<<< Dane tekstu >>>
Autor Szymon Tokarzewski
Tytuł Bez paszportu
Podtytuł Z pamiętników wygnańca
Data wyd. 1910
Druk Drukarnia L. Bilińskiego i W. Maślankiewicza
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Warszawa, w sierpniu.

Na dworcu kolei jarosławsko-wołogodzkiej w Moskwie, przyczepiła się do mnie oryginalna małżeńska para. Z twarzy i z figur, typy kałmucko-mongolskie, — z obejścia i stroju — typowi kupcy milionerzy z guberni środkowej Rosyi.
Ona rumiana, młoda, tęga niewiasta w kraciastej, jedwabnej sukni, w aksamitnem paltociku i białym, jedwabnym szalu na głowie.
On, brodacz i grubas, w sukiennej, fałdzistej kapocie i w czapie wielkości półmiska.
Rozumie się, że nie odemnie wyszła inicyatywa poznajomienia się z tą parą.
Z walizką w ręku stojąc na peronie upatruję jakiegokolwiek wehikułu...
Wtem owa niewiasta, która przez jaskrawość swej tualety wpadła mi już w oczy, zbliża się do mnie i zaczepia mię pytaniem.
— Pan na smoleński dworzec też?
Otrzymawszy skinieniem głowy odpowiedź twierdzącą, miłym, śpiewnym głosem przemawia:
— Pan nie dostanie już żadnej „telegi“, wszystkie już „rozszarpały pasażery“. Tedy cóż?... pan z nami naszym własnym tarantasem zabierze się na smoleński banhof. Bardzo proszę i Apołon Frołowicz, mój mąż, pana zaprasza też.
Apołon Frołowicz zbliża się do nas, czapki palcami po wojskowemu dotyka, hałaśliwie śmieje się, rozdziawiając usta od ucha do ucha, i mówi:
Nus! wiadomo! zapraszam! zapraszam, ja! a Pełagieja Ignatjewna każe. Tak! i pojedziem razem, panie podróżny.
Zdziwiony tą uprzejmością nieznajomych, waham się...
Wreszcie widząc, że peron z pojazdów i z ludzi opustoszał już zupełnie, z konieczności grzeczną propozycyę przyjmuję i moją osobę, wraz z bagażem wtłaczam do tarantasu państwa Frołowiczostwa, a następnie rad nierad muszę ulokować się z nimi w jednym wagonie.
Zaledwie pociąg ruszył, Pełagieja Ignatjewna zaczęła rozwięzywać różnokształtne koszyczki, pudełeczka. Wyciąga z nich rozmaite smakołyki. Apołon Frołowicz tymczasem odkorkowywa butelki.
Oboje małżonkowie jedzeniem i trunkami częstują mnie bardzo natarczywie.
Grzecznie i stanowczo od traktamentu wymawiam się, żem syt, a trunków nie używam wcale. Niezrażeni moją odmową małżonkowie, nalegają abym „przekąszał“ i „przetrącał“, a jednocześnie sami raczą się bardzo obficie. Zwłaszcza Apołon Frołowicz, niby krokodyl szczękami kłapie, miażdżąc olbrzymie kawały mięsiwa z kawiorem, popijając arakiem.
W miarę oddalania się pociągu od Moskwy, przedział, w którym początkowo było tylko nas troje, zaczyna się gęściej zaludniać.
Raz poraz, jeden za drugim pojedynczo wsuwają się jakieś płci męzkiej indywidua, widocznie „z pod ciemnej gwiazdy“. Jakoby obcy byli sobie zupełnie ci ludzie, przecież bardzo prędko zaznajamiają się pomiędzy sobą.
Pełagieja Ignatjewna i Apołon Frołowicz grają rolę gościnnych, serdecznych gospodarzy, — jadłem i napojem szafują przy okrzykach: „lij! prolij! ty miłyj!“...
Oświetlono wagon....
Ktoś proponuje zabawę w „kartoczki“...
Propozycya wywołuje aplauz ogólny.
Aha! teraz rozumiem, jestem pośród szulerów... jestem ofiarą, jeszcze na dworcu jarosławsko-wołogodzkim w Moskwie do ogrania upatrzoną przez członków szulerskiej wędrownej bandy: Pełagieję Ignatjewnę i Apołona Frołowicza.
Jeśli, notabene, rzeczywiście tak nazywają się ci ludzie?
Co prawda, z takimi szulerami z profesyi wówczas stykałem się poraz pierwszy. Wiadomo mi przecież było, że ci, którzy po Rosyi Europejskiej w wagonach i na parowcach grasują i upatrzone osoby ogrywają, są w swoim fachu minorum gentium.
Od braci wygnańców, od rosyan wiarogodnych, o szulerach z upodobania nieraz słyszałem fakta wprost nieprawdopodobne, a przecież najzupełniej prawdziwe, zdarzające się w Zabajkalskim, Usuryjskim i Nadamurskim kraju. W tych pięknych i bogatych krainach kupcy przy hazardownych grach swoje suto złotem wypełnione kalety wyładowywają z szerokim humorem, równie łatwo i szybko, jak łatwo i szybko bywały naładowane, dzięki naiwnej, dobrodusznej nieświadomości autochtonów. Inaczej z urzędnikami.
Ci panowie, mając ograniczone fundusze, ryzykowali i przygrywali pieniądze z rządowych kas wyasygnowane na budowle, na cele rolnicze i sądownicze.
W Petersburgu leżały plany cerkwi, projekta wzorowych osad rolnych i sadów...
Lecz za Bajkałem, nad Usuryą i nad Amurem, tych fortec i cerkwi, tych osad i sadów oko ludzkie nie ujrzało nigdy...
Ani budowane, ani zakładane nie bywały nigdy, bo z rąk funkconaryuszów rządowych „kazionne“ ruble wyślizgiwały się do szulerów.
Krążyły też po Syberyi wieści o takim fakcie.
Pewien inżenier, rosyanin, nad Amurem przebywał ze swoją przyjaciołką francuzką.
Namiętny szuler, grał z rozmaitem powodzeniem. Raz osobliwie nie szła mu karta.
Partner jego pułkownik F. na ostatni kusz rzucił pięćdziesiąt tysięcy rubli.
Jako ekwiwalent tej sumie, inżenier przeciwstawił swą przyjaciołkę i — przegrał.
Francuzka chętnie zgodziła się zamienić inżeniera na pułkownika.
Wkrótce potem wygrana i wygrywający pobrali się i... jak fama niosła byli bardzo szczęśliwem stadłem...
Korzystam z pierwszej możności opuszczenia tak zacnej kompanii. Rad, żem zdołał bez szwanku ulotnić się z pośród bandy szulerów, sadowię się w innym wagonie.
Prócz mnie, w przedziale niema nikogo.
Staję przy oknie.
Ziemię objęła pogodna noc...
Lokomotywa ze stalowego gardzielą miliardy iskier wyrzuca...
Te obok pociągu mkną, tworząc fantastyczne widziadła: jakieś nieuchwytne, rozwichrzone, w zwałach czarnych obłoków płynące postacie, które naokół płomieniste węże rozrzucają, pożary niecą, krwawo malują niwy i gaje, lasy i rzeki po drodze spotykane w przelocie...
Purpurowe refleksy odbijają się na ciemno szafirowym firmamencie...
Wschodząca pełnia księżyca wynurza się, niby z ognistego morza...
Tymczasem kuryer nie zatrzymując się na podrzędnych stacyach pędzi... pędzi...
Rozmarzam się... Rozkoszuję myślą, że każdy obrót, każdy ruch tego olbrzyma do upragnionego celu mnie zbliża... że mnie zbliża do Ojczyzny, do swoich...
Jasny, słoneczny, sierpniowy dzień wstaje... Ustępując promiennej różowej zorzy wędrowne mgły znikają z firmamentu...
Nie odchodzę od okna pogrążony w kontemplacyi krajobrazu.
Daleko majaczą słomiane strzechy wioskowych chat i świeżo zorane rżyska i bory sosnowe.
Tu i owdzie przebłyskują stawy i strumyki.
Wszystko wesołe, rozsłonecznione, różowe.
Pociąg skroś ściernisk leci.
Mija od plantu odsunięte mendle snopów i niby żółte, baszty okrągłe — sterty świeżo z wiezionych zbóż.
Chłonę w siebie każdy wiew powietrza.
Każdy najdrobniejszy szczegół stęsknionem, rozkochanem spojrzeniem ogarniam i, schylając głowę, z pobożną adoracyą szepcę:
— Witaj, ty moja ziemio, rodząca chleby, które pracowite rzesze żywią. Witaj!
A gdy tak myśl moja w ekstazie powtarza: „Ave Patria!“, do przedziału wchodzi ktoś...
Jako natręta wkraczającego w moje domeny, obrzucam nowego pasażera niechętnem spojrzeniem.
Ach!... jestto oficer żandarmów.
Młody, przystojny, blondyn jasny, wysmukły, tak rosły, że głową sięga sufitu wagonu, mimo porannego chłodu, jest tylko w mundurze; ma płaszcz niedbale zarzucony na lewem ramieniu, szabla z brzękiem wlecze się za nim... ruchem bardzo zmęczonego człowieka rzuca się na ławkę i papierosa zapala. Lecz zobaczywszy napis: „dla niepalących“ wciska papieros w popielniczkę i, dotykając dwoma palcami czapki, mówi z bardzo miłym uśmiechem:
Winowat!
— Pal pan proszę — odpowiadam po rosyjsku, pomiędzy mężczyznami wszak nie powinno być ceremonii.
Mercis! uśmiecha się oficer i, wydobywając cygaretkę ze srebrnej papierośnicy, siłą nałogu badawczy wzrok utkwił we mnie.
Lustrował mnie od stóp do głowy... Spotkały się nasze oczy.
On, w moje źrenice wpił jedno z tych spojrzeń, które jak sęp spadają na udręczoną i zatrwożoną duszę ludzką, aby kawałami wyszarpywać z niej myśli, czy fakty, w najgłębszych jej tajniach ukryte.
Znałem takie spojrzenia. Tuchołko i kosooki Zdanowicz na Pawiaku turturowali niemi politycznych więźniów, aby wydobyć z nas zeznania i do protokółów je wciągnąć. Te spojrzenia były stokroć sroższą katuszą, niżli wybijanie pięściami zębów i wyszarpywanie garściami włosów, których to praktyk, wyżej wzmiakowani inkwirenci dopuszczali się stale przy badaniu politycznych więźniów.
Czułem żar w głowie, a lód w piersiach, bo pomimo żem bez spuszczenia powiek wytrzymał wzrok śledczy byłem przecież pewien, że lada chwila oficer zapyta mnie zkąd i dokąd jadę?... i poco?... i paszport mój zechce obejrzeć, a potem aresztować każe.
Ale nic z tego nie nastąpiło. Obawy moje były płonne.
Dla kontenansu wydobyłem swoje zapasy i udawałem, że z apetytem zajadam, podczas gdy oficer rozciągnął się na ławie i przez resztę drogi spał snem sprawiedliwego.
Na terespolskim banhofie zbudzony, bardzo grzecznie pożegnał się ze mną.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Szymon Tokarzewski.