Bóg się nie da z siebie naśmiewać (May, 1930b)/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Bóg się nie da z siebie naśmiewać
Pochodzenie Sąd Boży
Wydawca Wydawnictwo Powieści Karola Maya
Data wyd. 1929
Druk Zakłady Graficzne „Bristol“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Gott läßt sich nicht spotten
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III
SĄD BOŻY

Winnetou stał, podobnie jak poprzednio, przy przednim sterze; skierował teraz tratwę ku prawemu wybrzeżu, ponieważ znajdowaliśmy się wpobliżu miejsca, gdzieśmy umieścili konie i Fletchera. Ośmiu uwolnionych sądziło, że mają wysiąść, lecz Winnetou rzekł:
— Zostańcie na miejscu! Pojedziemy dalej!
— Czemu więc przybijacie tutaj, skoro nie wylądujemy? — zapytał jeden z uwolnionych.
— Ponieważ zostawiliśmy tu konie.
— Otóż to! A my nie mamy wierzchowców! Do pioruna! Czy nie macie czasu, czy też ochoty uwolnić i naszych koni? Jesteśmy bezbronni. Jakże poradzimy sobie na Dzikim Zachodzie, nie posiadając ani strzelb, ani noży! Do licha, powinniście byli wszak o tem pomyśleć!
Nastąpiła krótka pauza, poczem Apacz zapytał:
— Czy ten młody, biały człowiek, który teraz mówił, nie nazywa się Fletcher?
Znałem dobrze ton, jakim wypowiedział to pytanie. Używał go w stosunku do ludzi, dla których odczuwał pogardę, a nie chciał zaś im okazać swego gniewu.
— Tak — odpowiedział zapytany.
— A więc jest synem starego białego, zwanego Old Cursing­‑Dry?
— Do tysiąca djabłów! Kto pozwala sobie wymawiać tę obelgę?
— Winnetou pozwala sobie, i chciałby zobaczyć człowieka, któryby się za to ważył go karcić!
— Ja ważę się! To przezwisko jest obelgą, której nie mogę ścierpieć! A wogóle gdzie jest mój ojciec? Nie było go przy nas, kiedy nastąpił napad, a więc jest wolny. Nie chcę przypuszczać, mes’surs, że nas stąd wyprowadzacie, mego ojca wystawiając na sztych. W takim razie .... was i przysięgam wam, że...
— Stój! — przerwał mu Winnetou. — Żadnej przysięgi i żadnego przekleństwa więcej! Nie zniesiemy tego! Stary Fletcher jest bezpieczny i jutro się z wami zobaczy. Moglibyśmy pomyśleć o odbiciu waszych rumaków i broni tylko w tym wypadku, gdybyśmy nie mieli ni śladu mózgu w głowie. Winnetou powie wam, co nastąpi: Pa­‑Utersowie będą nas ścigać; zwabimy ich do pułapki, z której nikt nie potrafi się wydostać. A wówczas będą musieli wydać wam wszystko, co zabrali. Wojownicy bowiem Nawajów czatują już na nich. Kto nie ma konia, ten będzie musiał pozostawać na tratwie, dopóki nie dotrzemy do celu. Rzeka zakreśla stąd wielki łuk, prowadzący do miejsca, zwanego przez czerwonych Sitsu­‑to[1]. Czy mój brat Shatterhand dobrze pamięta to miejsce?
— Tak — odpowiedziałem. — Jeśli zaraz wyruszymy stąd, przybędziemy na miejsce skoro świt.
— Słusznie. My, tratwą, przybędziemy później. Mój brat Shatterhand rozporządza czterema rumakami. Niechaj wraz z bratem Hammerdullem, Pittem Holbersem i jednym z ich czterech towarzyszy pojedzie konno do Sitsu­‑to, aby tam nas oczekiwać. Co dalej nastąpi, to się wówczas okaże.
Uwolniliśmy ośmiu jeźdźców: czterech towarzyszów Hammerdulla i Holbersa i czterech starego Fletchera. Winnetou posłał ze mną jednego z pierwszych czterech, a nie z drugich. Fletcher był przecież naszym jeńcem Hammerdull wybrał sobie sam towarzysza; skoczyliśmy na ląd, a tratwa natychmiast odbiła. Była to niemała odwaga ze strony Winnetou, iż pojechał w towarzystwie czterech takich ludzi, jak młody Fletcher. Z jego bezczelnych uroszczeń i sposobu wyrażania się można było wnosić, że niedaleko jabłko padło od jabłoni. — —
Wraz z towarzyszami znaleźliśmy się wkrótce w wąwozie, gdzie zostawiliśmy konie. Zastaliśmy wszystko w porządku. Old Cursing­‑Dry, jak znać było, szarpał był więzy, ale daremnie. Wsadziliśmy go na koń i przytroczyli do siodła.
Towarzysz Hammerdulla był zdziwiony, że w ten sposób obchodzimy się z Fletcherem. Wyjaśniono mu powód w krótkich słowach. Następnie dosiedliśmy wierzchowców i pojechali. Oddalając się od rzeki, mknęliśmy po równinie, aby prostą linją przeciąć łuk Rio San Juan. Nie było tu osłony listowia nad nami; przy blasku gwiazd nie mogliśmy zmylić drogi.
Jechałem na czele, prowadząc za uzdę rumaka Fletchera, i nie zwracałem uwagi na rozmowę trzech towarzyszów. Tematem jej były zdarzenia, które się rozegrały tego wieczora.
Skoro noc zaczęła szarzeć, zobaczyliśmy w oddali zieloną krechę, okalającą wybrzeże; niebawem dotarliśmy do rzeki. Tu zsiedliśmy, oczekując przybycia tratwy. Oczywiście, przywiązaliśmy Fletchera. W drodze miał knebel w ustach; z litości wyjąłem go teraz; ledwo jednak to uczyniłem, obrzucił nas straszliwym potokiem przekleństw. Zagroziłem, że zaknebluję mu ponownie usta i na dodatek każę go wysmagać. To poskutkowało; umilkł zmiejsca.
Mieliśmy jeszcze sporo ryb, których poprzedniego dnia nie usmażyliśmy przez wzgląd na ostrożność. Teraz natomiast mogliśmy śmiało rozpalić ognisko i z zaniechanej kolacji przyrządzić śniadanie. Fletcher dostał swoją część. Podczas posiłku Hammerdull chciał zadać jakieś pytanie, które mu dotychczas ciążyło na sercu. Mrugnięciem nakazałem mu milczenie, gdyż nie chciałem, aby Fletcher słyszał o naszych zamiarach. Po posiłku zakneblowałem zpowrotem starego przeklętnika i umieściłem wraz z koniem w przyzwoitem oddaleniu. Wówczas grubas nie mógł się już powstrzymać i wypalił:
— Dlaczego Fletcher nie ma tu zostać, mr. Shatterhand? Dlaczego kazał go pan umieścić w zagajniku?
— Syn jego, skoro wyląduje, nie powinien go zobaczyć, gdyż targnąłby się na nas; natomiast, jeśli o niczem się nie dowie, będzie się spokojnie zachowywał.
— Well, to mądrze, rozumiem. Ale mam jeszcze sto pytań, które...
— Które pan najlepiej zachowa dla siebie! — przerwałem mu. — Bierz pan za wędkę i zobacz, czy są tu ryby. Winnetou i jego towarzysze przybędą wygłodzeni. Tymczasem chcę wam tylko to powiedzieć, że Pa­‑Utesowie, oczywiście, będą nas ścigać lądem i wodą. Ponieważ w ciemnościach nie mogą zobaczyć naszych śladów, muszą czekać świtu; wykorzystali jednak noc, by sklecić tratwy. Poza tem pogrzebali także obu zabitych, aby rano nic nie stawało na przeszkodzie pościgowi. Możecie zatem łatwo obliczyć, o ile ich ubiegliśmy.
— Nie dogonią nasi
— Nie; ale jeśli mamy Pa­‑Utesów zwabić do canonu, będziemy musieli ich dopuścić blisko do siebie.
— Czy Nawajowie nie będą na stanowiskach?
— Teraz ich jeszcze niema; my staniemy w canonie dopiero około wieczora, a do tego czasu nadciągnie Natsas­‑Ker ze swoimi wojownikami. To wszystko, co chwilowo musimy wiedzieć.
— Ale wszak nie mówił pan o tem z Winnetou! Być może, on ma inny plan?
— Nie. Zna mnie, a ja jego. A teraz postarajcie się o ryby!
Szczęście dziś również sprzyjało Hammerdullowi i Holbersowi. Krótki ich połów był znakomity. Przestano łowić dopiero, kiedy ujrzano zdaleka tratwę. Ryby zaczęły się smażyć na ognisku, aby głodni nie musieli długo czekać. Winnetou stał na przodzie i wpatrywał się w naszą stronę. Stwierdziwszy nieobecność Fletchera, skinął z zadowoleniem i skierował tratwę ku naszemu brzegowi. Zapach smażonych ryb tak podziałał na ośmiu przybyłych mężczyzn, iż po kilku chwilach pałaszowali je, siedząc wokoło ogniska.
Teraz, za dnia, mogłem się przyjrzeć twarzom nowych towarzyszów. Czterej, należący do kompanji Old Cursing­‑Dry, nie mieli zacnych twarzy; słownik ich składał też niezbyt dobre świadectwo.— Winnetou odprowadził mnie na stronę, aby omówić rzeczy najważniejsze. Byliśmy dosyć lakoniczni i już omówiliśmy wszystko, skoro młody Fletcher zawołał do nas:
— Co tam za tajemnice? Czy aby macie brudne sumienie, że nie możemy słyszeć waszej rozmowy?
Dick Hammerdull odezwał się:
— Zdaje się, że pan nie wie, z kim rozmawiasz, mr. Fletcher! Old Shatterhand i Winnetou nie są przyzwyczajeni do takiego tonu!
— Tak? A więc mam się rozpływać może w komplementach i podziękowaniach za to, że nie pozwalają mi otworzyć ust?
— Czy ust, czy nie ust, to na jedno wychodzi, ale ryzykuje pan dostać po pysku.
— Chciałbym widzieć, kto się odważy! Że nas uwolniliście, to rzecz podrzędna, gdyż nakazywał to wam ... obowiązek. Nie winniśmy wam wdzięczności Chcę poza tem bezwarunkowo wiedzieć, gdzie jest mój....!
Słowo, którem nazwał ojca, było wręcz oburzające. Dick odpowiedział:
— Skoro pan takiem wyrażeniem przezywa swego ojca, powiem panu, że mknie przed nami w drodze do Nawajów. Nieprawdaż, Pitt Hollbers, stary coonie?
— Tak, drogi Dicku, jeżeli jest przed nami, to nie może być za nami.
— Well, jeśli tak, to jestem chwilowo zadowolony — oświadczył Fletcher — Mam nadzieję, że.... Utesowie zwabią się w pułapkę, ale w takim razie będą....
Nastąpił potok wrednych słów, których niepodobna powtórzyć. Opowiedział teraz kilka swoich przygód, świadczących, iż obaj Fietcherowie uważali każdego Indjanina za stworzenie, co powinno ulec „zgaszeniu”. Iluż czerwonych mogli mieć na sumieniu!
Zabawiliśmy całą godzinę nad Sitsu­‑to, ponieważ chcieliśmy, aby nasi prześladowcy podeszli do nas jak najbliżej. Następnie Winnetou z ośmioma towarzyszami pojechali naprzód. My zaś postaraliśmy się, aby Pa­‑Utesowie zdala ujrzeli naszą tratwę i stwierdzili, że tu odpoczywaliśmy. Poczem opuściliśmy to miejsce, oczywiście, nie zapomniawszy zabrać ze sobą Old Cursing­‑Dry. W drodze uwolniliśmy go z knebla. Nie śmiał nas wprawdzie przeklinać, ale miotał wyrażenia, jakich nigdy w życiu nie słyszałem. Powtarzał zwłaszcza przysięgi, że nie on zamordował obu Indjan.
Droga to prowadziła nas do rzeki, to znów oddalała od niej. Dopiero późno po południu mogliśmy jechać wzdłuż brzegów bez przerwy. Za nami ciągnęła się daleka, strzelista równina, z lewej strony potok, a przed nami wznosiły się wyżyny, tworzące pionowe ściany, między któremi znikała Rio San Juan. To był ów canon, w którym chcieliśmy schwytać Pa-Utesów. Czy wejdą?...
Ażeby zwabić ich tutaj, umówiłem się z wodzem Apaczów, iż zatrzymamy się na tak długo, dopóki wrogowie nas nie zobaczą. Zeskoczyliśmy zatem z koni i czekaliśmy. Nie minął kwadrans, gdy z przeciwnej strony ujrzeliśmy zbliżającego się jeźdźca. Był to młodszy przywódca Nawajów. Zameldował, że jego wojownicy są u celu, i że ustawili się zgodnie z rozkazem Winnetou. Skorzystałem z jego przybycia, aby oddać starego Fletchera pieczy Nawaja. Otrzymawszy dalsze instrukcje, przywódca zawrócił do swoich, by Nitsas­‑Kerowi zdać sprawę ze spotkania.
Wkrótce potem przypłynęła nasza tratwa. Dałem umówiony sygnał. Winnetou przybił do brzegu, aby, podobnie jak my, oczekiwać wroga. Rzeka ciągnęła się linją prostą, więc Winnetou już zdaleka mógł zauważyć swoich prześladowców, podobnie jak i my swoich. Kiedy Dick Hammerdull wyraził wątpliwość, czy Pa­‑Utesowie wogóle ruszyli w pościg, Pitt Holbers wskazał w dal i rzekł:
— Obejrz­‑no się, stary Dicku, a zobaczysz, że mr. Shatterhand, jak zawsze, ma słuszność.
Istotnie, przybywali! Oddział spory jeźdźców, może nawet dwustu. Nie ruszyliśmy się z miejsca. Skoro nas zobaczyli, zatrzymali się. W tej chwili spojrzeliśmy na rzekę: zdala płynęło cztery czy pięć tratw. Winnetou spostrzegł je i odbił od brzegu, aby się im pokazać. Rzeczywiście, zobaczyli go i wzięli większą szybkość. Jednocześnie jazda za nami puściła się w galop. Wszystko zdawało się zapowiadać powodzenie planu.
Pojechaliśmy więc, równolegle do tratwy Winnetou. Obejrzawszy się wkrótce, spostrzegliśmy, że jeźdźcy dotarli do miejsca, przy którem myśmy się poprzednio zatrzymali, i że stamtąd zobaczyli tratwę Winnetou i własne tratwy. Wysoko wzniesione ręce wskazywały, że wrogowie wydawali okrzyki triumfu. Po chwili podjęli przerwaną jazdę; my także. Rzeka płynęła węższem korytem, wskutek czego szybkość prądu była znacznie większa, Winnetou mógł zatem swą tratwą dotrzymywać nam kroku.
Skały wznosiły się coraz wyżej i wyżej, a niebawem tak się do siebie zbliżyły, że między niemi a wodą był pas szeroki na niespełna pięć metrów, zresztą coraz węższy. Było to wejście do kanjonu. Badawcze spojrzenie powiedziało mi, że część Nawajów zajęła już swoje stanowiska. Jechaliśmy dalej w galopie między nadzwyczaj wysokiemi ścianami skalnemi, blisko rzeki, poprzez rysy i głazy, w coraz głębszym półmroku. Lecz naraz się rozjaśniło przed naszemi oczami — naturalnie, to mury opuściły się raptem wstecz.
Przed nami ciągnął się chaos głazów, z poza których wychynęły wnet postacie Nawajów. Zatrzymaliśmy się, aby zsiąść z koni i poprowadzić je przez wąskie przejście między blokami. Wódz Nawajów pozdrowił nas. Stwierdziłem z zadowoleniem nieobecność starego Fletchera. Nawajowie trzymali go na uboczu. Wkrótce potem Winnetou nadjechał tratwą na ukośny skarp brzegu i przyłączył się do nas ze swoimi towarzyszami. Odbyło się to szybciej, niż można się było spodziewać, i oto już w „rurze”, którą canon zdawał się tworzyć, ujrzeliśmy tratwy i jazdę Pa­‑Utesów. Weszli w pułapkę.
Wymierzyłem z dalekonośnej niedźwiedziówki I zastrzeliłem dwa konie. Wystrzały odbiły się od ścian canonu, jak wystrzały armatnie. Nawaje wyskoczyli z kryjówek. Roiło się od nich na wszystkich skałach, na wszystkich rafach; zalegli krawędzie z bronią wpogotowiu. Ujrzawszy ich, jeźdźcy Pa­‑Utesów osadzili rumaki i skinęli na swoich towarzyszów z tratw, aby bezzwłocznie przybyli do brzegu, co się też stało, mimo znacznych trudności terenowych Teraz padły salwy, które nikogo z nas nie trafiły. Wrogowie, przekonawszy się, że nie przebrną, zawrócili; kiedy znikli, wyminęły nas właśnie opuszczone w pośpiechu puste tratwy. Teraz czekaliśmy, i niedługo, a Utesowie zawrócili, nie ważąc się podejść na odległość kuli. Odparci przez nasz przedni oddział, przekonali się, że są w pułapce. Podczas kiedy my mieliśmy dosyć miejsca, aby się szeroko i wygodnie ustawić w szyku bojowym, oni byli stłoczeni w wąziutkiej gardzieli skalnej, wskutek czego tylko na przodzie stojący mogli posługiwać się bronią. I długo mieli tkwić w tej niebezpiecznej cieśninie, może nawet noc całą? Nie można było o czemś podobnem myśleć. Byliśmy przeświadczeni, iż niezadługo wypadnie nam oczekiwać rozstrzygnięcia.
Istotnie, niebawem jeden z nich zbliżył sie do nas, na znak pokojowych zamiarów machając chustką czy czemś podobnem. Pozwoliliśmy mu podejść. Oznajmił, iż wódz jego pragnie się rozmówić z naszym przywódcą. Pozwoliliśmy wodzowi Pats­‑avat przyjść do nas, zapewniając mu całkowite bezpieczeństwo i nietykalność.
Stało się to, czegośmy się spodziewali: wódz Pa­‑Utesów zaufał naszemu zapewnieniu i przyszedł do nas. Pertraktacje, iście po indjańsku, posuwały się naprzód niezmiernie powoli; w międzyczasie zapadł zmrok i trzeba było zapalić ognisko. Wódz Nawajów zażądał pokoju i pięćdziesięciu strzelb; naczelnik Pa­‑Utesów godził się na pokój, ale nie chciał dawać strzelb, ponieważ zastrzelono jego syna i jednego wojownika. Wówczas wtrącił się Winnetou, w następstwie czego Pats­‑avat dał broń i dostał mordercę syna. Ugoda została zapieczętowana obustronnem wypaleniem kalumetu, poczem Pa­‑Utes wrócił do swoich, aby im oznajmić nowinę. Tylko dobroci Winnetou zawdzięczał, iż, lubo osaczony, tak łatwo się wyminął.
Posłano gońca do naszego przedniego oddziału, w następstwie czego wszyscy Nawajowie wycofali się z canonu na wysoki brzeg. Pa­‑Utesowie przybyli za nimi. Rozbito obóz. Rzecz interesująca: natychmiast po zawarciu pokoju wygasł wszelki ślad nieufności.
Obie partje obozowały w sąsiedztwie. Pats­‑avat miał ciężkie zadanie: nie wiedział których wojowników skazać na utratę strzelb. To też około północy dopiero wydał okup; teraz przybył do nas po mordercę syna. Rozumie się także, iż zwrócił wszystko, co zabrał ośmiu jeńcom. Pa­‑Utesowie przynieśli te rzeczy, a także przyprowadzili konie wraz ze strzelbami. Okazało się, że niczego nie brak. Wraz z dowódcą przybył ów Pa­‑Utes, który był świadkiem zamordowania obu Indjan i widział uciekającego zabójcę. Miał stwierdzić tożsamość podejrzanego.
Naturalnie, zanim wydano Old Cursing­‑Dry, trzeba mu było dowieść zabójstwa. Złożono tedy jury z obu wodzów, z Winnetou, Dicka Hammerdulla i ze mnie.
Fletcher był tak izolowany, że syn jeszcze go dotychczas nie widział. Teraz, ujrzawszy w więzach ojca, którego sprowadzono do ogniska, zbliżył się do nas i z wściekłością niepohamowaną zażądał uwolnienia starego. Nastąpiła scena, którą wolę pominąć milczeniem; skończyła się spętaniem Fletchera juniora i wystawieniem przy nim strażnika.
Dokoła nas utworzył się obszerny okrąg słuchaczy. Zanim nastąpiło przesłuchanie, zdjęto, starym zwyczajem sawany, oskarżonemu więzy. O uwolnieniu nie mogło być mowy. Świadek zmiejsca poznał w nim uciekającego zabójcę. Skoro mu pokazano konia Fletchera, oświadczył z całą stanowczością, że to ten sam, na którym siedział skrytobójca. Dowód był przeprowadzony. Kiedy udzielono słowa Fletcherowi, klął tylko i powtarzał znaną już przysięgę, że chce oślepnąć i ulec zmiażdżeniu, jeśli jest mordercą. Musieliśmy go wysłuchać, chociaż uszy nam puchły. Dodajmy do tego jego wygląd! Twarz przypominała raczej maskę wściekłej bestji, niż oblicze człowieka!
Pats­‑awat, ojciec zamordowanego, siedział nawprost mnie. Broń jego leżała przy nim. Nóż, tomahawk i stary dwururkowy pistolet sterczały mu za pasem, przy którym także wisiała torba do prochu. Zapewne, aby czemś się zająć i zamaskować podniecenie, wyciągnął pistolet i zaczął ładować; nie zważałem na to, ponieważ cała moja uwaga była skierowana na Old Cursing­‑Dry, który wyrzucał z siebie bluźnierstwa. Zkolei Winnetou powtórzył punkty oskarżenia — dla obrony nic się nie znalazło. Musieliśmy wydać wyrok. Skoro jednomyślnie zapadło orzeczenie: „winien“, Apacz podniósł się i rzekł:
— Tak więc sprawiedliwy sąd sawany uznał, że Old Cursing­‑Dry zamordował obu wojowników Pa­‑Utesów, a ponieważ przyrzekliśmy wydać mordercę, przeto wydajemy go wodzowi Pa­‑Utesów, który może z nim zrobić, co mu się podoba. Howgh!
Zkolei podniósł się Pats­‑avat. Trzymając w lewej ręce pistolet, wyciągnął prawą w kierunku Fletchera i zawołał:
— Ten biały drapieżnik należy odtąd do mnie. Zmiejsca zostanie przywiązany do pala i dozna takich mąk, że przez trzy dni i trzy noce będzie wył, a nie zdechnie, gdyż nietylko popełnił dowiedzione mu podwójne morderstwo, ale ponadto jest znanym mordercą i dręczycielem wielu innych czerwonych, Howgh!
Fletcher stał przez chwilę jak skamieniały. Ale wnet ryknął do wodza:
— Ja zdechnąć? Na palu męczeńskim? Pragnę oślepnąć, jeśli ja to byłem! Czerwony.... psie! Jeśli dla mnie niema ratunku, ty również giń! Uważaj!
Wyrwał pistolet z ręki Pats­‑avata, wycelował w niego i strzelił; w oka mgnieniu przyłożył go do własnej skroni i opuścił kurek. Wystrzały rozległy się jeden po drugim. Przy pierwszym wódz uskoczył na stronę, a przy drugim wyciągnął rękę po pistolet. Wszyscy zerwaliśmy się z miejsc. Sądziliśmy, że obaj runą martwi na ziemię. Atoli wódz stał nienaruszony i rzekł:
— Nie trafił mnie, ponieważ odtrąciłem jego rękę nabok i ponieważ broń była nabita dopiero prochem, a nie kulą. Lecz spójrzcie na tego białego psa! Co mu się stało? Tak, co się stało z Fletcherem? Pistolet wypadł mu z ręki. Stał nieruchomo, przyciskając obie dłonie do oczu; po chwili odjął ręce i podniósł głowę, jak gdyby pragnąc zobaczyć gwiaździste niebo, i... wydał straszliwy, do szpiku kości przenikający krzyk. W następnej chwili rzucił się na ziemię i, lam entując, walił ją pięściami.
— Uff, uff, uff! — zawołał Winnetou. — Mówił, że chce oślepnąć, jeżeli jest winien, a istotnie wypalił sobie oczy prochem! Sąd prerji go skazał; ale Wielki Manitou osądził go sprawiedliwiej. Stało się temu przeklętnikowi i bluźniercy tak, jak sam żądał od Wielkiego Ducha. Winnetou, wódz Apaczów, widział i przeżył wiele, czego inni nie mogli widzieć. Atoli ten sąd przejmuje go zgrozą. Howgh!
Żachnął się jak od zimna i odwrócił. Było, jak powiedział: Fletcher chciał sobie strzelić w skroń, ale że Pats­‑avat złapał go za rękę, więc wystrzał trafił w oczy. Podobnie jak Winnetou, wstrząsnęła mną zgroza. Odszedłem precz od obozu, aby nie słyszeć krzyków dotkniętego karą Boską. Skoro po dłuższym czasie wróciłem, bluźnierca znajdował się u Pa­‑Utesów, których wódz zaniechał obecnie myśli przywiązania go nadomiar do pala męczeńskiego.
Jakkolwiek złaknieni byliśmy wypoczynku, nie mogłem zmrużyć oka i przewracałem się z boku na bok. W uchu brzmiały mi wciąż słowa Apacza: „...Ale Wielki Manitou osądził go sprawiedliwiej!“ Kiedy się wreszcie zdrzemnąłem, zdawało mi się we śnie, że słyszę oba wystrzały z pistoletu.
Ale czy naprawdę we śnie? A może czuwałem? Istotnie, padły strzały, poczem usłyszałem bieganinę i okrzyki. Zerwałem się na równe nogi. Cały obóz był obudzony. Dowiedziałem się wnet, że Old Cursing­‑Dry zbiegł.
Byłoż to możliwe? On, oślepły i jednocześnie spętany, czyż mógł uciec? Trudno mi było uwierzyć. A może nie oślepł, albo tylko częściowo? Przybiegł Dick Hammerdull i Pitt Holbers i zawołał mi zdaleka:
— Czy wie pan, że stary Fletcher umknął, sir?
— Słyszałem, ale nie chce mi się wierzyć.
— Czy pan wierzy, czy nie, to na jedno wychodzi, ale tak jest w rzeczy samej, mr. Shatterhand!
— Czy nie był spętany?
— Yes, spętany. — A więc Pa­‑Utesowie nie strzegli go dosyć pilnie?
— Właśnie, że to prawda. Ale był ślepy i spętany, można więc było sądzić, że nie umknie.
— Ale jak mógł uciec? Musiał mu ktoś pomóc!
— Naturalnie; syn mu pomógł, gdyż także znikł gdzieś jak kamfora. Jeden z wartowników widział dwóch białych na jednym koniu.
— Nie mieli czasu zdobyć drugiego rumaka. A czy syn nie był spętany?
— Czy spętany, czy nie, to nie zmienia postaci rzeczy, wszelako uwolniono go z więzów, ponieważ bardzo o to błagał i przyrzekł zachowywać się grzecznie. Nie widziano zresztą powodu do podejrzeń, stary bowiem był już wydany Pa­‑Utesom i tkwił pewnie w ich rękach, jak amen w pacierzu.
— Co za nieostrożność! — W jakim kierunku zbiegli?
— Chcieli się przekraść koło wartownika, stojącego na południu. Okrzyknął ich; skoro nie odpowiedzieli, wystrzelił dwukrotnie. Miał przy sobie dubeltówkę, gdyż był to jeden z moich towarzyszów.
— Chodźmy! Chcę iść do miejsca, gdzie wartownik spostrzegł zbiegów. Być może, mimo ciemności, odkryjemy ślad jaki.
Poszliśmy. Wielu udało się za nami. Wkrótce usłyszeliśmy za sobą donośny głos Winnetou, który zabronił się zbliżać, aby uchronić ślady uciekinierów. Kiedy podszedłem doń, rzekł:
— Mój brat słyszał, co się zdarzyło. Musimy...

Urwał i wsłuchał się w noc. Usłyszeliśmy tętent konia, który się do nas powoli zbliżał. Poszliśmy naprzeciw z wycelowanemi rewolwerami. Wszakże ta ostrożność była zbyteczna: koń biegł bez jeźdźca. Był to wierzchowiec młodego Fletchera. Skoro sprowadziliśmy go do zapalonego ponownie ogniska obozowego, zauważyliśmy na nim świeżą krew, mimo że nie był ranny. Jeden z jeźdźców został chyba trafiony kulą wartownika. Koń pozbył się obu i wrócił do biwaku. Teraz nie ulegało wątpliwości, że znajdziemy uciekinierów. Mogliśmy spokojnie czekać dnia.

∗             ∗


Skoro zaczęło świtać, udaliśmy się na poszukiwania. Nie uszliśmy daleko. Z miejsca, gdzie stał wartownik, ślad ciągnął się najwyżej przez tysiąc kroków. Tam leżał młodszy Fletcher martwy i już zimny. Kula trafiła go w serce poprzez plecy, mógł się zatem najwyżej przez kilka sekund utrzymać na koniu, który następnie pomknął dalej pod starym Fletcherem. Wskutek ślepoty, starzec prowadził konia fałszywie, mianowicie ku skale, która opadała na trzydzieści metrów w qłąb. Koń nie chciał dalej jechać i strącił jeźdźca. Wyjrzawszy przez krawędź, zobaczyliśmy go na dole. Żył jeszcze. Widzieliśmy, jak się poruszał, i słyszeliśmy słabe jęki.

Nie jestem skłonny do zawrotów głowy, a jednak doznałem zawrotu na samą myśl, że i druga część bluźnierstwa nie omieszkała go również dosięgnąć: „Chcę oślepnąć i ulec zmiażdżeniu“ rzekł, a teraz oto leżał zmiażdżony!
Sprowadziliśmy pomoc i zjechaliśmy nadół po łagodniejszem zboczu. Wreszcie znaleźliśmy się obok Fletchera. Jęczał, przymykając napuchnięte powieki. Ukląkłem przy nim i zapytałem:
— Mr. Fletcher, czy słyszy mnie pan? Czy rozumie pan?
Powoli podniósł powieki. Centkowane prochem gałki oczu spojrzały na mnie martwo. Nie dostałem jednak odpowiedzi.
Ponowiłem zapytanie, z tym samym skutkiem. Zaczęliśmy go badać. Głowa nie była uszkodzona, ale ręce i nogi miał zdruzgotane.
— Zmiażdżony, jak pragnął! — szepnął Apacz.
Na pewno doznał wewnętrznych uszkodzeń. Skoro spróbowaliśmy go podnieść, wydał krzyk, przypominający przeciągły ryk tygrysa. Straszliwy ból wrócił mu przytomność. Kiedy go bowiem znowu zapytałem, czy mnie słyszy i rozumie, przestał ryczeć, a odpowiedział:
— Któż to? Kto to?
— Old Shatterhand i Winnetou.
— Gdzie jest mój syn?
— Nie żyje.
— Zastrzelony?
— Tak.
— Za...strze...lo...ny! To...ja...jestem wi...nien!
— Tak, to pan winien jest wszystkiemu, własnemu straszliwemu końcowi i także tragicznej śmierci syna!
Stęknął głęboko i zawarł oczy. Leżał tak przez chwilę nieruchomo, w najgłębszem milczeniu. Zapytałem go znowu:
— Czy jest pan przytomny? Czy słyszysz mnie?
— Tak... — szepnął.
— Już niewiele minut pozostało panu życia, pomyśl o śmierci! Pomyśl o swoich grzechach i o Sądzie Ostatecznym! Pomyśl także o Bożem miłosierdziu, które nie ma granic!
— Bo...że mi...ło...sier...dzie!
— Wyznaj wreszcie prawdę! Czy pan zastrzelił obu Pa­‑Utesów?
— Tak.
— Czy żałuje pan tego grzechu i wszystkich grzechów poprzednio popełnionych?
Ża...łu...ję! Módl... się... za... mnie... Oj...cze... Nasz...
— Posłuchaj, co panu powiem! Jeśli pańska skrucha jest prawdziwa, to możesz skonać w przeświadczeniu, iż Najmiłosierniejszy będzie dla pana litościwym Sędzią. Przejdź z tą nadzieją do wiecznego życia! — A teraz módlmy się!
Spróbował złożyć dłonie bezwładnie zwisających rąk, ale nadaremnie. Pomogłem mu i głośno zmówiłem „Ojcze Nasz“, a następnie i inne modlitwy, których potrzebę w tej chwili żywo odczuwałem. Na twarzy nieszczęsnego ukazał się lekki, niemal radosny uśmiech... Powolny, znużony ruch głową, jak przy zasypianiu, i wszystko się skończyło. Old Cursing­‑Dry nie żył. Oby żadne jego przekleństwo nie poszło za nim do lepszego życia!

∗             ∗

Winnetou podniósł mnie i rzekł:
— Teraz spełniło się życzenie mego brata Charley: dusza tego człowieka odeszła do Wielkiego Dobrego Manitou. Jego ciało zaś spoczywać będzie w ziemi obok ciała syna, póki w jasny, promienny dzień nie połączy się ponownie z duszą. Powiedziałem. Howgh! — — —





  1. Żółta Woda.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.