Dom tajemniczy/Tom II/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dom tajemniczy
Wydawca Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy
Data wyd. 1891
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Pantins de madame le Diable
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
Raport policyjny.

Z bramy pałacu Saint-Paul drzwi oszklone prowadziły na pierwsze piętro.
Malo wszedł szybko na schody, minął maleńki pokoik, potem salon umeblowany z widocznym przepychem, ale trochę już wyszłym z mody, i zastukał lekko do drzwi ukrytych za portyerą ze starego adamaszku czerwonego.
— Czy to ty, Malo?... zapytał z wewnątrz głos Luca de Kerjean.
— Tak, to ja, panie baronie...
— Wejdź, czekam na ciebie.
Służący nie dał sobie powtórzyć rozkazu i wszedł do buduaru owalnego bardzo eleganckiego z białemi obiciami, przyozdobionemi w mitologiczne widoki.
Pan de Kerjean, wpół leżąc na sofie pokrytej dywanem, bawił się koronką swojego żabotu i przeglądał okiem roztargnionem kartki romansu Crébillon syna.
W chwili kiedy Malo wchodził do buduaru, upuścił książkę kosztownie oprawną w czerwoną skórę ze złoconemi brzegami.
Służący skłonił się i stanął o kilka kroków od pana w postawie pełnej szacunku.
— Skoro cię tu widzę, powiedział Luc de Kerjean, to zapewne jest tam coś nowego?...
— Jest, panie baronie.
— Cóż takiego?...
— Książe de Simeuse opuścił pałac...
— Pieszo czy w powozie?...
— W karecie, panie baronie.
— Śledziłeś go?...
— Pan baron mi dał taki rozkaz...
— A gdzie pojechał?
— Prosto do naczelnika policyi...
Baron nie okazał najmniejszego zdziwienia.
— Tak być musiało... szepnął, naprzód byłem pewnym, że tak będzie...
A głośno dodał:
— Ma się rozumieć, pan de Sartines przyjął księcia de Simeuse?...
— Tak, panie baronie... przyjął go i to natychmiast... a ja bez straty czasu przyleciałem, aby uprzedzić o tem pana...
— Dobrześ zrobił — muszę wyjść...
— Czy mam zamówić konie?...
— Niema potrzeby — pójdę pieszo. Ubierzesz mnie tylko.
— Jaki kostium pan baron rozkaże?...
— Daj mi garnitur tabaczkowy i małą okrągłą perukę, kapelusz czarny bez galonu...
— Czy pan baron ubierać się będzie tutaj w buduarze?...
— Nie — w moim pokoju... — idź przygotuj wszystko... ja tam zaraz przyjdę...
Prosta zasłona z chińskiego atłasu oddzielała buduar od pokoju sypialnego, gdzie zaprowadzimy naszych czytelników.
Buduar ów urządzony był w prześlicznie naśladowanym najściślejszym stylu Ludwika XV-go.
Malo nacisnął jedną z ozdób na ścianie — a drzwi, których niktby się nie domyślał, otworzyły się natychmiast i ukazały wejście do drugiego pokoju, bardzo ciekawego i godnego uwagi.
Wyglądał on raczej na magazyn z ubiorami, aniżeli na garderobę młodego szlachcica.
Od góry do dołu pozawieszane tu były ubrania wszelkich kolorów i form wszelkich, a porozwieszane były w porządku, tak, ażeby łatwo było trafić.
Z pewnością garderoba jakiego pierwszorzędnego teatru nie mogła być lepiej zaopatrzoną.
Każda klasa społeczeństwa od najwyższych do najniższych — była reprezentowaną w tej kolekcyi łachmanów starych i nowych, świetnych i wyszarzanych.
Ubiory szlachty, dworaków, lokajów, mnichów, oficerów, żołnierzy, kupców, węglarzy, gałganiarzy i różne inne, znajdowały się w znacznym komplecie.
Bardzo długi wązki stół, ustawiony w środku, dźwigał na sobie kapelusze przeróżnych fasonów, peruki różnych kolorów, kije, laski, szpady, pistolety, puginały i t. p.
Z pomiędzy rozmaitych tych kostiumów, Malo wybrał kostium wskazany przez Kerjeana, któremu wystarczyło kilka minut na przebranie się zupełne.
Zamiast pończoch bawełnianych i szerokich trzewików z mosiężnemi sprzączkami, włożył pończochy jedwabne i trzewiki z czerwonemi obcasami, kilku zmarszczkami, zręcznie zrobionemi czarnym ołówkiem, dodał sobie z jakie dziesięć lat wieku — a małą okrągłą peruką i kapeluszem z opuszczonem rondem, zmienił fizyonomię do niepoznania.
W miejsce pierścionka herbowego, jaki połyskiwał na palcu lewej ręki, włożył pierścionek żelazny, na którym w miejsce oczka wyrżniętą była zapalona pochodnia.
Z pomiędzy lasek wybrał sobie trzcinę grubą, z gałką z kości słoniowej, w kieszeń od kamizelki wsypał garść złota i rzuciwszy raz jeszcze w lustro zadowolone spojrzenie, opuścił mieszkanie, naśladując z ogromnym talentem roztargnioną minę mieszczucha, co włóczy się po ulicach bez celu dla zabicia jedynie czasu.
Udał się w stronę pałacu naczelnika policyi.
Pałac ten i jego przyległości, znajdowały się wówczas, jak każdemu o tem wiadomo, na miejscu, jakie zajmują obecnie ponure gmachy ulicy Jerozolimskiej.
Część z dawnych budynków pozostała nawet do dziś jeszcze.
Pan de Kerjean wszedł w ciemne podwórze, na którego murach przechowały się słabe ślady fresków z XVII-go wieku — potem wszedł na schody na lewo, jak człowiek, któremu znany jest dobrze rozkład hotelu, i w sieni pierwszego piętra, napotkał ogromnego szwajcara, ubranego czarno ze srebrnemi akselbantami.
Szwajcar ten pilnował, aby żaden profan nie przeniknął do tajemniczego sanktuaryum policy.
— Czego pan sobie życzysz?... zapytał barona tonem nie zbyt uprzejmym, prawie dzikim, który służba wszelkich teraźniejszych biur, aż nadto wiernie przechowała jako zwyczaj i monopol.
Pan de Kerjean zdjął kapelusz, ukłonił się z miną pokorną, a nawet wzruszoną, odpowiednią fizyonomii i ubraniu osobistości, jaką przybrał na siebie.
— Łaskawy panie, rzekł słodziutko, pragnałbym jeżeli to możebne, pomówić z jednym z urzędników.
— W interesie osobistym?...
— Tak jest kochany panie.
— Nie można przeszkadzać urzędnikom, odpowiedział szwajcar opryskliwie.
— Wiem o tej zasadzie, ale wiem także, dodał Kerjean jeszcze słodszym głosem, że niema zasady bez wyjątków...
— Żadnych wyjątków!... przerwał cerber, żadnych wyjątków. Nie tu miejsce na pogawędki — proszę wyjść.
Nie zrażony wcale tą gburowatością, baron rzekł:
— Łaskawy, kochany panie, jak mieszkam ztąd daleko... bardzo daleko... za Paryżem... w Auteuil... w ojczyźnie Boiteau... Umyślnie się wybrałem i byłbym naprawdę w rozpaczy, gdybym miał zatonąć u brzegu, z powodu pańskiej dla mnie niełaskawości... Okaż się pan względnym dla mnie, a bądź, przekonany, że ci się odwdzięczę natychmiast.
Mówiąc to, baron wyjął z kieszeni luidora i wsunął go w rękę szwajcara..
Fizyonomia tego ostatniego rozjaśniła się nagle i stała się uśmiechniętą prawie.
— No!... no... widzę... żeś pan porządny człowiek — takim warto usłużyć... — Jak się nazywa urzędnik, do którego masz pan interes?...
— Mikołaj Barbet...
— A pan jak się nazywasz?...
— Dawid Verrier, do usług kochanego pana, i gdybym mógł...
— Nie mogę pozwolić na to, przerwał szwajcar, abyś pan rozmawiał tutaj, to byłoby wbrew przepisom, to mogłoby mnie narazić, uprzedzę jednak pana Barbet, że ktoś czeka na niego na podwórzu.. — No, idź pan tam i czekaj... — Pan Barbet zejdzie i spotkacie się niby przypadkiem ze sobą. To mnie od odpowiedzialności osłoni. Zrozumiałeś pan?...
— Doskonale.
Luc Kerjean podziękował, jak przystało, a szwajcar zniknął za drzwiami biurowemi.
Za chwilę mieszczuch, przechadzający się wolnym krokiem po podwórzu, zobaczył idącego ku sobie małego człowieczka, rzucającego do okoła ciekawe spojrzenia.
Mały ten człowiek szedł z odkrytą głową, miał na rękach czarne płócienne rękawy, żeby jak można najdłużej zaoszczędzić sukno mundurowego ubrania.
Baron zbliżył się doń i zaczepił temi słowy:
— Moje uszanowanie panu Mikołajowi Barbet...
— Ah!... to pan pragnął się widzieć ze mną, panie Dawid?... zapytał przybyły z pewnem ździwieniem.
— Ja, szanowny panie.
— Czemże mogę służyć panu?...
— Chodź pan trochę w tę stronę, powiedział Kerjean, biorąc pod rękę swojego interlokutora, ażeby go poprowadzić w głąb podwórza, gdzie nikogo nie było.
Pewny, że ich tu nikt nie będzie szpiegował, nachylił się do urzędnika policyi i szepnął mu do ucha:
— Pan de Sartines przyjmował przed godziną wielkiego pana, który się książe de Simeuse nazywa. Potrzebuję wiedzieć koniecznie natychmiast, co de Simeuse miał za interes do naczelnika policyi?...
— Będzie to rzeczą trudną, ale znowu nie niepodobną, odrzekł Mikołaj Barbet. Szwajcar stojący w przedpokoju naczelnika, ma zwyczaj podsłuchiwać podedrzwiami... Niewinną tę rozrywkę praktykuje w tym celu, aby sobie czas wolny uprzyjemniać.
— Dobrze pan jesteś z tym szwajcarem?...
— Jak najlepiej.
— Więc powie panu?...
— Pewnie... tylko...
Mikołaj Barbet nie dokończył.
— Tylko co?... powtórzył baron.
— Będzie to trochę kosztować...
— Wiele?...
— Dziesięć luidorów.
— Bagatelka!... Służę panu...
— Kiedy pan chcesz mieć wiadomość?...
— Zaraz!... za pół godziny najdalej...
— Będziesz ją pan miał za pół godziny, ale nie można czekać na mnie tutaj na tem podwórzu, bo mogliby pana zauważyć. Czy pan znasz szynczek skromnej powierzchowności z napisem: Au puits sans vin?... wychodząc ztąd na lewo?...
— Znam... z widzenia...
— No to zajdź pan do tego szynku. Po za ogólną salą jest tam mały oszklony gabinet — zajmij zatem ten gabinet i każ sobie podać ratafii, bo mają wyśmienitą... przyjdę tam, jak będę mógł najprędzej...
— Dobrze...
Nim kwadrans upłynął, Mikołaj Barbet i Luc Kerjean siedzieli naprzeciw siebie.
— I cóż?.. zapytał baron, szwajcar powiedział panu?...
— Naturalnie, że powiedział...
— Czego chciał książe de Simeuse?...
— Dokładnych wiadomości, o niejakim baronie Luc de Kerjean.
— Doskonale... cóż odpowiedział pan de Sartines?...
— Obiecał dziś wieczór prośbie zadość uczynić i przysłał nam rozkaz do wydziału, ażeby przejrzeć natychmiast szczegółowo wszystkie książki.
— Do waszego wydziału, powiedziałeś pan?... Czy to znaczy, że pan masz robić ten wyciąg?...
— Jeden z moich kolegów — dzielny chłopak, co się nazywa.
Luc de Kerjean zatarł ręce i mruknął pod nosem:
— Jakoś wcale dobrze idzie!... — Każ no pan podać nam papier, atrament i pióro... powiedział do urzędnika. —
— Co pan chcesz zrobić?...
— Zaraz pan zobaczysz.
Przyrządy do pisania przyniosła posługująca dziewczyna i baron napisał szybko ze dwadzieścia wyrazów — a następnie podał pismo interlokutorowi.
— Co to jest?... zapytał ciekawie Barbet. — To jest bruljon raportu o panu de Kerjean, który potrzeba tylko przepisać i odesłać księciu de Simeuse. Widzisz pan, że uprościłem jak mogłem najlepiej czynność pańskiego kolegi.
— Ale ba!... wykrzyknął urzędnik.
— Nie ma żadnego ale, przerwał nakazująco baron, musi być tak zrobione!... Oszczędź pan sobie niepotrzebnych uwag, a lepiej powiedz od razu wiele to może kosztować. Bądź przekonanym, że nie będę się targował.
— Dyabeł nie człowiek!... mruknął Mikołaj Barbet.
— Wiele mój przyjacielu, wiele?...
— Koledze potrzeba będzie dać najmniej dziesięć luidorów.
— A panu?...
— O!... ja się nie sprzedaję; ale żeby pana nie obrazić, przyjmę, co mi pan raczy ofiarować. Niech pan sam naznaczy.
— A więc tak samo dziesięć luidorów... — czy dosyć będzie?...
— Jesteś pan wspaniałomyślny jak książe!...
— Jestem tylko sprawiedliwy!... Nic za nic, to moja dewiza. Masz pan bruljon, a oto są i pieniądze. Liczę na pana.
— Niech pan będzie spokojny i uważa rzecz za załatwioną.
— Do widzenia, kochany panie Barbet, do widzenia...
— Do widzenia panie Dawid.
Rozeszli się — urzędnik powrócił do biura, baron pociągnął w kierunku hotelu na wybrzeżu Saint-Paul.


∗             ∗

Tego samego wieczoru, lokaj w liberyi pana des Sartines, przyniósł do hotelu Simeuse dużą, zapieczętowaną kopertę.
W kopercie znajdowały się dwie rzeczy: bilet wysokiego dygnitarza i papier, na nagłówku którego wydrukowane były słowa: Generalna policya królestwa.
A oto co zawierał bilecik:

„Mości książe!

„Stosownie do życzenia pańskiego, mam honor przesłać panu szczegółowy raport o szlachcicu bretońskim, zamieszkałym w Paryżu — Luc de Kerjeanie.
„Ponieważ interesuje się pan tym baronem, rad jestem, że wiadomości o nim są jak najlepsze.
„Szczerze rad jestem, mości książe, iż mogłem ci usłużyć, i proszę przyjmij zapewnienia etc. etc.“
Nie mamy potrzeby przytaczać treści raportu, skoro zredagowany został, jak wiemy, przez samego barona de Kerjean.
Słówko tylko powiemy jeszcze, zanim przejdziemy do następnego rozdziału.
Wiek ośmnasty był wiekiem wielkiego zepsucia.
Zdawało się, że wszystkie klasy społeczne, zatraciły najzupełniej poczucie moralności i obowiązków.
Agenci policyi paryzkiej byli to po większej części łotrzy bezwstydni, byli prawie wszyscy tacy jak ten, któregośmy przedstawili czytelnikom.
Sprzedawali się bez skrupułu każdemu, ktokolwiek płacił.
Wszyscy wiedzą też doskonałe o tem, że podrabianie pieczęci i listów, było w tej epoce narzędziem oszustw ogromnych.
Proszę rzucić okiem w ten smutny obraz, proszę spojrzeć następnie w nasz wiek tak osławiony, a najwięksi nawet z pomiędzy nas sceptycy zmuszeni będą chyba przyznać, że synowie dziewiętnastego wieku, lepsi są od praojców swych z ośmnastego stulecia.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.