcać, dręczyć...
Wiedział, był zupełnie pewnym, że ten stan niepokoju, niezadowolenia trwać będzie i wtedy, kiedy już zajmie stanowisko, tak przedtem upragnione. Teraz, na samą myśl o niem, ogarniała go nuda. Tak, nuda! Był to wyraz, dokładnie określający uczucie, towarzyszące myśli o tem stanowisku i przywiązanych do niego zajęciach. Myśląc o nich, nudził się z góry. Może mu tam nie jedna Irma lub Aurora, nie jedno widowisko, nie jedna muzyka, nie jeden przysmak przyniosą rozrywkę, nawet upojenie. Ale czy to będzie szczęściem? Czy to będzie celem? Wie dobrze, że nie. Ale gdzież szukać tego szczęścia i tego celu? Czy wogóle istnieją one na ziemi? Bardzo być może, iż każde istnienie ludzkie jest takim kompromisem pomiędzy pragnieniami, których człowiek ani zaspokoić, ani nawet wyrozumieć jasno nie jest w stanie, a rzeczywistością jasną, ciasną, żelazną, niezbędną. Cóż robić, skoro inaczej nie można? Trzeba przyjąć życie takiem, jakiem jest, jakiem w ręce włazi, chociaż nawet nie zaspakaja pożądań jakichś dziwacznych i niezrozumiałych. Inaczej nie można. Trzeba to wszystko w garść zebrać i za okno wyrzucić, a żyć tak, jak żyją wszyscy, jak pozwalają warunki i stosunki, wśród których człowiek urodził się i obraca. Inaczej nie można.
Późno usnął i, obudziwszy się śród nocy, ze zdziwieniem słuchał odgłosu, który z za okna zamkniętego dochodził wyraźnie, podnosząc się z dołu ogrodu, jakby z odległej głębi. Był to odgłos ostry, przenikliwy, złożony jakby ze strunek drobnych i drżących. Było to monotonne i zarazem rozmaite: skwierczało, świegotało, śpiewało, napełniało powietrze miljonami drgań dźwięcznych i przeszywających, jak strzałki zaostrzone. Roman usiadł na łóżku, ale wnet położył się znowu.
— To świerszcze w trawach grają!
Przez parę minut jeszcze, dopóki nie zasnął znowu, świerszcze z traw nizkich i zroszonych grały mu w uszach: «tak-nie! tak-nie!»...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.