Czerwona rakieta/Rozdział XXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Czerwona rakieta
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Katolicka Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XXI.
CZEKAJ!

I znowu zeszli się przyjaciele przy kawiarnianym stoliku. Był Ryszan, Szydłowski, Ziemba, Niwiński. Szydłowski zlekka kulał, bo, przyciśnięty głodem, starając się dostać do swego pensjonatu, został na Kreszczatyku lekko ranny w nogę odłamkiem szrapnela. Opowiadali sobie swoje przygody i najnowsze wiadomości.
Pokazało się, że korpus polski, choć wciąż miał utarczki z bolszewikami, nie tylko nie przyszedł z pomocą Ukraińcom, ale oświadczył nawet, że nie wie, dlaczego miałby to zrobić wobec stanowiska, jakie Centralna Rada zajęła wobec Polaków.
— Ale wojsko robimy w dalszym ciągu, co? — pytał Niwiński Ziemby.
— Naturalnie. Może być, że Francja dojdzie z bolszewikami do ładu. A wy co robicie? — zwrócił się Ziemba do Ryszana.
— Zachowujemy jak najściślejszą neutralność. Nawiasem mówiąc pułkownik Murawiew, jak dotąd, bardzo się przyzwoicie wobec nas zachowuje. Delegacja nasza była u niego w sprawie pomordowanych okrutnie naszych żołnierzy i zażądała zadośćuczynienia. Murawiew kazał zwłoki uroczyście pogrzebać, a w nagrodę za ścisłe przestrzeganie neutralności całemu bataljonowi zapasowemu polecił wydać buty.
— Gdzie profesor Masaryk?
— W Kijowie. Przyjechał z Piotrogrodu na początku rozruchów.
— Co to za nadzwyczajnie pracowity, ruchliwy i nieznużony starec!
— Tak, pracowity. Urządza teraz specjalne konferencje polityczne dla nas, członków i urzędników naszej Rady Narodowej. Chodzę na te konferencje z najwyższą przyjemnością. On wprost urabia ludzi.
— Zawsze miał dziwną umiejętność zajmowania się młodzieżą.
— Kształtując młodzież, kształtuje przyszłość! — rzekł Ryszan. — Ale też on, jak mało kto, może powiedzieć, że ma swoich ludzi i ma się na kim oprzeć.
— Ze strachem myślę o tem, co teraz będzie...
Na ulicy pokazał się samochód z czerwonym plakatem, opatrzonym złotym napisem: „śmierć burżuazji, przelewającej krew bratnią.“
— No i patrz pan! My jesteśmy bezbronni, zdani na ich łaskę i niełaskę, prześladują nas i dręczą w dzień i w nocy nieustannemi rewizjami, a tu naraz takie hasła, rzucane w tłum dziki, rozwydrzony a uzbrojony. Nie jest to zachęcające do życia i dodające odwagi.
— A ja jestem innego zdania! — odpowiedział Szydłowski. — Ja sądzę, że to wpłynie raczej uspokajająco. Walka, jeśli będzie, to narazie tylko jednostronna, a zatem i łagodniejsza; proletarjat ma wszystkie środki walki, burżuazja jest zupełnie bezbronna.
— Ale kto tu ma robić, rządzić? Gdzież odpowiednie głowy?
— Co znowu? Jegorow, Połupanow i choćby Murawiew nie są w niczem gorsi od Napoleona, Murata, Ney‘a i Bernadotte‘a. Bolszewicy są w Rosji jedynie konsekwentni, odważni, stanowczy. Kaledin nigdy nie byłby się zdobył na bombardowanie Kijowa, on zdobywałby Kijów karabinami maszynowemi, łaskotałby go!
— Dobrze my na tem wyjdziemy!
— Dla nas to wszystko — temci lepiej, bo pokój — teraz zawarty nie będzie, a jeśli Niemcy na zachodnim froncie zostaną rozbici, w co niezłomnie wierzę, to tu i bolszewickich wojsk dosyć na nich będzie.
Istotnie miał Szydłowski słuszność, mówiąc, że walka będzie jednostronna.
Coś w dwa dni po wejściu wojsk bolszewickich do miasta, gdy ludność, z właściwym sobie oportunizmem, zaczęła już, nie wiadomo dlaczego, rządy nowych panów wysławiać, zupełnie niespodziewanie znowu zahuczały karabiny maszynowe na ulicach, znowu zaczęły się wyścigi dorożek i przebiegania trwożne z jednej strony ulicy na drugą. Nikomu nie było tajnem iż to brutalna i cyniczna prowokacja, mająca na celu steroryzowanie wymęczonej ludności i przypomnienie jej, iż ona najzupełniej jest na łasce i niełasce zwycięzców. Zdawano sobie z tego sprawę, nikt jednak nie wiedział jaką formę przybiorą represje. Strzelanina trwała dwie godziny, nawet z dział bito. Do kogo? Jedni bolszewicy chyba wiedzieli.
Odezwy głównodowodzącego bolszewickiego pułkownika Murawiewa, nie przyczyniały się też do uspokojenia ludności. Pułkownik otwarcie oświadczał, iż wobec krwiożerczości, jaką okazała burżuazja, przy najlepszych chęciach nie jest w stanie powstrzymać wojska od „słusznych ekscesów“, i nie starał się o to. Władze bolszewickie wystawiały straże tylko przed swemi instytucjami, o bezpieczeństwo miasta nie dbały zupełnie. Od bandytów, wierzących niezłomnie, iż teraz nadszedł czas ich panowania, mieszkańcy mieli się bronić strażami, wystawianemi przez komitety domowe, ale bezbronnemi. Z trudem broniono się napadom nocnym. Dzienniki zwolna konfiskowano i zamykano jeden po drugim. Drożyzna wzrastała szalenie, chleba prawie zupełnie nie było. Banki zamknięto.
Nagle wszystkich mieszkańców „Pragi“ wyrzucono na bruk. O jedynastej godzinie przed południem przyszedł rozkaz, aby do godz. siódmej wieczorem hotel był zupełnie opróżniony. Niwiński, wytłumaczywszy to żonie, poleciwszy jej spakować rzeczy, poleciał na miasto, i jęcząc, napół płacząc z irytacji i niepokoju, biegał od domu do domu, prosząc o pomoc. Miał już resztki pieniędzy i to w „karbowańcach“, których władze bolszewickie nie uznały.
Znalazł wreszcie coś — na dwa trzy dni — mieszkanie kątem w suterenie, u pewnej poczciwej Polki, staruszki, która całe swoje życie poświęciła tajnemu nauczaniu dzieci polskich. Ale żona jego wierzyć nie chciała, że podobna klęska jest możliwa, więc gdy wrócił wreszcie do domu, zastał rzeczy niespakowane, a żonę, prasującą bluzki. Nie było sposobu. Niedoświadczona, młoda, naiwna kobieta zupełnie nie zdawała sobie sprawy z warunków, w jakich żyje.
Goście wyprowadzali się. Oczywiście wszyscy płacili niebiesko-pomarańczowemi „oberwańcami,“ twierdząc, że innych pieniędzy nie mają. Zarządzającemu hotelem było już wszystko jedno, czy kto płaci i czy wogóle płaci, ale tu znów zabrał głos ów przedstawiciel służby w sweaterze i z rozdziałem na głowie.
— Wy nie macie prawa dyktować mi, co ja mam robić! — wykrzykiwał dyrektor. — Wy tu nie macie nic do gadania.
— Owszem, teraz my tu mamy do gadania — z wyniosłą, zimną pogardą odpowiedział lokaj. — Pan stąd idzie, a my tu zostajemy. Czy goście płacą za hotel, to nam jest obojętne, ale dziesięć procent służbie zapłacić muszą. Proszę mi pokazać książki.
I służący z całą bezwzględnością skrupulatnie kontrolował rachunki.
Mało tego. W westybulu stali „krasnogwardiejcy,“ którzy dokładnie, bezwzględnie, złośliwie rewidowali kuferki gości. Niektórzy wstydzili się tego i puszczali gości po powierzchownej rewizji, ale dowódca ich miał na nich oko i zatrzymywał wówczas rzeczy i rewidował po swojemu, cynicznie wywlekając kobietom brudne kawałki bielizny i wyśmiewając się z nich.
— Tak — to — przypomina sobie Niwiński — kiedyś rewidowano kuferki wydalonym służącym.
Wszystko działo się naodwrót. Wyrzucano z hotelu gości, zato służbie pozwolono pozostać.
W ostatniej chwili jednak pokazało się, iż władzom bolszewickim więcej spodobał się hotel „Metropol.“ Z niego tedy „odkomenderowano” gości do „Pragi”.
Po dwuch dniach spania na gołej ziemi pod piecem w suterenie, Niwińskim udało się wrócić do hotelu. Więc Helenka wzięła dziecko na rękę, zaś jej mąż pchał przed sobą dziecinny wózeczek z rzeczami.
Był, biedak, zrozpaczony. Zmordowany i sponiewierany przejściami, z wielką trwogą patrzył w przyszłość. Pieniędzy, jakie tu i ówdzie jeszcze mu się należały, wydostać nie mógł, bo wszystkie banki były zamknięte. W ten sposób osaczono kapitały burżuazji, a równocześnie masom wypłacano wielkie sumy. Wzrastała drożyzna. Żołnierz i robotnik, mając pieniądze, mógł się zaopatrzyć we wszystko — burżuazja głodowała, albo też zaczynała się wyprzedawać. Bez pieniędzy Niwiński nie mógł rozpocząć żadnego interesu. Kredyt nie istniał.
Zaniedbany, nieogolony, biegał po sklepach, skupując krupy i kaszę. Nie było zupełnie chleba — a żona musiała przecie coś jeść. Karmiła. On sam jadał na śniadanie surową kapustę, ale żonie musiał dać coś posilniejszego. Z głuchą nienawiścią i zazdrością patrzył na pucułowatych, rumianych żołnierzy, niosących pod pachami po parę wielkich bochnów białego chleba.
— A czy nie pamiętasz oczu nienawistnych i zazdrosnych, wpatrzonych w piękne lukrowane ciastka, leżące przed tobą w cukierni?
O, ten głos, wiecznie coś wypominający!
— Czy do mnie należało rozdawnictwo dóbr ziemskich? — bronił się Niwiński.
— Nie. Rozdawnictwo to należało do silnych. Cóż więc dziwnego w tem, że silni dnia dzisiejszego odmierzają taką miarką, jaką im mierzono. Kto nie miał chleba — żebrał.
I do tego przyszło. Pewnego poranku nic nie było na śniadanie. Żona płakała z głodu. Więc Niwiński zerwał się i pobiegł do pobliskiej zecerni, gdzie go znano, bo przecie od czasu do czasu drukował jakiś artykuł. Chciał pożyczyć od którego z zecerów trochę chleba dla żony, ale takie proszenie ze łzami w oczach a żebranie — na jedno wychodzi.
Odbył się uroczysty pogrzeb poległych w walkach o Kijów. Pisma podawały liczbę ofiar na trzy tysiące i z pewnością dużo pochowano ludzi bez żadnej pompy. Ukraińcy bez ceremonji rozstrzeliwali swego czasu cale kluby bolszewickie lub anarchistyczne, teraz znów bolszewicy setkami rozstrzeliwali oficerów — i o tych zwłoki trudno się było nawet dopytać. Teraz jednak bolszewicy odszukali jakieś osiemdziesiąt trzy trupy, których identyczność udało się sprawdzić i postanowili z pompą je pogrzebać.
Był słoneczny, ale zimny, twardy poranek. Wszystko lśniło mocno, oślepiająco, rażąco. Na Kreszczatyku, gdzie Niwiński wraz z Ryszanem stał, czekając na orszak żałobny, kanciastemi, niebieskiemi płaszczyznami kładły się wielkie cienie. Zimny wiatr dmuchał ze spadzistej ulicy Proreznej. Widzowie dość rzadkiemi szeregami ustawili się po obu stronach na chodnikach.
Po długiem czekaniu pojawili się na Kreszczatyku huzarzy, którzy mieli torować drogę orszakowi. Za nimi po obu stronach szpalerem stała piechota. Aczkolwiek huzarzy przywdziali stare dołmany paradne z carskich jeszcze czasów, zielone, biało szamerowane, nie wyglądali zbyt wspaniale. Konie ich zaniedbane prezentowały się marnie, a kiedy poskoczyli naprzód galopem, jeden koń zgubił podkowę.
— Dawniej oficer wizytował szwadron — objaśniał Ryszan. — Dziś niema oficerów, i konie podkowy gubią. Wyobraź sobie, w jakim stanie muszą być karabiny nieczyszczone, zardzewiałe...
Szły oddziały robotników, oddziały ukraińskich do niedawna pułków. Komisarz Piatakow — cudem odnaleziony — w popielatym paltocie i kapeluszu, z rewolucyjnym szykiem przewiesiwszy karabin przez plecy, uganiał na koniu, aranżując pochód.
Otoczone ruchomym szpalerem trzymających się za ręce ludzi, pokazały się trójkątne, czarne sylwety trumien, po cztery ułożonych na rozwalniach. Były to proste trumny, pomalowane na czarno. Z pod wiek wystawały frendzle ozdobnie wyciętego zwykłego, niebieskiego papieru, którym brzegi trumien przybrano. Za wozami szły rodziny wiezionych.
— Patrz, jak promienie słońca łamią się w tych trumnach — mówił do Niwińskiego Ryszan. — Blask od nich idzie, glorja nad niemi przez powietrze płynie...
— Cześć wszystkim umarłym! — odpowiedział Niwiński. — Ale przyjrzyj się żywym. Widzisz — tu żołnierz prosty, kwadratowy, posiniały od zimna, trzyma za rękę szwaczkę wątłą, drobną i drżącą z chłodu w swej sukienczynie, a tu chłop stary, poważny, z siwą brodą i napół przymkniętemi oczami, zamyślony, za nim elegancki subjekt sklepowy ze złoconemi zębami, tuż znów wyrostek, prawdopodobnie handlujący papierosami, z chudą szyją, owiniętą szalem, a tu praczka... Gdybym miał komponować fryz na jaki dom ludowy, skomponowałbym go z tych twarzy i tych ludzi, jak się trzymają za ręce...
Ryszan spojrzał na Niwińskiego z pewnem zdziwieniem.
— Słuchaj, ty nie masz złości do tych ludzi?
— Ja? Dlaczego?
— Wkońcu — jesteś szlachcic!
— A ty jesteś głupi! — roześmiał się serdecznie Niwiński. — Kościuszko też był szlachcicem. Co znów za szlachectwo jakieś! Antyk — rozumiesz? Nie, ja niczyjej krzywdy nie chcę, pragnę szczęścia dla wszystkich i rozumiem, że każdy ma prawo do życia... Tylko, że ci, którzy są u władzy, nigdy tego prawa nie chcą przyznać tym, którzy władzy nie mają. Patrz! Za carskich czasów ja tu pisać nie mogłem, za bolszewickich też mi nie wolno... Tamci prześladowali i ci prześladują... jeszcze gorzej...
— Stop! Stop! — zaczęto wołać w pochodzie.
— Masz nowy język — język fabryczny. Znudziła im się mowa ojców, niepotrzebne im „stoj,“ wolą „stop.“ Widzisz? Słowo jak słowo, każde może być dobre, czy istotnie jednak tak wiele zależy na słowach? Przyjdą nowe formuły na szczęśliwość ludzką, ale szczęścia nie dadzą, jak go i stare nie dały...
Umilkli, bo właśnie nadciągała orkiestra, za nią tłum ludu, śpiewającego rzewną, poważną pieśń za umarłych.
Wszystko było proletarjackie, twarze muzykantów, twarze ludzi idących w orszaku, twarze tych, którzy szli za trumną, same trumny liche i przystrojone bibułką, jaką kucharki wylepiają kuferki, samo wojsko nieporządnie ubrane i nieoczyszczone, wreszcie komiczne figury „łamawików,“ popędzających swe konie z tak obojętnemi minami, jakby wieźli nie trumny, lecz siano. Utworzył się Niwińskiemu z tego obraz, podobny do średniowiecznych obrazów benedyktyńskich, na którym były same twarze z otwartemi ustami i zapatrzonemi w dal oczami, twarze czerwonawe, żółte a w cieniu sine, pospolite twarze miljona ludzi. Nie się tu nie odcinało, nic się nie wybijało na pierwszy plan. Nie widziało się uroczystych figur duchownych, lśniących epoletów oficerów, ani bodaj tego komicznego a przecie uroczystego jakiegoś siwego dostojnika w cylindrze. Ulicą toczyła się spiętrzona lawina głów, poruszających ustami i nie patrzących pod nogi, lecz w jakąś nieznaną, niewiadomą, lawina głów jedzących bezustannie, smok, jakiego jeszcze świat nie widział, a który, zdawało się, zeźreć mógłby wszystko.
— Słuchaj, Mirosławie! — odezwał się znów Niwiński — Wiesz o tem, że półtora roku przeżyłem w mansandzie, a dwa i pół w suterenie. Uczyłem się, żyjąc jak nędzarz ostatni. Lata mijały, a ja ledwie raz na trzy dni jadałem obiad, zresztą żyjąc chlebem, wędlinami i herbatą. Młodzi czeladnicy, nauczywszy się znacznie łatwiejszego rzemiosła, jako dwudziestoletni chłopcy mieli się znacznie lepiej ode mnie, który umiałem już wówczas pięć języków żywych a dwa klasyczne... Mimo to, choć przecie głodowałem, jak pies bezpański, a mieszkałem razem z proletarjatem i — znasz mnie — nigdy ludzi nie lekceważyłem — czułem że między mną a nimi jest przepaść, jest niechęć — która wychodzi od nich, nie ode mnie.
— Więc cóż?
— Dziś oni zaczęli robić rewolucję. Jestem tej rewolucji neutralnym widzem, poniekąd nawet neutralnym-sprzyjającym. Niczem wobec tego narodu ani ludu nie zawiniłem, raczej przeciwnie, on mnie mógłby prosić o przebaczenie... A teraz stałem na ulicy i patrzyłem w oczy tym ludziom... Patrz, jak wyglądam! Jestem obdarty, biedny, upokorzony i głodny! Wywożono mnie po więzieniach, musiałem uciekać, tułałem się, cały rok prawie spędziłem w nędzy gminy wygnańczej, nareszcie wyzwoliła mnie rewolucja, w którą tak wierzyłem całem sercem... I cóż? Brałem się do roboty — za naszą i waszą wolność — a oni to urządzili inaczej. Zwolna, zwolna z motoru szlachetnego i precyzyjnego zacząłem się zmieniać w kogoś tam... Mój zapał nikomu się na nic nie przydał. Zdziadziałem, zmarnowałem siły i zmieniłem się w żerujące zwierzę... Tak właśnie jaskółka wędrowna z błota gniazdko lepi i z błota żywność chwyta dla piskląt... Wszystko ludzkie zdeptano we mnie...
— No, nie bierz-że sobie tak do serca swoich niepowodzeń osobistych... Przyjdą lepsze czasy!
— Nie przyjdą. Szydłowski myli się, jest optymistą. Będzie gorzej. Bolszewicy uderzą na nasz korpus. Ale mniejsza już z tem! Oni wszystko polskie tu zniszczą! Myśmy otwarli tyle szkół, tyleśmy organizacji stworzyli, tyle książek, tyleśmy włożyli w to pracy — a oni zniszczą wszystko. Żydzi będą chcieli zgnieść konkurencję polską, zniszczyć naszą zamożność, chłop weźmie ziemię, zniszczy dwory i pamiątki, bibljoteki, a bolszewik tępić nas będzie za naszą wiarę, patrjotyzm i wyższą kulturę. Ta rewolucja nie da nam nic prócz strasznego cierpienia i prześladowania... A potem znowu wszystko zamrze...
— Dlaczego tak czarno patrzysz na rzeczy?
— Bo patrzyłem w oczy tym ludziom, którzy przechodzili koło mnie i widziałem: To były oczy, pełne nienawiści. Gdy tylko zetknęły się z mojemi, odwracały się lub gasły, jakby błyskiem najmniejszym nie chcąc się zdradzić... Były to oczy zimne, złe, pogardliwe i wrogie nieskończenie...
— Sądzisz, że poznawano w tobie Polaka i dlatego?
— O nie, jeszcze nie! Poznawano we mnie — inteligenta, a to wystarcza. A kiedy tu rozpłomieni się ta nienawiść, to pocieknie takie morze krwi, że wszystko w niem utonie. Walka klasowa? Mirosławie, posłuchaj mnie, to jest absolutne zdziczenie.
— Jak wszelka walka!
— Nieprawda! Lepsze, to znaczy, dzielniejsze jednostki z proletarjatu zawsze się wybijają. Oczywiście, dużo słabszych ginie, ale tak zawsze było we wszystkich klasach. Te lepsze, dzielniejsze jednostki nigdy nie miały skłonności do bandytyzmu — i dlatego wybijały się. Inteligencji zarzuca się zwyrodnienie — w proletarjacie go niema, co? Proletarjat jest zdrowy, co? Degeneracja, prostytucja, pijaństwo, perwersje wszelkie, morderstwo, kazirodztwo — no, Mirosław, przecie i ty jesteś z inteligencji, powiedzże, dużoś tego w swem otoczeniu widział? Widział-żeś kiedy, aby dziesięciu hrabiów czy doktorów zgwałciło stadowo którą hrabinę lub doktorową? Ale że szesnastu parobków lub koźlarzy zgwałciło jakąś tam biedną, równą sobie służącą, toś słyszał! Nie! Widziałeś gdzie kiedy bezpieczną w nocy dzielnicę fabryczną? Nie wątpię, nie wątpię, że w śród nas, inteligencji grzechu jest dużo. Zwłaszcza grzeszymy obojętnością, która jest potworna, egoizmem, który jest nikczemny, nieuczciwością, która jest podła, ale rozpętaj ty tylko złe, a tak silne ciemne instynkty mas — a zobaczysz piekło! Oni — sponiewierają wszystko, zniszczą wszystko, a jeśli co stworzą, to to będą tylko śmiesznie pokraczne historje.
— Oni! — zaśmiał się Ryszan. — Więc jednak mimo wszystko jesteś po jednej stronie ty, a po drugiej — „oni?“
— Ja mówiłem i myślałem zawsze „my!“ Oni mnie nawet oczami od siebie odpychają, bo ja umiem przebaczać, zaś oni umieją tylko nienawidzieć. Jeśli zatem sprawę stawia się tak, że albo „my“ albo „oni“ — to zobaczymy!
— Niby kto „my?“ — spytał Ryszan.
— Ludzie, którzy wychodzą nie z nienawiści lecz z miłości.
— E, bracie, miłość bywa różna!
— Jeśli tak mówisz, to powiem ci, że nie rozumiesz miłości. Bo, widzisz, miłość jest jedynie i prawdziwie twórcza... Tworzy! Zapamiętaj sobie, pozytywisto czeski, a jeśli nie tworzy, to nie jest miłością lecz obłędem.
Pani Niwińska uspokoiła się trochę i przycichła. Coś zaczęła rozumieć. Kiedy ścichł huk wystrzałów i walk ulicznych, zdawało się jej, że powróciły stosunki normalne. Zostawiwszy dziecko na opiece męża, wychodziła czasami na przechadzkę i prawie nie dostrzegała zmian. Uderzyło ją jednak, że mąż jej, zamiast przyjść do siebie, zaczął blednąć, szarzeć, starzeć się. Spostrzegła naraz, że schudł i że skóra obciągnęła mu się na kościach. Włosy dziwnie długie sięgały mu karku, a twarz zafrasowana była, zmęczona. Trzewiki jego wyglądały fatalnie, ubranie wytarło się. Do niedawna jeszcze nieledwie imponujący olbrzym, pełen fantazji i energji, mąż jej zmienił się w hakowatą, zaniedbaną figurę.
Kiedy po pogrzebie wrócił przemarznięty do domu, podała mu szklankę herbaty i kromkę chleba, ostatnią, jaka jej została. Zamyślony pił herbatę i jadł chleb łapczywie. A potem, jakby po namyśle, spytał nieśmiało:
— Nie masz przypadkiem kawałeczka chleba? Malusieńki kawałeczek.
— Więcej już nie mam. Dałam ci to, co miałam!
Zlękła się.
Poczerwieniał z gniewu.
— Jak mogłaś, jak śmiałaś! I co ja teraz pocznę! Taki zmęczony jestem! Wszystko wyczerpane!
Zirytowała się.
— Domyślałam się, że jesteś głodny i dałam ci to, co miałam, a ty się o to rzucasz...
Uderzył pięścią w stół.
— Ach ty, głupia, głupia! Wszakże ja jestem mężczyzna i mogę wytrzymać, ale ty, matka, musisz coś mieć... Czy kiedy mówiłem ci, że jestem głodny? Mogę nie jeść dziesięć dni, sto dni, ale jakże — ty karmisz przecie! I dziecko ma być głodne...
— Przecież ten kawałek chleba będzie gdzieś można dostać!
Zerwał się z krzesła i przyskoczył do niej z roziskrzonemi oczyma.
— Idjotka! Głupia! Gęś! Gości mnie! Ona mnie częstuje! Słyszysz: Niema chleba! Słyszysz? Niema chleba!
— Gdzieś przecie będzie można dostać!
— Gdzie? Skąd? Zaco?
Wyjął z kieszeni portfel i wyrzucił z niego banknot dziesięcio-rublowy.
— Ostatnie! Więcej nie mam! Rozumiesz?
— Ależ tyle ci winni!
— Kobieto, kto ma dziś pieniądze! Banki zamknięte! O, Boże, Boże! Myślałem, że bodaj jeszcze na dziś choćby od biedy wystarczy ci, można było dętego chleba coś dokupić, a teraz co ja pocznę, co pocznę! Przecież nic nie mam!
Z kurczowo zaciśniętemi dłońmi przyskoczył do niej.
— Słuchaj mnie! Słuchaj! Nie mam ci co dać jeść! Dziecko będzie głodne! A ty dałaś mi — swój chleb! Psiakrew! Zawsze musi na złość zrobić, zawsze jakiś idjotyzm ze starych czasów! Nie rozumiesz, że to wszystko stare zdechło? Niema chleba, niema ciastek, niema sprawiedliwości, niema prawa, niema nic!
— Pan Bóg jest jeszcze nad nami! — rozpłakała mu się żona.
Spłakali się oboje.
— Tak. Pan Bóg jest! — mówił Niwiński, kiedy wreszcie przyszli do siebie oboje. — Pan Bóg jest, czuję to dziś więcej niż kiedykolwiek. Nie wiem, co z nami będzie, moje drogie, złote dziecko, które nie rozumiesz nic, ale wierzę... Wierzę i rozumiem obrazy, przedstawiające Przenajświętszą Rodzinę... Wiem dziś, co znaczy święty Józef z tą swoją trzecioplanową twarzą. — Co jemu lilje, co jemu zaszczyty!... Byle mógł wreszcie wyprowadzić swoich do ziemi spokojnej...
Była znów dobra i piękna. Obudzonemi, niespokojnemi, lecz słodkiemi oczami zaglądała mu w duszę:
— A więc cóż będzie dalej?
— Co będzie dalej, dziecinko? Cóż ja mogę wiedzieć? Wiem jedno tylko: że przetrząsnąłem do głębi całą swoją duszę i stając wobec tych czasów i ludzi z tobą i dzieckiem naszem, szczerze mogę powiedzieć, iż sprawiedliwość jest po naszej stronie! Krzywdzą nas, gdy my nie chcieliśmy nigdy niczyjej krzywdy! Ktoś tam gdzieś musiał napisać złe książki — bo między dzisiejszymi ludźmi mało dzieje się według serca — wszystko według przepisu! Nie trzeba o tem zbyt dużo myśleć i zbyt dużo mówić. Powiadają, że wszystko jasne i uczciwe, czem żyliśmy, miłość, honor, piękno, wierność, że to są wszystko marne słowa! A my odpowiedzmy im: — I nie wódź nas na pokuszenie! — A tak ja, jak ty, w tem dziecku malutkiem mamy zbawienie swoje! Człowieka dobrego mamy wychować i zrobimy to tak, jak nas uczono. Czas jest zły, lecz człowiek przemoże wszystko.
Tegoż samego dnia rozeszły się naraz głuche pogłoski o rozpoczętym przez wojska niemiecko-austrjackie marszu na Ukrainę i Kijów. Jaką drogą wieści te nadchodziły, nie wiedział nikt, szerzyły się jednak z błyskawiczną szybkością i przynosiły nawet szczegóły.
W redakcjach polskich nie wiedziano nic, nie wierzono pogłoskom.
Skoczył Niwiński do Czechów.
Też nic nie wiedzieli.
W pismach bolszewickich nie było o ruchach na froncie najmniejszej wzmianki. Rozpisywano się za to o Odesie, o Taganrogu czy o Rostowie nad Donem, o wielkich zwycięstwach bolszewickich nad Kaledinem i Korniłowem, który gdzieś tam na południu formował armję.
Przez parę dni nie było żadnych wiadomości.
A naraz znów ze wszystkich stron zaczęły sypać się wieści, donoszące, iż wojska austro-niemieckie posuwają się naprzód. Austrjacy zajęli podobno Łuck, Równo, Dubno, mówiono, że do Równa przyjechał niemiecki pociąg pancerny, zaś podjazdy zapędzają się już pod Berdyczów. Opowiadano sobie to w cztery oczy, szeptem, bojąc się szpiegów bolszewickich. Twarze uśmiechały się mściwie, oczy świeciły.
— Niemcy tu zaraz zrobią porządek z bolszewikami.
— Jej Bohu! Jak tylko wejdą, toż ja swojemu szwajcarowi-kanalji po mordzie dam za te wszystkie „zabastowki!“
— Ja całą służbę wyrzucę! Pomyślcie sobie panowie, ta swołocz zażądała ode mnie, aby raz na tydzień całe moje mieszkanie do nich należało. Żurfiksy dla swoich przyjaciół chcieli urządzać!
Niewątpliwie, biedni ludzie znużeni byli przejściami i bali się teroru bolszewickiego, od którego nadejście wojsk austrjackich mogło ich wyzwolić. Dzięki temu jednak niesłychanie wzrastały sympatje dla Austrji, a to oburzało Niwińskiego, który właśnie tego państwa z żywiołową nienawiścią nie znosił.
— Łajdackie państwo, łajdacki rząd, a tak przewrotny i podły, jak żaden na świecie! — wybuchnął przed Szydłowskim. — Samo istnienie tego zlepku jest niesprawiedliwością i nieustającą krzywdą. Mówi się o Rosji, że bagnetami i żandarmerją stała! To właśnie Austrja jest żołdackiem państwem, tak żołdackiem i policyjnem, jak żadne inne na świecie! Ten potwór ma poprostu djabelskie szczęście! Głupie narody same lezą mu w paszczę. Dobrowolnie wleźli w nią Czesi, nas niektórzy już ciągną jak i przed wiekami ciągnęli, a teraz i Moskale się pchają...
— Żeby tylko te narody tej paszczy nie rozsadziły, mój panie! — odpowiedział z uśmiechem Szydłowski. — Cały świat trąbi wciąż o rozumie niemieckim. Znam Niemców i w rozum ich nigdy wierzyłem i — jak się pokazało — miałem słuszność. Żeby jednak byli zdolni do popełnienia tak kapitalnego głupstwa, jak wkroczenie na Ukrainę, tego nigdy nie przypuszczałem. To ich zgubi.
— Ja tu na nich czekać nie będę! — uderzył pięścią w stół Niwiński. — Nie poto przed laty uciekałem z legji, aby mnie potem za uszy z Rosji wyciągano. A kto wie, a może przecie po tej stronie da się jeszcze co zrobić. Zaś jeśli nie — to do Francji.
— Którędy?
— Choćby piechotą przez Chiny — wszystko jedno! Francuzi broni nie złożą, bić się będą do ostatniego. Tam jest nadzieja zwycięstwa!
— A żona i dziecko?
Zasępił się Niwiński.
— Tak. To straszne. Istotnie — niema wyjścia. Beze mnie zginą. Chociaż — mój panie, co ja im pomogę, jeśli mnie Austrjacy powieszą, wsadzą do dziury lub poślą na włoski front? Na to, żeby się ukrywać — nie mam pieniędzy, muszę zarabiać. Więc co? Więc Hela i tak musiałaby wrócić do domu, do rodziców, a potem sama na siebie pracować. Na jedno jej wyjdzie, czy zostanę, czy pojadę — zaś mnie to nie jest wszystko jedno! Absolutnie tu nie zostanę. Teraz trzeba się postarać o jak najwięcej pieniędzy — i czekać.
Wieczorem, szukając w kawiarni Ryszana, Niwiński spostrzegł siedzącego samotnie za filarkiem rotmistrza Obuchowa. Coś go tknęło. Pomyślał sobie, że ten milczący, tylko ze swym adjutantem przestający oficer, może nie nadarmo siedzi wciąż w Kijowie i nawet mogąc jak tylu innych uciec na Don, o Aleksiejewa, jednak nie ucieka.
— A może on wie co pewnego? — pomyślał.
Przystąpił do niego i spytał poprostu:
— Gaspadin Obuchów, wy słyszeli, że Austrjacy idą?
Obuchów podniósł głowę i spojrzał mu prosto w oczy.
Niwiński domyślił się, że Obuchów rozumie go.
— Da, da, idut.
— To znaczy — mnie czas uciekać?
— Niewątpliwie. Skoro budut, skoro budut! — podkreślił.
— Jak myślicie? Za dwa trzy tygodnie?
— Jaki dzień mamy dzisiaj?
— Dwudziestego pierwszego marca...
— Nie, jaki dzień, środa, czwartek?
— Czwartek.
Obuchów podniósł głowę i zamknął oczy, jakby coś liczył.
— W poniedziałek będą.
— A dokąd-że mi jechać?
— Wam? W Maskwu, w Maskwu!
— Cóż tam?
— Archangielsk ili Władywastok. Nic więcej nie mogę powiedzieć.
Tegoż jeszcze dnia przyszła urzędowa wiadomość o zajęciu Łucka. Na drugi dzień rano połączenie telegraficzne z Żytomierzem było przerwane. Pułki bolszewickie znów się uznały ukraińskiemi, czerwoną gwardję rozpuszczano, mówiono o ewakuacji miasta przez bolszewików; rozumie się, prasa bolszewicka nie pisała o tem wszystkiem zupełnie.
Trzeba było jechać.
Nadeszła chwila rozstania.
Załatwiwszy wszystkie swoje interesy Niwiński wpadł do domu pożegnać się z żoną. Naprzód stanął nad dzieckiem, które, świeżo przewinięte, leżało na łóżku. Córuchna, ujrzawszy go, zaśmiała się głośno i zaczęła podrygiwać nóżkami, tak że wyglądała, jak ryba, bijąca ogonem. Ucałował ją ojciec i krzyż nad jej główką nakreślił.
Płacząc, położyła mu głowę na piersiach żona.
— Dziękuję ci za wszystko! — mówiła.
Uścisnął ją z całej duszy.
— Miej wiarę i czekaj. Ja przyjadę.
Kiedyż ty, biedaku, przyjedziesz! — szlochała.
— Jak Polska będzie wolna.
— A jeśli nie będzie wolna?
— Polska musi być wolna, dziecinko! To już niedługo, wierz mi, to już wnet...
Oderwał się od niej siłą, odsunął ją od siebie, a potem wziął małą walizkę i skierował się ku drzwiom.
Tu jednakże usiadł na stoiku.
— O, jakiż ja jestem zmęczony! — jęknął.
— I jakże ty taki zmęczony pojedziesz?
— To nie to. Broniłem was. Broniłem z takim trudem — i obroniłem. Ciężko było, lecz nie zaznałaś głodu ani nędzy. Ludzi mordowano — a tobie włosa na głowie nikt nie skrzywił. A jednak dziś ja sam muszę was porzucić. Wiecznie te siły, które odrywają ludzi od siebie!
Aż się skręcił na stołku. Cierpiał fizycznie.
— Nie, ja się nie poddam, nie upokorzę się, nie, właśnie teraz nie... Muszę wygrać i wygram! Nie bój się.
Wstał.
— No, już. Bóg z wami. Zostań tu, nie wychodź za mną. Pamiętaj — czekaj! Przyjadę!
Wyszedł, nie oglądając się.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.