<<< Dane tekstu >>>
Autor Jadwiga Marcinowska
Tytuł Córka Syońska
Pochodzenie Z głosów lądu i morza
Wydawca Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Data wyd. 1911
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CÓRKA SYOŃSKA.




Wstał „pierwszy dzień szabatu“ a było jeszcze „bardzo rano“. Zaledwo rozeszły się ciemności i powietrze nasycało się srebrno-błękitnym świtem. Wietrzyk szeleściał w zaroślach drzew migdałowych i fig.
W onej to chwili Marya z Magdali boleścią złamana odchodziła od pustego grobu.
Kamienistą ścieżką zwróciła się na prawo...
A tak czyniąc, znagła — „ujrzała Jezusa stojącego, a nie wiedziała, iż Jezus był.
Rzekł jej Jezus: Niewiasto, czemu płaczesz? Kogo szukasz?
Ona, mniemając żeby był ogrodnik, rzekła mu: Panie, jeśliś Go Ty wziął, powiedz mi, gdzieś go położył, a ja go wezmę. — Rzekł jej Jezus: Maryjo! —
Obróciwszy się, ona rzekła mu: Rabboni!...“
Opis w Ewangelii (u św. Jana) jest bardzo zwięzły, przedziwnie prosty, lecz właśnie to stanowi cechę ewangelicznych opisów, że w tej prostocie zawierają się potencyalnie skarby wszystkich piękności.
Są to wytyczne linje, po których myśl bieży i dokoła których wyobraźnia rozkwita. Jest to zwarte i jeśli się da tak powiedzieć, zaczarowane bogactwo, które dotknięciem stęsknionej duszy dla siebie — a czasem i dla innych — ożywić można i rozwinąć.
Odkąd w dzieciństwie zasłyszeliśmy po raz pierwszy, jak się to działo onego czasu „pierwszego dnia szabatu — bardzo rano“, przy wspomnieniu o tem, zawsze widzimy szeleszczący na cichym wietrze figowy i migdałowy sad, cudne przeciwieństwo zieleni i zrębów skalnych, w których grób jest wykuty. I ogarnia nas świeżość powietrza nasyconego srebrno-błękitnym świtem. Twarz Magdaleny widzimy, jak się przemienia w błysku niewysłowionej radości, gdy obróciwszy się na dźwięk głosu, z nadmiaru szczęścia rzekła tylko: „Rabboni“... I nieledwie się nam wydaje, że gdybyśmy byli godniejsi, zobaczylibyśmy Chrystusa.
I oto mając to wszystko w duszy, stoi się teraz w mroku kościelnym, pomiędzy kaplicą łacińską i jednym z ogromnych filarów okalających środek bazyliki i spogląda się na ułożony w posadzce krąg marmurowy, oznaczający miejsce, — gdzie Chrystus ukazał się Magdalenie...
Ciemno i smutno!..
Codzienna, popołudniowa procesya Franciszkanów przesuwa się ze śpiewem żałosnym, z cienkiemi świeczkami w rękach.
Przeszli; żółte światełka migocą w oddaleniu.
Gdzie świeżość sadu? gdzie grupy drzew szeleszczących na wietrze? Rzeczywistość nie przechowała śladów najlżejszych...
Ale — co to jest rzeczywistość, albo raczej która jest rzeczywistość? zali nie ta, którą mieć chcę? nie ta, którą w sobie czuję?
A więc — nie odrazu się rezygnuje. Właściwie nie rezygnuje się aż do końca.
Bo tu w Palestynie wytworzył się w nas dwoisty sposób odbierania tych wszystkich wrażeń.
Pierwszy przyjmując, stwierdza automatycznie i porządkuje, a jednak wiemy, że to na powierzchni zostaje i pod znakiem tymczasowości.
Natomiast tamten drugi wszystko odnosi do wewnętrznego obrazu, który to obraz trwać będzie własnem życiem żyjący, i rozwija się, i wypełnia, nasyca się kolorem.
Tamten drugi z rzeczy widzianych bierze co mu potrzeba i jak potrzeba. Nie zadawalnia się pozorami; z ziemi i z kamienia wyrywa dla się świadectwo, odgaduje milczące dla innych głosy.
Jedna wielka Ludowa obejmuje dziś i nakrywa wszystkie przez tradycyą wskazane miejsca: zgonu, pogrzebowego obrządku i zmartwychwstania.
Począwszy od IV wieku ery naszej bywały tu wznoszone świątynie; zrazu pomniejsze oddzielne kościoły dla uczczenia poszczególnych miejsc pamiątkowych.
Ulegały one kilkakrotnemu zniszczeniu.
W XII-stem stuleciu Krzyżowcy wszystko ogarnęli ścianami wspólnej, ogromnej bazyliki. I tak jest od tego czasu, choć oczywiście zmiany zachodziły przeróżne. Niszczyły napady i pożary; pobożność wyznawców dźwigała znowu z ruiny.
Przeróbki i dodatki przeinaczały pierwotny charakter budowy. Jednakże część środkowa: rotunda, w której jest grób, i potrójna nawa przechowały się aż dotąd w ogólnym swym kształcie.
Bazylika Grobu Pańskiego znajduje się obecnie w śródmieściu, w natłoku krętych, sklepionych uliczek i bazarów. Jestto dzielnica chrześcijańska, która ku południowi przeciąga się aż do obrębu dawnego Syonu.
Na zachód wzdłuż drogi wiodącej od bramy Jafskiej, inaczej Bab-el-Khalil rozsiadła się najnowsza część miasta europejska.
Na południo-wschód położona dzielnica żydowska, istotne i przeraźliwe ghetto.
Strona północno-wschodnia i wschodnia, największy obszar, należy do muzułmanów.
Względy wyznaniowe są tu podziałem — dla miejsc i dla ludzi.
Więc utonęły w natłoku, zarówno samotny, kamienisty wzgórek Golgoty, jak i „grób nowy“ w skale wykuty, otoczony podmuchem wonnego sadu. Zatarte są starożytne granice miasta. Jeno w duszy ludzkiej to wszystko pozostało. Jeno w tęsknocie, która np. jakiemuś bezimiennemu artyście kazała namalować ten prosty obraz, o którym muszę myślę[1] w tej chwili.
Niebo przyćmione, rozdarte błyskawicą. Wielkie niebo, obszar skłębionych obłoków, powietrze, w którem się niespokojność wyczuwa, wiew przerażenia, smutku i chłodu.
Na tem tle krzyż z rozpiętym, umierającym Chrystusem. Samotność tego krzyża jest niewypowiedziana... Zaś pomimo to odczuwa się przenikające wrażenie łączności z ziemskiem podłożem, z „padołem”.
W głębi, w perspektywie widnieją mury Jerozolimy. Aliści to szczegół, który się z tłem nieledwie zlewa. Ziemia podnosi się, pukla, tak że ten krzyż samotny zda się wyrastać z całego globu.
Rzeczywistość, jeżeli o niej znów mówić, okazuje przeinaczenie wszystkiego.
Kataklizmy dziejowe przechodziły tą drogą. Tylokrotnym pokładem ścieliły się tu ruiny. Nienawiść robiła swoje i profanacya swoje, lecz bezwątpienia — najszkodliwszem się tu okazało barbarzyństwo zbożnego kultu.
Nierychło nauczy się człowiek prawdziwego szacunku dla wzniosłych rzeczy. Nierychło wyrozumie, że ślad, że ruina wymowniejszą jest od upstrzenia marmurem, adamaszkiem, złotem i klejnotami.
Poza tym względem dzisiejsza bazylika stanowi jakiś swoisty, w sobie zamknięty świat.
To nie przesada. Wszakże tu w jednym obrębie mieszczą się dwa kościoły, (dawniejszy kościół główny, dziś podzielony na dwoje), oprócz tego obszerna nawa północna, dwadzieścia kaplic, wielki przedsionek, zakrystye, galerye, korytarze i wchodzące w skład tegoż kompleksu budowli klasztory czterech wyznań oraz przytułek dla pielgrzymów greków.
Jest to jako całość obszerne, lecz przedewszystkiem ogromnie rozmaite.
I żyje jakiemś niespotykanem gdzieindziej życiem.
Nietylko w wyjątkowych świątecznych chwilach; tu zawsze szczególna atmosfera i osobliwy świat.
O świcie odmykają się drzwi kościoła. Łacinnicy i Grecy kolejno, zależnie od tego, czyje nabożeństwo w danym dniu rychlej przypada, uiszczają się z codziennej opłaty dozorcom kościelnym. Ci dozorcy to muzułmanie; o ile się zdaje, godność ta, a raczej to przedsiębiorstwo oddawna dziedziczy się w jednym rodzie.
W przedsionku, tuż u wnijścia na lewo, w niszy kobiercem wyścielonej, ku z owych dozorców dzień spędza przy fajce i kawie, a w niezmąconym spokoju, obojętnemi oczyma ogarniając przepływające wciąż tłumy.
Nawprost od drzwi wchodowych, ale już w głębi jarzy się wielkie światło. To szereg lamp, zawieszonych ponad tak zwaną płytą namaszczenia. Nieopodal i trochę na lewo oznaczone miejsce, z którego według tradycyi święte niewiasty przyglądały się namaszczaniu przez uczniów ciała Chrystusowego.
W tym przedsionku już nas ogarnia swoistość tutejszego dziwnego życia.
Szelest nieustających kroków i westchnień, głuchy stuk czół bijących o kamienie płyty, niekiedy wybuch głosów kłótliwych, a zawsze i pod wszystkiemi innemi dźwiękami — strumienie szeptów, mowa cierpiących serc. Bo tu się rozpoczyna ów świat osobliwy, w którym słychać, jak szepcą serca.
Dzieje się tak do nocy, częstokroć i przez całą noc. Wielu pozostaje tu po zawarciu świątyni aż do następnego rana. Są nawet udogodnienia — dla dostojniejszych pobożnych: Franciszkanie posiadają w górnym krużganku pokój gościnny z dużem oknem, obróconem na środkową część bazyliki.
Tak zwani „maluczcy“ słaniają się w cieniach pod filarami, mroczne zakątki napełniając szmerami westchnień. Raz po raz ciemna postać wysuwa się pod światło jarzących lamp, które płoną wokoło kaplicy grobu pańskiego; wtedy pada twarzą na ziemię z cichym szlochem.
Tak się tu życie przewija, upływa, a wzbiera w osobliwszych wybuchach, zatargach i zaburzeniach.
Przecież są ludzie, którzy się stąd nieledwie nigdy nie wynurzają na inny świat, pod słońce. Są mieszkańcy wcielonych do tego obrębu klasztorów, duchowni różnych wyznań będący tutaj na posterunku, każdy w obronie praw obrządku swojego. Pilnują jedni drugich, ścierają się z sobą, walczą.
Chodzi o cenny czas i o święte miejsce.
Kaplica grobu Chrystusowego i wogóle cała rotunda, w której się ten monument znajduje, stanowi własność pospólną łacinników, greków, ormian i koptów. Kolejno odbywają się nabożeństwa. Wszystko jest oznaczone. Aliści jednocześnie wszystko jest ciągle zagrożone. Bo tu się czyha na każde zaniedbanie lub opóźnienie się współzawodnika.
Istotnie trudno to nazwać inaczej, niźli współzawodnictwem jedynem w swym rodzaju.
Oto np. prawi się jeszcze jakoweś popołudniowe nabożeństwo greckie. Patryarcha jest wewnątrz u Grobu. Ale czas oznaczony dobiega, przeto w zakrystyi łacińskiej już się pospiesznie odzywa dzwonek. Przywołuje, oznajmia, krzyczy.
Orszak powracający od Grobu nieledwie że się krzyżuje z tym drugim już gotowym, z codzienną o tej godzinie procesyą Franciszkanów.
Wspomniana procesya pochód swój jako zwykle zamyka u Grobowca. Aliści następuje na nią kilku duchownych ormiańskich lub znowu greckich. Zda się, że niecierpliwie liczą minuty.
Zaledwo tamci ruszyli się ku odejściu, już ci są na terenie.
Narazie sprawia to bardzo przykre wrażenie. Ale można się z tem oswoić i wtedy dostrzega się drugą stronę rzeczy. Bo w tej natężonej, obronnej a często zaborczej postawie jest szczerość. Wyraża się w tem przekonanie. Wprawdzie np. duchowieństwo obrządku greckiego ze swego tu posterunku wyciąga zyski ogromne; (pielgrzymi składają nieprzeliczone opłaty i ofiary); jednak nie słusznem byłoby odnoszenie wszystkiego li tylko do tych względów.
Jest przekonanie.
I to się przyczynia do wytworzenia tu tej jedynej w swoim rodzaju atmosfery.
Bywają momenty wielkiego zaostrzenia; lecz i inne chwile, w których konflikty zdają się przygasać, odchodzą gdzieś w głąb i w dal.
Wtedy coś niezwykłego ma w sobie ten zespół obrządków i to splecenie tęsknot ludzkich najserdeczniejszych, ogromnych, wytężonych.
Zbaczajac jeszcze do stosunków panujących w tym świecie, dla sprawiedliwości nadmienić potrzeba, że zaborczością i zapamiętaniem odznacza się szczególnie duchowieństwo obrządku greckiego.
Ze strony katolików stróżami Grobu Pańskiego są nie księża świeccy, zależni od patryarchatu, lecz mnisi Franciszkanie.
Dozór nad zakrystyą łacińską wykonywa brat Władysław Markowski, Polak, od wielu lat pozostający na tym posterunku. Sympatyczna postać, pełna szczerości, energii i werwy.
Trzeba się oswoić z tą mroczną przestrzenią pełną zakątów, kaplic i ołtarzy; wtedy poczyna się odczuwać, iż tutaj mieszka ogromny kilkunastuwiekowy ludzki ból.
Skrzydła niepocieszonej tęsknoty ludzkiej szeleszczą w tym półcieniu.
Nie jest to bezkresny poryw duchowy, ale raczej serdeczna tęskność za czemś, co ongi widziane i słyszane, dotknięte, blizkie było...
W wieńcu otaczającym główną budowę zaciekawia starożytna kaplica św. Heleny. Zstępuje się w dół dosyć nizko szerokiemi schodami. Cztery wielkie czerwonawe kolumy z monolitu podtrzymują sklepienie. Światło skąpe i niepewne dochodzi.
Ten obręb dość obszerny należy do wyznawców obrządku ormiańskiego.
Jeszcze głębiej schodzi się do małej, ciemnej kapliczki „Znalezienia Krzyża“. Jest to już właściwie pieczara w samem łonie skały.
Środkowa, podłużna nawa głównego kościoła jest obecnie własnością Greków, którzy ją całkiem wyosobnili za pomocą ścian łączących filary. Wnętrze połyskuje od malowideł i złota. Z zachodniej strony nad wnijściem sklepiony wielki łuk.
Tu stanąwszy, jest się nawprost centralnego punktu świątyni, nawprost tego miejsca, ku któremu wędrują rzesze wyznawców z całego chrześcijańskiego świata.
Wznosi się kilkanaście potężnych filarów złączonych arkadami; tworzą okrąg; u góry dość wysoko bieży krużganek; całość nakryta jest kopułą.
Pośrodku tej przestrzeni wysoki, marmurowy, kopułką zakończony grobowiec, zawierający w sobie miejsce uświęcone.
Pobożność wyznawców — wyodrębniła tę przestrzeń z łona skały. Podobno za Konstantyna ponad odkrytą, ale jeszcze nienaruszoną pieczarą postawiono na występie skalnym kapliczkę. Dziś zrównane jest wszystko do jednego poziomu, zatarty wszelki pierwotny charakter miejscowości. Osamotniło się uświęcone miejsce w mauzoleum z marmuru, z zewnętrznemi ścianami okrytemi bogactwem bizantyńskich złotych i srebrnych obrazów, z okręgiem olbrzymich świeczników, sięgających niemal do szczytu.
A w dzień i w nocy wylewa się tu dookoła ludzka tęsknota i ludzki ból. Wiara ludzka przychodzi tutaj żywa i pełna skargi, niejednokrotnie męczeńska i wytężona. Od chwili do chwili słychać głębokie, rozsadzające piersi łkanie.
Ludzie, którzy się tu znajdują, wyzbyli się na ten moment wszystkiego, leżącego na zewnątrz duszy. Odpadły wszelkie względy doczesne; bezpośrednio przemawia uniesienie boleści, lub uniesienie wiary. Goreją serca.
Gromadkami po kilku wpuszczani są wędrowcy do szczupłej, całkowicie ciemnej kapliczki.
Tutaj — „anioł, zstępujący z nieba, odwalił kamień grobowy.“ I tutaj duszami ludzkiemi potrząsa rozdzierające wzruszenie.
W ciemności podnoszą się szepty serc. Najtajniejsze porywy zdołały wydobyć się i drżą... Przepaści otwierają się w głębi człowieka; rzeczy, o których sam w sobie nie wiedział.
Przez nizki otwór wynika struga świetlana.
Trzeba się całkiem schylić i wchodzi się po kolei.
A tam jest zalew złocisty od mnogich, jarzących się lamp...
Marmury, złoto, banalność pompy, to wszystko nie może całkiem przeszkodzić poczuciu tożsamości miejsc...
A takie poczucie — tutaj — istotnie wstrząsa całym człowiekiem...

Chrystyanizm, tak jak się w wiekach średnich objawiał... i później, bowiem i dziś jest to samo, wydaje się być przedewszystkiem nauką o bólu i ofierze. W tem jego przeważająca aż do dzisiaj cecha, uwidoczniona w charakterze i wynikach oddziaływania. Tymczasem żywiołowa tęsknota ludu zwraca się z całą siłą do innego dogmatu, do zmartwychwstania.
Oto np. tutaj w Jerozolimie tłumy pątnicze składają się w ogromnej większości z ludzi biorących rzeczy, tak jak im są podane; niema mowy o jakowymś krytycznym czynniku. Przybywają niebaczni na wielkie trudy, z najżywszem upragnieniem.
I oto tu, w tym kościele — jest kaplica Golgoty — częstokroć zupełnie pusta. Zaś w dzień i w nocy westchnienia się podnoszą i serdeczny płacz rozebrzmiewa dookoła grobowca z którego zmartwychwstał Pan...
Oczywiście, można powiedzieć, że wtóre wynika tu z pierwszego: po ofierze krzyżowej zmartwychwstanie. Tak się dzieje w dogmatycznym porządku, ale w wykładzie i przy oddziaływaniu, może być szczególniejszy nacisk na jedno albo na drugie położony.
Zresztą — to wszystko są przepaściste rzeczy, morze, nad którego brzegami ludzie chodzą.
Nawiasowo przypomina się stan rzeczy u nas. Zupełnie płytki sposób ujmowania tych spraw. Z równą płytkością postępują w tym względzie „niewierzący“ i ci „którzy wierzą“.
Kaplica Kalwaryjska znajduje się po prawej stronie głównego przedsionka. Trzeba się do niej dostawać po stromych schodach. Przedzielona jest przez dwa wielkie filary; prawa część należy do katolików, lewa do greków.
Panuje tu mrok.
I spokój.
Cisza, w której się tai głos dosłyszalny natężonemu sercu.
Tutaj objawił się światu szczyt bólu.
Zdawałoby się, że wobec tego wszystko inne powinno zmaleć do szczętu.
Ale krzyż ma ramiona, które się wyciągają ażeby objąć świat, a zaś z onego czynu ongi dopełnionego na Golgocie wypływa na nasz „padół“ taki ogrom litośny i takie gorąco braterskiego współczucia, jakiego nigdy przedtem ni potem nie mogło być i nie było.
I zapewne to jest przyczyną, że tu, w tem miejscu, i najdumniejsze serce nie mające łez swych dla siebie, może głęboko roztajać na krótką chwilę...
Ale nie to najważniejsze.
Chrześcijaństwo stwierdziło i uświęciło indywidualną wartość człowieka, ogromne bez wyjątku znaczenie każdej duszy. Jest to rzecz doniosłości nieprzemierzonej. Zasłabo to rozumiemy; zamało żywimy się tem wszystkiem, co ztąd wypływa.
Jednym z przedziwnych pokarmów, którebyśmy brać z tego mogli, jest poczucie nienaruszalności dostojeństwa ludzkiego.
W piekle dni teraźniejszych snadniej niż kiedykolwiek rozumie się, że — najstraszniejsza z rzeczy strasznych to poniewierka, deptanie, krzywda majestatu wolnego człowieka stworzonego „na obraz i podobieństwo Boże“.
W obec ciężaru obelgi niczem się staje ucisk najdotkliwszego bólu.
I w tej najgorszej męce tylko dzieje Chrystusa przekonać nas mogą, że niemasz tak okropnego nazewnątrz poniżenia, w któremby się człowiek nie mógł — naprawdę ostać niedosiężonym, najdostojniejszym, synem Bożym...
Dobrze jest o tem pomyśleć, gdy się należy do narodu... Dobrze jest sobie o tem przypomnieć, gdy piekące poczucie niezasłużonego zhańbienia wyżera szczęście serca i swobodę mózgu — we krwi dygoce i zatruwa życie.

Schodząc napowrót z kaplicy do głównego przedsionka znowuż napotykamy tę ciżbę kornego ludu, płynącego z tęsknotą do „Grobu“.
Już w głębokiej starożytności ukrywał się wśród wybranych dogmat zmartwychwstania. Prężyła się wola przeciwko granicom zbyt krótkiego żywota. Aliści dopiero chrześcijaństwo uczyniło to dostępnem ludowi.

Wnijdźmy na jakieś miejsce wyniosłe i ogarnijmy oczyma całość dzisiejszej Jerozolimy.

Nad zbiorowiskiem dachów i szczytów wyróżniają się dwie kopuły.
Jedna z nich wynurzająca się w trudzie z pośród śródmiejskiego natłoku, to kościół Grobu Chrystusowego; druga na wschodniej rubieży miasta, na wyższym poziomie, zdaleka widna i przyciągająca oczy to „Kubbet-es-Sakhra“, meczet Omara, na wzgórzu Moriah wzniesiony, w tym obrębie gdzie była świątynia Salomona...
Cała przestrzeń, grzbiet góry, nosi nazwę Haram-ek-Szerif. Cudzoziemcowi, właściwiej inowiercy, dostać się tam dość trudno. Pozwolenia osobliwego potrzeba i przewodnika a jeszcze w dodatku żołnierza do straży.
Wchodzi się jedną z głębokich bram sklepionych. Na spotkanie oczom błysnęło białe światło, w twarz wionął wiatr i smutek.
Jest tu bowiem przedziwnie smutno.
Wielki obszar otwarty. Białawy od niestłumionej, jednostajnej światłości, także od barwy tutejszej kamiennej gleby. Meczet Omara i drugi El-Aksa nie mogą zapełnić tej przestrzeni. Wydają się prawie małe.
Pustka pozostaje niepocieszona.
Jest tu ogromnie smutno. Przemawia wieczysta żałość obnażonej „córki Syonu“.
W paru miejscach niewielkie kępy drzew drobnolistnych szeleszczą bardzo cicho. Zresztą nigdzie zieleni. Monotonna, surowa światłość; możnaby o niej powiedzieć: żałobna, bowiem taka oświetla klęski niepocieszone.
Oczy widzą daleko. Schodzą urwiskami w głąb doliny Kedronu, na cmentarzyskach się kładą i na spiętrzonych zwałach kamieni. Zarysami białawych pagórków przebiegły i oparły się o najwyższy z nich, o Oliwną Górę.
Przestrzenność nasycona bladym kolorem; cisza, której moce słoneczne rozradować nie podołają; zabójczy smutek.
A teraz ponownie obejrzyjmy się tu wkrąg siebie i przeciwko sierocemu obnażeniu tej góry wystawmy sobie wspaniałość, o której czytaliśmy u Józefa Flawiusza.
Skała Moriah miała pierwotnie szczyt ostry, nie wystarczający co do obszaru. Wytężoną pracą dźwignięto olbrzymie podmurowania, na których poczynione są odpowiednie nasypy.
Jeszcze dzisiaj oglądać to można z podziwem.
Więc wyobraźmy sobie na tej, przez wolę ludzką uzyskanej przestrzeni, owe, cały czworobok otaczające, kolumnady podwójne, a „kolumny ciosane z jednej sztuki marmuru“. Od strony południowej tych kolumn były cztery rzędy.
Wyobraźmy sobie dziedziniec ogromny „wyłożony płytami różnorodnego kamienia“. Na wyższym poziomie dźwiga się obwód Przybytku, do którego prowadzą schody i bramy. Ośm bram od północy i od południa, a dwie od wschodu. „Pokrycia na nich ze srebra i ze złota“.
Bogactwa oszałamiające umysły ówczesnych ludzi.
„Ściany (zewnętrzne) przybytku pokryte ciężkiemi złotemi płytami jaśniały żywym blaskiem, rażąc oczy niby jaśnienie słońca“. U wnijścia zwieszał się olbrzymi złoty winograd, którego grona dochodziły — wielkości człowieka. Zasłona wnętrze przedzielająca utkana „z hjacyntu, bisioru, karmazynu i purpury“.
Było to wysilenie przepychu...
Meczet Omara wznosi się ściśle na miejscu pierwotnej świątyni Salomona. Jest to piękny, ośmiokątny budynek nakryty, jak wiemy, kopulą. Wnętrze prześliczne. Panuje w niem łagodne, tęczowe, cudne światło spływające z wysoka poprzez witraże okien. W dwu kręgach wznoszą się koncentrycznie rzędy filarów i kolumn wspaniałych. Na wtórem, wewnętrznem kole opiera się kopuła, której sklepienie przecudną mozajką wyłożone. Również bardzo misterne mozajki przyozdabiają ściany świątyni.
Środek otacza piękna krata fundacyi Krzyżowców z czasów gdy meczet chwilowo był kościołem. W obrębie onej kraty mieści się ogromny szary głaz, występ skalny, na którym według tradycyi Abraham i Melchizedech składali Panu ofiary.
Tutaj w późniejszym czasie był ołtarz ofiarniczy świątyni Salomonowej. Mahometanie otaczają to miejsce ogromną czcią. W ogóle Haram-ek-Szerif jest uważane za wielką świętość, wtórą po Mece.
Dzielnica żydowska przytyka do południowo-zachodniego stoku Moriah. Powracając z tej góry smętnej i wdowiej, można wstąpić do któregoś z dzisiejszych domów modlitwy.
Przedzieramy się przez uliczki niechlujne — niesłychanie.
Jest dzień sobotni. Synagoga uboga i ciasna. Napełnia ją w tej chwili ten przejmujący śpiew czy lament żydowski, w którym się rzeczywiście zrywa wicher rozpaczy.
Na ścianie poprzecznej, ponad chórem, naiwnie wymalowana ilustracya do przesławnego Psalmu:

„Siedząc po nizkich brzegach Babilońskiej wody
a na piękne Syońskie wspominając grody,
co nam inszego czynić, jeno płakać smutnie,
powieszawszy po wierzbach niepotrzebne lutnie“.

Narzędzia muzyczne obciążają gałęzie rozłożystego drzewa.
Tak się modli lud izraelski krzykiem przenikającym, w ubogich i ciasnych ścianach, w obliczu zniszczonej swoich praojców chwały.
W piątek o godzinie zachodu, gdy szabat się rozpoczyna, tłumy ciągną poprzez labirynt uliczek do stóp wielkiego muru.
Góra Moriah obmurowaną była od samego dołu; ściana, u której się żydzi gromadzą, piętrzy się bardzo wysoko; spodnia jej część złożona z olbrzymich głazów.
Światło kładzie się pożegnalnym promieniem. Roją się opończe cudnie barwiste: szkarłatne, złotawe, szafirowe, a wszystko z materyałów kosztownych: aksamity, adamaszki, atłasy. Roją się czapy ogromne, futrami bramowane. Z pod tych czapek wyglądają twarze mizerne a namiętne, o wielkich nosach zakrzywionych.
Przychodzą kobiety zwyczajem wschodnim otulone w zasłony.
Kolejno po kilkoro zbliżają się do muru. Wrychle jest długa linja postaci twarzami obróconych ku ostatnim świadkom — kamieniom.
O kilka kroków tłum zwarty czeka.
I rozpoczyna się ta osobliwa, straszna modlitwa wstrząsana prawdziwem łkaniem. Po twarzach tych ludzi, gdy odwracając się, innym ustępują kolei, widać, że były to — łzy prawdziwe. I można powiedzieć, że płacz to nieprzepłakany przez całe wieki.
Przy północno-wschodnim krańcu Haramek-Szerif koszary wojskowe wznoszą się na miejscu dawnej rzymskiej twierdzy Antonii. Według tradycyi, w obrębie tym znajdował się pałac Piłata; tu więc początek drogi Krzyżowej.
Prawdopodobnie co do szczegółów linji wytycznej musiały w przeciągu stuleci zajść pewne odchylenia, ale ogólny kierunek pozostał przecie ten sam...
I zachowane jest podobieństwo wyglądu.
Jako ongi tak i dziś droga idzie przez miasto; mozolnie, wązkiemi uliczkami, to na dół, to pod górę, częstokroć pod sklepieniem. Są załamania, gdzie w bladawem i smętnem świetle podnosi się, w twarz przechodnia spoglądająca — cicha, nieukojona przez wieki — groza. Są miejsca inne, szlak szczupły, przeciskający się pomiędzy kramami przekupniów, napełniony tym zgiełkiem codziennego żywota, który na wschodzie w charakterze swym zdaje się nie ulegać wpływowi czasu.
Droga Krzyżowa rozpoczyna się niedaleko bramy Św. Szczepana; krajowcy nazywają ją bramą Maryi „Bab-Sitti-Maryam“.
Ztąd na lewo idzie się do kościoła poświęconego Św. Annie. Zawiera on w sobie, jak utrzymują, szczątki mieszkania Joachima i Anny, dwie izdebki częściowo w skale wykute; zstępuje się do nich po schodach.
W pobliżu tego miejsca leży sadzawka Bethesda, dziś całkiem zasklepiona.
Wyszedłszy przez bramę św. Szczepana, przebywamy most na wyschłym dzisiaj potoku Kedron i jesteśmy niemal nawprost kościoła wzniesionego w dwunastym wieku przez córkę Baldwina II króla Jerozolimy. Obecnie to własność Greków. Pokazują tam w głębokiej krypcie grobowiec, kędy uczniowie mieli złożyć ciało Maryi.
Dalej w prawo ku południowi, ścieżka wiedzie do wyniosłości skalistej, ponad którą na zboczu mur widnieje, okalający sad...
Schodzi się korytarzem po kilku stopniach do pieczary, w której się Chrystus modlił przed męką.
Badania ostatnich czasów miejsce to odnajdują gdzieindziej, trochę wyżej, już poza dzisiejszym murem, na terenie również należącym do Franciszkanów.
Ale właściwie różnica kilkudziesięciu kroków tu nic nie stanowi; w ogólnych zarysach miejscowość jest ta sama.
Ogród na zboczu to miejsce sadu Gethsemańskiego. Nieświadome barbarzyństwo zbożnego kultu uczyniło tu wszystko, cokolwiek uczynić mogło. Jest przykro i szkaradnie.
Cała przestrzeń murami rozgraniczona na dwie posiadłości; katolicką i grecką.
Grecy mają drzewa dość bujnie i swobodnie rosnące i byłoby tam pięknie, ale wszystko przytłacza wielka i ciężka cerkiew ze złoconemi kopułami. Odbiera się wrażenie zupełnej brzydoty niepotrzebnych rzeczy.
A katolicka posiadłość? W czworobok idą stacye krzyżowe, same przez się dość ładne. Toby jeszcze ujść mogło. Środek przestrzeni obwiedziony jest kratą, i rośnie tam kilka, podobno ośm, drzew oliwnych prastarych, u pnia nadzwyczajnie grubych, potężnych, natomiast rozkrzewionych mizernie. Mają to być świadkowie z owych czasów... Może odrośle, bowiem oliwka jak wierzba nasza ze starego pnia długo wypuszcza nowe pędy.
Owoż gdyby te drzewa pozostawiono w przynależnej im samotności... Ale nie! W pośrodku i dookoła klombiki kwietne, różnobarwiste, utrzymywane z pieczołowistością w danym wypadku nieznośną i... ścieżki gracowane...
I jeszcze jakowaś altana, czy domek, schronienie dla pracujących tu Franciszkanów.
Możnaby pomyśleć: wzorowy ogród podmiejski, gwoli zyskownej produkcyi kwiatów starannie pielęgnowany.
Smutna dolina Kedronu (inaczej Józefata), bieży ku południowi kamienistym wąwozem aż do wioski Siloe i panującej ponad nią „Góry Zgorszenia“ nazwanej tak od tego, że tu Salomon w chwili odstępstwa wznosił ołtarze „bogom cudzym“.
Nad środkową i północną częścią wąwozu, oraz nad całą tą okolicą króluje Góra Oliwna.
Musiała być bardzo piękna w czasach, gdy ją porastały naprawdę — oliwne lasy. Dzisiaj tylko gdzieniegdzie kępy drzew widzieć można. Natomiast, niestety, w ciągu ostatnich lat bardzo się zaludniła i zabudowała ta góra.
Wyniosłość dosyć znaczna i wejście strome. Na najniższych stokach zachodnich pozostało ogromne cmentarzysko żydowskie, zbiegające w dolinę Kedronu.
Grzbiet rozłożysty jest, równy, szeroki. Rzeźwiący wiatr tutaj wieje, swobodny przechodzień, który, zkąd chce, przybywa i dokąd chce, odlatuje.
Od wschodniej strony przecudny widok na kraj pustynny, falisty, oświetlony błękitnie a płowy i na przedziwnie wyraźną, połyskującą matowe taflę Martwego Morza.
Nadzwyczajna przezroczystość powietrza powoduje to pozorne zbliżenie zupełnie dalekich rzeczy.
Łańcuchy gór moabskich omglone i sinawe piętrzą się tam za morzem...
Obróćmy się teraz ku południowi. Idzie wzrok po pagórkach skalistych, pomiędzy któremi odgadujemy drogę w kierunku Jerycha. Wynurzyły się ubogie domostwa miasteczka El-Azarye, starożytnej Betanii. Bliżej Betfaga, zkąd Chrystus rozpoczął wjazd swój do Jerozolimy. Stoi tam obecnie kapliczka.
Powierzchnię Góry Oliwnej pokrajały pomiędzy siebie różne wyznania. Miejsce Wniebowstąpienia należy do muzułmanów, którzy je czcią otaczają.
Na pocztku IV wieku istniała tu wzniesiona przez Konstantyna bazylika otwarta — bez dachu. Piękna myśl i jedynie godna.
Wnętrze dzisiejszej świątyńki sprawia miłe wrażenie przez brak ozdób wszelakich i właściwą meczetom jasną prostotę. W pośrodku posadzki w obramieniu z marmuru kamień, którego dotknęły odchodzące stopy Chrystusa...
Tu nawija się przypomnienie, że w wielkiej poezyi polskiej mamy tę chwilę wyrażoną stokrotnie wspanialej niźli w tak wielu modlitwach urzędowych.
Mówię o „Niedokończonym Poemacie“ Krasińskiego. O tym momencie, kiedy ze wstrząśnionej duszy Młodzieńca dobywają się słowa:
„Ach! kraj szaty tylko... znikający gdzieś w górze, w tem świetle bezmiernem... Ach! stóp dwoje tylko jak dwie gołębice śnieżne, wniebowstępujące... Oczy moje poleciały za tej szaty błękitem... ócz nie mam, przyłóż mi rękę do powiek... “
Na wschodnim stoku Góry Oliwnej zwaliska kościoła oznaczają to miejsce, gdzie Chrystus miał zapłakać, spoglądając na Jerozolimę.
Całe miasto ztąd widać jak na dłoni. Moriah ku niebu podnosi niepocieszoną żałość swojego spustoszenia.
I przypominają się słowa historyka Józefa (Flawiusza): „Gdy pielgrzym do Jerozolimy dążący spojrzał zdaleka ku świątyni, zdawało mu się, że widzi przed sobą górę śniegiem pokrytą, bo gdzie nie było blach złotych, świeciła jasność kamienia“...
Nad wąwozami Kedron i Hinnom całe miasto widzialne we wszystkiej swej posępności i dzisiejszej bolesnej brzydocie.
A historyk nam opowiada o potędze murów obronnych, ponad któremi wznosiły się wielkie czworograniaste wieże. A było ich wszystkich 164.
W północno-zachodnim załomie wieża „Psefinos“.
„Kto stanął na niej i spojrzał dokoła, ten sięgał wzrokiem aż hen! do Arabii i do morza, szumiącego na krańcu hebrajskiej ziemi.“
Na zachodzie „Hippikos“, pod względem rozmaitości, oporności i piękna, wieże całego świata nie mogłyby się z nią mierzyć“. Dalej „Fazael“, wieża „pięknemi wypełniona świetlicami, zaopatrzona w łaźnie, że całkiem miała pozór zamku królewskiego“. I jeszcze piękniej przyozdobiona „Maryamna“. A budulec gwoli tym olbrzymom użyty — to „bloki z białego pociosane marmuru“. Jakąż kolosalną białością musiało się to wszystko piętrzyć pod jasnem niebem.
„Do wież tych od strony miasta przylegał zamek królewski (Heroda), którego wspaniałości nie odda żadne ludzkie słowo. Otaczał go mur na 30 łokci wysoki, z którego w równych odstępach dźwigały się wieżyce o izbicach biesiadnych dla setek dostojnych gości. Kto opisze te powały o belkowaniu rozmiarami i ozdobnością przechodzącem to wszystko, na co kiedykolwiek oko patrzyło! Tę komnat zawrotną liczbę, te izbice przeróżnego kształtu, z których każda miała całkowite dla siebie urządzenie, a sprzęty ze srebra i złota uczynione. Całe szeregi kolumn krzyżowały się z sobą biegnące kołem. Pałac tonął w zieleni, a potem szły ogrody o wielkich, przecinających się wzajem alejach, obok których biegły kanały... Ale z ust słowo wszelkie ucieka, gdy się chce wypowiedzieć całą wspaniałość i piękność i tylko serce się ściska, że wszystko to stało się pastwą płomieni...“
Córka Syońska...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jadwiga Marcinowska.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; najprawdopodobniej winno być o którym muszę myśleć lub o którym myślę.