Bóg się nie da z siebie naśmiewać (May, 1930b)/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Bóg się nie da z siebie naśmiewać
Pochodzenie Sąd Boży
Wydawca Wydawnictwo Powieści Karola Maya
Data wyd. 1929
Druk Zakłady Graficzne „Bristol“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Gott läßt sich nicht spotten
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I
WYWIADOWCY

Kiedy rozpoczynam niniejszą opowieść, nasuwa mi się z nieodpartą siłą wspomnienie z dzieciństwa, które dziś jeszcze żyje w mej pamięci tak wyraźnie i jasno, jak gdybym je dopiero wczoraj przeżył.
Było nas pięciu czy sześciu malców, Staliśmy na placu rynkowym mego miasta rodzinnego i przyglądali się jakiemuś woźnicy, którego konie nie mogły podźwignąć z miejsca ciężkiego wozu. Nielitościwy człowiek smagał je z całej siły, wreszcie zawrzał gniewem i zaklął siarczyście dodając do przekleństwa tak tęgie baty, że zwierzęta ruszyły.
— Tak, kiedy nic już pomóc nie chce, wówczas pomaga kantyczka do pioruna! — rzekł woźnica, roześmiał się i odjechał. Przechodnie wtórowali mu śmiechem, co się zaś tyczy nas, dzieci, to przekleństwo tak nam zaimponowało, że z rzadką gorliwością zaczęliśmy je stosować w naszej zabawie. Piorunowaliśmy z całą rozkoszą przez dłuższy czas, póki ojciec mój tego nie usłyszał. Wówczas bowiem skinął na mnie ruchem sobie właściwym, który mnie zawsze wprawiał w żałosny humor. Jak trafnie przewidywałem „piorun“ pozbawił mnie obiadu, a nadobitek musiałem przyglądać się, jak ryż na mleku, moja ulubiona potrawa, smakuje mocno moim siostrzyczkom. Ta przymusowa prywacja tak mi się dała wówczas we znaki, że postanowiłem święcie nie piorunować już nigdy. Umocniło mnie w tej chwalebnej decyzji postępowanie mojej zacnej osiemdziesięcioletniej babki. Mianowicie po obiedzie wzięła mnie na stronę, otarła mi usta ręcznikiem tak mocno, że łzy pociekły mi z oczu, i rzekła:
— Fuj, fuj! Przekleństwo kala usta, i dlatego muszę ci je mocno otrzeć. Rozważ to sobie i nie powtarzaj już nigdy przekleństw, jeśli chcesz, abym cię nadal kochała!
Jeśli mam być szczery, to muszę przyznać, że to ofuknięcie odczułem silniej, niż poprzednio post przymusowy, albowiem każde słowo staruszki było dla mnie święte. Zaszyłem się więc w kąt i własną ręką kontynuowałem oczyszczanie ust. Uprzytomniłem sobie tymczasem, że nie ja sam kląłem. Potajemnie więc zabrałem wspomniany ręcznik, wykradłem się I zwołałem wszystkich współwinnych. Wyjaśniłem, jakie powinny nastąpić konsekwencje ich dzisiejszego występku, i zaprowadziłem ich do wielkiej studni na rynku. Tam oddaliśmy się dziełu „oczyszczenia“ z takim płomiennym zapałem, że zmokliśmy do suchej nitki i musieliśmy się położyć w słońcu, aby wyschnąć.
Aczkolwiek zakończenie przygody bardzo nas bawiło, to jednak sama sprawa była dla mnie tak poważna, że odtąd właściwie datuje się moja odraza do klątw i przekleństw. Nawet człowiek, skądinąd najsympatyczniejszy, lecz który klnie, działa na mnie odstręczająco; jeśli się zaś dowiaduję, że jest nałogowym przeklętnikiem — mogę mu okazać co najwyżej obojętność.
Jak daleko potrafi człek zabrnąć w tak grzeszny nawyk, przekonałem się po osobniku, o którym zamierzam opowiedzieć, ponieważ jego przykład wyraźnie dowodzi, że nie należy zbytnio igrać z cierpliwością i pobłażliwością Najwyższego.
W czasie, kiedy się rozegrał niniejszy epizod, bawiłem wraz z Winnetou u Nawajów, którzy, zaliczając się poniekąd do wielkiego narodu Apaczów, uważali mego czerwonego brata za swego najwyższego wodza. Obozowali wówczas pośród wyżyn miejscowości, zwanej Agna Grande, i zamierzali podążyć stąd do Colorado, czekali jednak przybycia pewnej ilości białych myśliwych, z którymi miałem się u nich spotkać.
Tymczasem nasze czerwone straże przyprowadziły do obozu dwóch obcych Indjan, których zdybali śród bardzo podejrzanych okoliczności. Oczywiście, że odrazu poddano ich badaniom, atoli nie można było z nich dobyć ani jednego słowa. Twarzy nie mieli umalowanych, a że nie nosili także oznak plemiennych, więc niepodobna było określić, do jakiego szczepu należą. Wiedząc, że Utahowie w ostatnich czasach wrogiem okiem patrzeli na Nawajów, rzekłem do Winnetou:
— Sądzę, iż muszą to być wojownicy Utahów, gdyż plemię to posuwa się coraz bardziej na południe i wydaje się planować napad na Nawajów. Przypuszczam, iż wysłali tych dwóch drabów na przeszpiegi.
Sądziłem, że Winnetou przyzna mi słuszność. Lecz on, który znał wszystkie szczepy czerwonych lepiej ode mnie, odpowiedział:
— To Pa­‑Utes, mimo to brat mój ma słuszność, uważając ich za wywiadowców.
— Czyżby Pa­‑Utes zwąchali się z Utahami?
— Winnetou jest tego pewny, gdyż inaczej obaj Indjanie nie odmówiliby odpowiedzi.
— W takim razie zalecona jest najwyższa ostrożność! W takiej miejscowości jak tutejsza trzeba sądzić, że wywiadowcy oddalili się od swoich najwyżej o trzy dni drogi. Stąd można wnosić, iż blisko są wrogowie.
— Uff! Poszukamy ich.
— Kto?
— Ty i ja.
— Nikt więcej?
— Czworo dobrych oczu widzi lepiej niż sto złych, a przytem im więcej nas będzie, tem łatwiej narazimy się na odkrycie.
— Słusznie, ale może będziemy musieli wysłać gońca do obozu.
— A więc zabierzmy ze sobą jednego Nawaja, nikogo więcej. Howgh!
To ostatnie słowo powstrzymało mnie od dalszych propozycji. Wiedziałem bowiem, iż przyjaciel mój powziął ostateczną decyzję.
Oddział Nawajów, który nas podejmował, składał się, nie wliczając kobiet, dzieci i starców, z trzystu dzielnych wojowników pod wodzą Nitsas Kera, bardzo zdolnego naczelnika. Starczyło więc sił do odparcia wroga, który, według naszych przypuszczeń, nie mógł się zjawić w licznym zastępie. Wszelako byliśmy tak przezorni, iżeśmy wysłali gońca do najbliższego oddziału, aby zawiadomić o niebezpieczeństwie. Na krótkiej naradzie z Nitsas Kerem zapadła uchwała zgodna z życzeniem Winnetou. Apacz, ja i młody ale wypróbowany wojownik pojechaliśmy na zwiady. Nawaje zaś, pozostali na miejscu, zaciągnęli podwójne straże, pieczołowicie strzegąc obu jeńców i oczekując naszego powrotu lub co najmiej gońca.
Było bardzo wcześnie, kiedyśmy wyruszyli; mieliśmy cały dzień jazdy przed sobą. Wiedzieliśmy jedynie, że Utahowie obozują na południu tego samego terytorjum, Pa­‑Utes zaś siedzą u zbiegu Uteh, Colorado, Arizony i New­‑Mexicu. Była to wiadomość dosyć mętna, tem bardziej, iż należało sądzić, że, skoro wrogowie zamierzali napaść na Nawajów, to opuścili dawne swe stanowiska. Dokąd więc mieliśmy się zwrócić? — Tak zapytałby tylko ten, kto nigdy nie był westmanem; my natomiast mieliśmy drogowskaz, na którym mogliśmy polegać, mianowicie trop obu wywiadowców. Znaleźliśmy go, skoro tylko opuściliśmy obóz.
Działo się to w jednej z najbardziej płodnych miejscowości Arizony. Kraj ten posiada nader ubogie źródła; nieliczne rzeki mają swe łożyska w bardzo, bardzo głębokich wąwozach; główna rzeka Colorado płynie między skałami, wznoszącemi się miejscami zupełnie pionowo na przeszło dwa tysiące metrów, stanowiącemi łyse płaskowzgórza, wystawione na spiekotę słoneczną i szalejące huragany. Potoki, niezbyt głęboko położone, tutaj są rzadkością. Oazy te, zarośnięte trawą lub zagajnikiem i zadrzewione gęsto, cieszy przeto swym widokiem oko podróżnika. Tam gdzie się takie małe potoki schodzą, wznoszą się nawet lasy i ciągną soczyste prerje. Taki błogosławiony zakątek stanowiła właśnie miejscowość, którą jechaliśmy obecnie. Nietrudno więc było znaleźć ślad obu schwytanych wywiadowców.
Ponieważ schwytano tych ludzi natychmiast po ich przybyciu, ślady były jeszcze tak świeże, iż potratowana trawa nie zdążyła się podnieść. Mogliśmy więc jechać galopem, nie spuszczając oka z odcisków. Wywiadowcy zdawali się mknąć przez całą noc — w każdym razie nie znaleźliśmy nigdzie śladu obozu. Wkrótce jednak teren przybrał charakter skalisty; musieliśmy zwolnić biegu, aby z tropu nie zboczyć. Wszelako w mroku nocnym wywiadowcy nie mogli przestrzegać zaleceń ostrożności, to też, aczkolwiek na twardej skale nie mogło być mowy o śladach kopyt, nie brakowało jednak innych drogowskazów.
Dopiero wieczorem przybyliśmy do strumienia, nad którym poprzedniego dnia odpoczywali. Znaleźliśmy tu zakopane leki i garnki z farbą, które przekonały nas naocznie, iż wywiadowcy istotnie są Pa­‑Utesami i że znajdują się na ścieżce wojennej. Spędziliśmy tu noc całą, a następnego dnia rano pojechaliśmy dalej.
Niestety niepodobna było już poznać śladów; aliści to nas nie wprowadziło w zakłopotanie, gdyż dość tylko było trzymać się kierunku na Rio San Juan, aby znów na nie natrafić. Pomknęliśmy więc na północo­‑wschód, z początku przez sawanę, im dalej, tem rzadszą, a potem przez równinę skalną, tak gładką i łysą, jak gdyby była ulana z cementu.
Koło południa zauważyliśmy na dalekim horyzoncie punkty ruchome, które się do nas zbliżały.Ponieważ nie było nigdzie dookoła kryjówki, a nie wiedzieliśmy, czy mamy przed sobą czerwonoskórych, czy białych, przeto, zeskoczywszy z koni, kazaliśmy im się położyć, poczem ułożyliśmy się przy nich na kamieniu. Dzięki temu przybywający nie mogli nas zdaleka dojrzeć.
Ruchome punkty tak się powiększyły, iż wkrótce ujrzeliśmy wyraźnie trzech jeźdźców. Winnetou przysłonił oczy ręką, natężył wzrok i zawołał:
— Uff! Dick Hammerdull, Pitt Holbers i trzeci biały, którego nie znam!
Hammerdull i Holbers zaliczali się do owych myśliwych, których oczekiwaliśmy w obozie. Ja także poznałem ich teraz i podniosłem się z ziemi. Ponieważ Winnetou i Navaj poszli za moim przykładem, trzej jeźdźcy zobaczyli nas i z miejsca osadzili rumaki. My natomiast kazaliśmy koniom skoczyć na nogi, dosiedliśmy ich i pomknęli naprzeciw. Hammerdull i Holbers poznali nas teraz i pogalopowali na spotkania z radosnemi okrzykami.
Trzeba wiedzieć, że ci obaj westmani byli oryginałami całą gębą, jacy się wylęgują jedynie na Dzikim Zachodzie. Wszyscy znajomi przezywali ich „odwróconemi toastami“. „Toast“ oznacza złożone razem dwa kawałki chleba z masłem. Dick i Pitt zwykli byli w walce opierać się plecami, aby łatwiej się obronić przed napastnikiem; a więc byli złożeni, ale nie „stronami posmarowanemi masłem“, stąd też nazwa „odwróconych“ toastów.
Hammerdull był małym i, co się rzadko na Zachodzie zdarza, niezwykle tęgim mężczyzną. Twarz miał pokancerowaną i napiętnowaną licznemi szramami, a zawsze gładko ogoloną. Chytrość jego dorównywała odwadze, co go czyniło pożądanym towarzyszem, aczkolwiek ja osobiście nieraz pragnąłem, aby działał bardziej rozważnie, niż śmiało. Posługiwał on się stale zwrotem „czy... czy nie, to na jedno wychodzi“ i prawie zawsze budził nim uśmiech na twarzach swoich towarzyszy.
Pitt Holbers był, w przeciwieństwie do niego, nader długi i szczupły. Jego chude oblicze było — już miałem powiedzieć, iż było zawinięte w brodę, ale skłamałbym bardzo, gdyż cała broda składała się z niespełna setki włosów, które w rozsypkę obrastały oba policzki, podbródek i górną wargę, i zwisały stąd aż do samego pasa. Wyglądało to tak, jak gdyby mole wyżarły mu dziewięć dziesiątych zarostu. Pitt był bardzo skąpy w słowie, bardzo rezolutny, nader użyteczny jako towarzysz, a odzywał się tylko wtedy, gdy go pytano.
Trzeciego jeźdźca nie znaliśmy; był dłuższy niż Holders, a przytem zastraszająco wyschnięty. Zdawało się prawie, że słychać klekotanie jego kości. Z pierwszego wejrzenia odczułem, iż nie będę mógł się z nim zaprzyjaźnić: twarz miał nerwową, spojrzenie zaś wyzywające. Był to z pewnością człowiek twardy, bezwzględny.
Dick Mammerdull zawołał na przywitanie:
— Winnetou, Old Shatterhand! Czy widzisz, Pitt Holbers, stary coonie, czy widzisz ich?
„Coon“ jest skrótem od „racoon — szop. Było to w tym wypadku pieszczotliwe przezwisko. Stary coon, mimo żywej radości, odpowiedział:
— Jeśli myślisz, Dicku, że ich widzę, to masz najzupełniejszą słuszność.
Schwycili nasze ręce i potrząsali z całej siły. Hammerdull krzyczał:
— Nareszcie, nareszcie mamy was!
— Nareszcie? — zapytałem. — Nie mogliście Się przecież spodziewać, że nas już tutaj spotkacie, bo umówiliśmy się w Agna Grande, odległem o półtory dnia drogi. Czyż to tęsknota do nas była aż tak wielka?
— Naturalnie! Nieskończenie wielka!
— Dlaczego? Gdzie są pozostali?
— W tem sęk! Dlatego właśnie tęskniliśmy do was i dlatego wypędzaliśmy ostatnie siły z naszych wierzchowców. Musimy czem prędzej mknąć do Agna Grande po przyzwoity oddział Nawajów.
— Poco?
— Aby napaść na Pa­‑Utesćw, którzy schwytali naszych towarzyszy. Naprzód, naprzód zatem mes’surs, bo możemy się spóźnić z pomocą.
Chciał popędzić konia. Lecz zdążyłem go uchwycić za cugle i rzekłem:
— Nie tak gorąco, Dicku! Przedewszystkiem musimy wiedzieć, co się zdarzyło. Zejdźcie z koni i opowiedzcie.
— Zejść z konia? Ani mi się śni! Mogę opowiedzieć podczas jazdy!
— Ale ja chcę wysłuchać w spokoju. Znacie moje usposobienie. Zbyteczny pośpiech może tylko zaszkodzić. Zanim się działa, trzeba sobie całą rzecz rozważyć.
— Ale skoro niema czasu do rozważań?
— Mówię wam, że mamy dosyć czasu. Najpierw musicie opowiedzieć, kim jest wasz towarzysz!
Winnetou zsiadł już z konia; nie omieszkałem go naśladować. Trzej przybysze musieli zatem iść za naszym przykładem.
— No, Pitt Holbers, stary coonie, musimy więc tracić nasz cenny czas — mruknął Hammerdull. — Co o tem sądzisz?
— Skoro Old Shatterhand i Winnetouu tego pragną, musi to być słuszne, — odpowiedział zapytany.
— Słuszne, czy nie, to na jedno wychodzi; trzeba śpieszyć z pomocą; ale cóż, nie możemy się sprzeciwiać!
Przysiedli się zatem do nas. Nieznajomy podał mi rękę w taki sposób, jak gdybyśmy się już oddawna dobrze znali; ja zaś uścisnąłem ją bardzo lekko, gdyż nie przywykłem ściskać ręki człowieka, do którego nie poczuwam sympatji. Skoro chudzielec wyciągnął rękę do Winnetou, ten udał, iż nie spostrzega tego gestu Apacz zatem czuł w stosunku do tego człowieka tę samą antypatję, co i ja.
— Chcecie wiedzieć, kim jest ten gentleman, — oświadczył Dick Hammerdull. — Nazywa się Fletcher; od trzech dziesiątków lat hasa na Dzikim Zachodzie i przyłączył się do nas wraz z czterema kolegami, pragnącymi zarówno jak i on nareszcie poznać Old Shatterhanda i Winnetou.
— Tak, mes’surs, to prawda, co powiedział mr. Hammerdull, — w trącił Fletcher. — Włóczę się już prawie lat trzydzieści na Far­‑Wast i podjąłem się zmusić tych przek.... czerwonych, ażeby djabła poszukali na innym.... gruncie. Takie.... kanalje, jak oni, niech ich.... porwie, a ponieważ ufam, że panowie podzielacie moje zdanie, więc będą musieli...., jeśli ci.... hultaje nie zechcą wynieść swoich.... gnatów tam, gdzie szatan przemiele je w.... mąkę!
Mówka ta poprostu mnie przeraziła. To były słówka, których nie mógłbym opowiedzieć, a tem bardziej napisać! Każdy wielokropek odpowiada przekleństwu. Osiem przekleństw w takiej krótkiej oracji! A potem przyjrzał się nam, jak gdyby spodziewając się najwyższego uznania! Ja zaś odczułem te klątwy, jak osiem ciosów w głowę. Lecz teraz wiedziałem dobrze, kogo mam przed sobą, wiedziałem lepiej, niżby mi to mógł powiedzieć Hammerdull. Nieraz opowiadano o tym człowieku, którego każdy mógł poznać z jego brudnych wyrażeń. Tak, to był westman, ale najniższego gatunku! Nie było czynu, do którego nie byłby zdolny. Stryczek już nieraz zawisnął nad jego głową. Jego nienawiść do Indjan przewyższała wszystko, co można sobie było wyobrazić, a kiedy się słuchało o niektórych jego czynach, to nieraz włosy formalnie stawały dębem. Dodajmy do tego, iż delektował się i lubował w przekleństwach, tak że wkońcu nawet ludzie ordynarni oddalali się od niego. Jakieś niezwykłe szczęście musiało mu dopisywać, że dotychczas nie zetknął się z paragrafami prawa i uchodził zemście Indjan, aczkolwiek każdy, kto go poznał, twierdził, że ten nikczemnik zasługuje na śmierć okrutną. Niezwykła kościstość i przekleństwa zyskały mu przezwizko Old Cursing­‑Dry; atoli wiadomo było, że każdy, kto śmiał go tak nazwać w twarz, podrwiwał głową.
— No, czy aby nie jesteście niemi mes’surs? — zapytał, nie otrzymawszy odpowiedzi. — Zdaje się przecież, że umiecie mówić!
Winnetou siedział z nieruchomą twarzą i opuszczonemi powiekami. Gdyby zechciał odpowiedzieć, uczyniłby to nożem, a nie wargami. Dlatego wolałem go uprzedzić:
— Powiedz mi pan, czy się nie mylę, uważając pana za Old Cursing­‑Dry!
Zerwał się na równe nogi, wyciągnął nóż: i huknął:
— Jak... co... kim jestem... jak mnie pan nazwał?! Czy mam tem żelazem przebić pańskie.... mięso? Uczynię to natychmiast, jeśli mnie pan nie poprosi o wybaczenie i...
— Milcz! — przerwałem mu, wyciągając rewolwer i mierząc w przeklętnika. — Przy najmniejszym ruchu nożem dostanie pan kulę w łeb! Old Shatterhand nie pozwala się tak prędko zarżnąć, jak się panu wydaje. Zobacz wreszcie, że i Winnetou trzyma swój rewolwer gotowy do strzału! Przybyliście dziś do ludzi, którzy zwykli nie robić długich ceregieli. Widzicie przecież, że mój palec spoczywa na cynglu. Odpowiadajże, czy jesteś pan Old Cursing­‑Dry, czy nie?
Oczy Fletchera rozbłysły gniewem; ale, widząc, że westmani mają przewagę, schował z powrotem nóż, usiadł i rzekł z pozornym spokojem.
— Nazywam się Fletcher; jak mnie inni.... huncwoci nazywają, ty ani mnie, ani was nie obchodzi!
— Oho! Obchodzi nas chyba, kto się do nas przyłącza! Dicku Hammerdull, czy wiedział pan, że ten człowiek jest Old Cursing­‑Dry!
— Nie — odpowiedział zakłopotany Dick.
— Jak dawno przebywacie razem?
— Może z tydzień. Jak myślisz, Pitt Holbers, stary coonie?
— Jeśli sądzisz, Dicku, że tak długo, to sądzisz słusznie, — odpowiedział Holbers.
— Czy słusznie, czy nie, to na jedno wychodzi, atoli jest dokładnie tydzień — ani dłużej, ani krócej.
— A więc musiały zwrócić waszą uwagę jego przekleństwa? — dodałem.
— Jego przekleństwa? Hm, tak! Myślałem chwilami, że mógłby się Inaczej wyrażać, ale nie wiedziałem, że jest to Old Cursing­‑Dry!
— Nie chcę nic powiedzieć; ale gdybyście wiedzieli, kogo sprowadzacie... wiecie zresztą, co mam na myśli. W naszej obecności mówi się przyzwoicie; nie znosimy przekleństw, a komu to nie przypada do gustu, ten może jak najprędzej się ulotnić, jeśli nie chce, abyśmy mu pomogli. Na teraz dosyć! Mamy coś ważniejszego do omówienia. Oczekiwaliśmy was oraz innych ludzi. Czyż wpadli w ręce Pa­‑Utesów?
— Tak.
— Kiedy?
— Wczoraj wieczorem.
— Gdzie?
— Nad Rio San Juan.
— W jaki sposób?
— Czy w ten, czy w inny, to na jedno wychodzi; nie wiem, w jaki sposób.
— Nie pojmuję! Wszak musisz, kochany Dicku, wiedzieć, co się zdarzyło? — Byłoby to słuszne, gdyby się zdarzyło w naszej obecności, mr. Shatterhand.
— Ach, a więc was przy tem nie było?
— Nie. Oddaliliśmy się po mięso, a ponieważ nie odrazu znaleźliśmy zwierzynę, więc uszliśmy dosyć daleko od obozu. Skoro wróciliśmy, było już zupełnie ciemno i wpadlibyśmy na pewno w ręce Pa­‑Utes, gdyby nie mr. Fletcher, który wyjechał na nasze spotkanie, aby nas ostrzec.
— Dalej. Dosiadaliście wierzchowców?
— Tak, ponieważ wyruszyliśmy na antylopy.
— Fletcher również dosiadał konia?
— Naturalnie! Skoro więc spotkaliśmy się z nim, zsiedliśmy z rumaków i podkradli do obozu. Udało nam się tak zbliżyć, że zobaczyliśmy ośmiu towarzyszy; leżeli spętani śród czerwonoskórych.
— Wszyscy żywi?
— Tak. Nawet nie ranni.
— Hm, to bardzo dziwne! Czyście nie słyszeli żadnych strzałów?
— Nie; byliśmy zbyt oddaleni od obozu.
— Czy nie było śladu walki?
— Dwaj martwi Indjanie leżeli wpobliżu ogniska.
— To jeszcze dziwniejsze! Czy podsłuchiwaliście?
— Czy podsłuchiwaliśmy, czy nie, to na jedno wychodzi: nie przemówiono ani słowa. Wogóle zaś zbytnio się narażaliśmy i musieliśmy dbać o własne bezpieczeństwo. Dlatego czem prędzej pośpieszyliśmy do naszych koni i pomknęli.
— Dokąd?
— Oczywiście do was, gdyż nic innego nam nie pozostawało, jak odszukać was i przy pomocy Nawajów odbić jeńców. Dlatego proponuję natychmiast ruszyć do Agna Grande i...
— Cierpliwości! — przerwałem. — Jeszcze daleko do tego! Musimy wszystko dokładnie poznać przed powzięciem decyzji. Przedewszystkiem chodzi o obu zabitych Indjan? Kto ich zabił? Może pan wie, mr. Fletcher?
— Zostaw mnie pan w spokoju! — odparł. — Co mnie tam obchodzą czerwoni hultaje!
— Czy nie obchodzą pana także biali koledzy, których schwytano?
— Gdyby tam nie był mój syn i mój bratanek, mógłby ich.... zabrać!
— Słuchaj pan, wyrażaj się pan inaczej, bo cię przepędzimy i zobaczy pan, jak uwolnią się pana krewni! Jesteśmy gotowi im pomóc, ale musimy znać całą prawdę! A zatem nie wie pan, w jakich okolicznościach zostali zabici obaj Indsmans?
— Nie.
— A więc opowiedz pan, jak nastąpił napad?
— I tego nie mogę opowiedzieć, ponieważ nie byłem obecny.
— A więc i pan wyszedł z obozu? Dokąd?
— Po mięso.
— To i na pana wypadł los?
— Nie; ale czas mi się dłużył, więc pojechałem sobie. Kiedy wróciłem, po zapadnięciu zmierzchu, usłyszałem okrzyki wojenne czerwonych, dobiegające z obozu. Hic mi innego nie pozostało, jak jechać mr. Hammerdullowi i mr. Holbersowi na spotkanie. To wszystko, co wiem o tej.... historji.
— Ilu było Pa­‑Utesów?
— Mogło ich być trzystu. Jeżeli będziemy mieli połowę tej ilości Nawajów, to podejmuję się wyrwać tym.... włóczęgom życie z ich.... cielsk, tak że....
— Zamilcz! — zgromił go Apacz, dotychczas milczący. — Toś ty zastrzelił obu Pa­‑Utes!
— Nie, nie ja!
— Kłamstwo! Tyś ich mordercą!
Oczy obu wświdrowały się w siebie. Bronzowe rysy Apacza były zimne i dumne, prawdziwie królewskie, podczas gdy twarz Fletchera zapłonęła rumieńcem niepowstrzymanego zakłopotania; nie mógł dłużej niż kilka sekund wytrzymać spojrzenia Winnetou. Musiał opuścić powieki, ale podniósł palce jak do przysięgi i zawołał:
— Pragnę oślepnąć lub ulec zmiażdżeniu, jeśli jestem mordercą! To wystarczy chyba, abyście mi dali spokój z.... czerwonymi djabłami!
Zimny dreszcz mną wstrząsnął. Ja także uważałem go za mordercę. A teraz ta przysięga! Poprzysiągł zemstę Bożą z bezprzykładną bezbożnością i zuchwałością! Nie mogłem dobyć słowa. Lecz Winnetou podniósł się i rzekł tonem proroka, który przenika spojrzeniem przyszłość:
— Ten przeklęty biały odrazu na przywitanie przeklął całą czerwoną rasę, a więc wszystkich moich braci oraz mnie samego. Winnetou milczał, ponieważ wie, że dobry Manitou obraca przekleństwo złego człowieka w błogosławieństwo. Teraz jednak przeklętnik bluźnił przeciwko samemu Wielkiemu i Sprawiedliwemu Mannitou, i sprowokował jego zemstę. Założył się z Wszechmogącym o światło swoich oczu i o całość swoich członków, Winnetou widzi, jak sprawiedliwość Boża spada nań, i nie chce mieć w tem udziału. Wielki Manitou wie, podobnie jak ja i Old Shatterhand, że on jest mordercą, i zapłaci mu tak, jak tego żądał. Howgh!
Skoro Apacz usiadł, nikt inny nie powinien był odrazu przemówić. Wszakże Fletcher podskoczył i powtórzył swoje bluźnierstwo w taki sposób, że formalnie nie mogłem usiedzieć; podszedłem doń, podniosłem pięść i huknąłem:
— Milcz, człowieku, bo zmiażdżę cię zmiejsca jak gada, którego śmierć jest dla innych błogosławieństwem! Ja także wyrzekam się ciebie. Niech się stanie wola Boża! Od nas nie może się pan spodziewać pomocy!
Załamał się, ale miał jeszcze tyle czelności, że powiedział półgłosem szyderczo:
— Wyrzekaj się mnie pan w.... imieniu. Ja pana pomocy nie potrzebuję, bo nie chodzi o mnie, ale o jeńców. Tylko dla nich spodziewaliśmy się pomocy wielce znakomitych panów westmanów. Teraz dziękuję bardzo.
— Nie dziękuj, gdyż niczego od nas nie możesz żądać. Co się tyczy jeńców, uczynimy wszystko, co jest w naszej mocy. Jeśli ratunek jest możliwy, na pewno będą uratowani.
— Aie w takim razie musimy się śpieszyć! — prosił Dick Hammerdull. — Zrozum pan, że nie powinniśmy tracić ani chwili czasu, mr. Shatterhand! Jak sądzisz, Pitt Holbers, stary coonie?
— Hm — odburknął z namysłem zapytany. — Jeśli dobrze rzecz rozważyć, nie możemy nic lepszego uczynić, jak zdać się na mr. Winnetou i mr. Shatterhanda. Są rozsądniejsi od ciebie, stary Dicku, nie mówiąc już o mnie!
— Lepiejbyś zrobił, gdybyś wcale nie mówił! Taki coon, jak ty, nie powinien mówić!
— Well! Ponieważ masz bezsprzeczną słuszność,, więc proszę cię, abyś na przyszłość nie zadawał mi pytań. A wówczas stary coon będzie mógł zamknąć na zawsze dziób.
Oczywiście żartowali, gdyż nigdy w życiu jeszcze na serjo się nie pokłócili. Sprzeniewierzyliby się swemu przezwisku toastów. Harmmerdull musiał opisać nam dokładnie miejsce obozu. Na zakończenie dodał:
— Prawdopodobnie jednak nie zastaniemy już tam czerwonych; jestem przekonany, że nas ścigają. Dlatego nalegam bardzo, abyśmy szybko podążyli do Nawajów.
— Jesteś w błędzie Dicku, — odpowiedziałem. — Nie ścigają was bynajmniej. Gdyby Pa­‑Utes wiedzieli, że trzej biali zbiegli, widzielibyśmy ich tu już dawno. Są bezwzględnie przeświadczeni, że wszyscy biali wpadli w niewolę.
— Ale nasze ślady! Wszak z nich musieli wnosić, żeśmy pojechali na polowanie!
— Jakeś mówił, napad nastąpił wczoraj wieczorem po zapadnięciu zmroku, a dziś rano ślady wasze były już tak nieznaczne, że niepodobna określić, czy powstały po napadzie, czy przed nim. Wasi zaś towarzysze będą się stanowczo wystrzegać, zdradzić was, gdyż od waszej ucieczki zawisło ich ocalenie. Dodajmy do tego, że Indjanie znajdują się na ścieżce wojennej, i że przeto nie mogą taszczyć ze sobą trupów. Zagrzebią ich więc na miejscu. Wprawdzie skrócą tradycyjny ceremonjał, mimo to przed jutrzejszem południem nie będą jeszcze gotowi. Poza tem nic ich nie nagli — czekają powrotu swoich wywiadowców, nie wiedząc, że wpadli w ręce naszych Nawajów. Widzicie więc, że mamy dosyć czasu!
— Czy dosyć czasu, czy nie, to na jedno wychodzi; zastosuję się jednak do pana decyzji, ponieważ jest pan istotnie mądrzejszy od Pitta Holbersa, starego coona, który to sam przyznał.
— Nie mówiąc już oczywiście o tobie, drogi Dicku, — odciął się Holbers.
— Zamilknij! Powiedziałeś, że nie chcesz więcej mówić. Co pan zamierza czynić, mr. Shatterhand?
— Winnetou postanowi. Ja prowadziłem badania; resztę pozostawiam memu czerwonemu bratu.
Winnetou i ja znaliśmy się lepiej, niż jacykolwiek inni dwaj ludzie. W chwilach, kiedy należało powziąć decyzję, mogło się zdawać, że posiadamy jedną duszę, jedną myśl. Co jeden wypowiadał, to drugi już w milczeniu ważył w myślach. Tak się też obecnie stało. Apacz bowiem badawczo spojrzał mi w twarz i, skoro skinąłem, zwrócił się do Nawaja, który z nami przybył, a który przez cały czas rozmowy był milczącym świadkiem, albowiem, kiedy mówią wodzowie, zwyczajny wojownik musi milczeć.
— Czy mój młody czerwony brat zna dokładnie Deklil­‑Naszla[1] rzekł Juan?
Zapytany skinął w milczeniu, pełnem poszanowania. Apacz ciągnął dalej:
— Z obu jego wylotów prowadzą wąskie ścieżki, które znają tylko wojownicy Nawajów. Nitsas­‑Ker, ich dobry wódz, niechaj zaprowadzi swoich wojowników do kanjonu, jedną połowę dzielnych Nawajów niechaj umieści u górnego wylotu, drugą zaś u bliższego, ale niezupełnie na dole, aby ich nie dostrzeżono, pragniemy bowiem zwabić Pa­‑Utes do kanjonu. Dopiero, kiedy wrogowie Wejdą, bliższy oddział może podejść aż do samej wody i pokazać się nieprzyjaciołom. Wówczas Pa­‑Utes, zamknięci przez dwa oddziały, będą musieli się poddać, jeśli nie zechcą wszyscy polec, ponieważ znajdą się pomiędzy wysokiemi, gładkiemi ścianami kanjonu, gdzie niesposób się schować. Wojownicy zaś Nawajów, osłonięci przed strzałami, zagrażać im będą zewsząd. Będą bowiem ukryci za blokami skalnemi. Czy mój brat zrozumiał?
Znowu odpowiedziało mu skinienie.
— A więc niechaj natychmiast siada na koń i szybko pomknie!
W kilka chwil później młody Nawaj, nie wymówiwszy ni słowa, odjechał. Poczem i my dosiedliśmy rumaków i pomknęli ku San Juan, którego wybrzeża znaliśmy obaj bardzo dobrze. A gdybyśmy nawet nie znali, to Hammerdull i Holbers byliby wyśmienitymi przewodnikami. Na Fletchera nie zwracaliśmy najmniejszej uwagi; zachowywano się tak, jak gdyby go wcale nie było. Wszelako on, po chwili namysłu, pojechał za nami. Wolelibyśmy, aby pozostał. — — —




  1. Czerwony Canon.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.