Dom tajemniczy/Tom II/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dom tajemniczy
Wydawca Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy
Data wyd. 1891
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Pantins de madame le Diable
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
Zajazd pod Towarzyszem św. Antoniego.

Nie będziemy towarzyszyć baronowi w jego wizycie do hotelu przy ulicy Wały Św. Wiktora.
Nie będziemy opisywać rozczulającego przyjęcia, jakiego doznał od rodziny, której wdzięczność nie znała granic.
Pan de Simeuse widział w Kerjeanie szczyt poświęcenia się, i abnegacyi, i gorąco mu to okazywał.
Księżna nie śmiejąc poddawać się przeczuciom swoim, powtarzała:
— Ja muszę i będę kochać tego młodzieńca, jak gdyby był moim synem!...
Janina nakoniec obiecywała sobie zapłacić przywiązaniem siostry temu, który poświęcał się bez szemrania i skargi, który nakazywał milczenie zranionym swoim uczuciom, ażeby ją zachować dla Renégo de Rieux.
Potrzeba przypomnieć w tem miejscu czytelnikom naszym niektóre słowa wróżki, wyrzeczone do księżnej podczas wróżby, przy jakiej byliśmy obecni.
— Patrz pani — mówiła Perina — czarna kura nie żyje... padła w jednej chwili, jakby piorunem rażona!... Znaczy to, że niebezpieczeństw, jakie zagraża córce pańskiej, jest... śmierć nagła... Spojrzyj pani na głowę tej kury... leży na dwudziestym pierwszym przedziale kwadratu magicznego, co znaczy, że nieszczęście spotka ją w dwudziestym pierwszym roku... dziób dotyka pierwszego z dwunastu przedziałów, które oznaczają dwanaście miesięcy roku... Cios więc dotknie ją w pierwszym miesiącu roku, który dziś się właśnie rozpoczął.
Po przepowiedni tak jasnej, tak dokładnej, można było przypuszczać, że gdy miesiąc ten minie, minie również niebezpieczeństwo bezpowrotnie.
Z tego powodu książe ułożył się z baronem, że przez cały ciąg złowrogiego tego miesiąca szlachcie bretoński poświęci cały czas swój mieszkańcom pałacu Simeuse i nie będzie z niego wychodził aż późnym codzień wieczorem, gdy Bóg i matka czuwać będą nad śpiącą Janiną.
Projekt został niezwłocznie wprowadzonym w wykonanie i pierwszego zaraz dnia Kerjean przesiedział w hotelu do dziesiątej wieczorem, poczem udał się ztąd prosto do Czerwonego domu, gdzie go oczekiwała Perina.
Rozmowa dwojga przyjaciół nie trwała długo.
Kilka chwil starczyło Perinie na rozwinięcie przed zachwyconym słuchaczem głównych zarysów planu tem groźniejszego, że nie był wcale skomplikowanym i że żaden nieprzewidziany wypadek nie mógł zagrozić przeprowadzeniu go pomyślnie.
Poznamy wkrótce rezultaty tego planu.
Wyszedłszy z Czerwonego domu, Kerjean kazał się odwieźć do siebie na wybrzeże Saint-Paul. Pozostał tam tylko tyle czasu, ile mu było go potrzeba było na zmienienie ubrania, to jest na przebranie się w ów tabaczkowy garnitur, w którym był w biurze policyi.
Na palec lewej ręki włożył znowu tajemniczy pierścionek, oparł się na grubej trzcinie z gałką kościaną, a kapeluszem o szerokim rondzie przysłaniał twarz sztucznie postarzałą.
W chwili kiedy wyszedł i zamykał furtkę za sobą, przejeżdżał próżny powóz do najęcia, ciężko potrząsany nierównym biegiem dwóch szkap wychudzonych.
— A co... jedziemy, obywatelu... zawołał stangret. Doskonała kareta, świeżuteńko wysłana!... Konie dobre, nie zmęczone, jak wiatr polecą!... Siadaj obywatelu, powiozę cię jak księcia, za marne piętnaście sous!...
Na znak dany przez Kerjeana, gadatliwy furman przystanął i zsiadł z kozła, żeby otworzyć drzwiczki.
Baron rozsiadł się na twardych poduszkach.
— Gdzie jedziemy, obywatelu?... zapytał stangret.
— Ulica Puits-qui-Parle... odpowiedział Luc.
— A numer?...
— Zatrzymasz się na początku ulicy.
Powóz się potoczył.
We wskazanem miejscu pan de Kerjean wyszedł. |
— Masz więc trzydzieści, zamiast piętnaście sous, powiedział. Zapewne będę cię potrzebował nie za długo...
— Dobrze, szanowny obywatelu... będziemy czekać cierpliwie... podług rozkazu!.. Pięć lat w gwardyi francuzkiej służyłem!...
Kiedy Luc się oddalił, ex-żołnierz zaczął sobie nucić kuplet z modnej wówczas piosenki.
Luc szedł wolno wzdłuż ulicy Puits-qui-Parle, jednej z najwęższych i najbłotnistszych za dawnego Paryża.
Rozglądał się i w prawo, i w lewo, i odczytywał przy blasku księżyca szyldy pozawieszane na domach.
Po kwadransie poszukiwania zatrzymał się nareszcie.
Znalazł czego szukał.
Po nad nizkiemi drzwiami i po nad oknem na parterze, którego zatłuszczone szyby przepuszczały słabe zaledwie światło, wisiał na zardzewiałym starym haku jeden z szyldów modnych w XVIII wieku.
Szyld ten więcej niż naiwny, przedstawiał prosie wyrżnięte z drzewa, na czerwono pomalowane, z czterema złoconemi nogami.
Na środku domu wymalowany był na murze napis dużemi literami:

„Wygodne tanie mieszkania.“

Drzwi Od sklepu były uchylone, ciepły ostry zapach smażącej się tłustości i przypalonego pieczystego z wewnątrz się wydobywał.
Luc skrzywił się z obrzydzeniem i przyłożył — do nosa uperfumowaną chustkę, zaraz jednak zaniechał tej arystokratycznej manifestacyi i popchnął drzwi przed sobą.
Sala, do której wszedł, nizka, wązka i długa, stanowiła jednocześnie szynk i zakład rzeźniczy.
W głębi widać było duży komin, na którym przy wielkim ogniu piekły się gęsi i indory; mały zabłocony chłopak obracał rożno.
— Kawałki mięsa i ryby smażyły się na patelniach, sznury kiełbas i kiełbasek, salcesony i szynki wisiały u sufitu.
Stoliki porozstawiane po całej sali, czekały na biesiadników, których dotąd nie było jeszcze wcale.
Dwie brudne służące myły kubki ołowiane i stosy talerzy fajansowych, pospolitych i znacznie powyszczerbianych.
Gospodarz zakładu, gruby, nizki człowieczyna, z nosem mocno czerwonym, w czapce białej bawełnianej i w ogromnym białym fartuchu, z ogromnym dobrze wyostrzonym nożem w jednym, a warząchwią w drugim ręku, doglądał jednocześnie i pieczenia i smażenia.
Odwrócił się do przybyłego, podniósł prawą rękę do czapki, co miało ukłon oznaczać, i z zachęcającą bardzo miną zapytał:
— Czy pan przychodzi jako biesiadnik, czy jako lokator?... Czy mam panu ofiarować ładny pokój na pierwszem, czysto umeblowany, czy też przepyszne skrzydełko indyka i porcyę smażonej ryby, dziś rano ułowionej?...
— Mój kochany panie, odpowiedział na to Kerjean, pańskie pieczyste i pańskie smażone ryby wyglądają prześlicznie, a pewny jestem, że i umeblowane pańskie pokoje świetnie się przedstawiają, ale ja nie przychodzę tutaj, ani jako lokator, ani jako konsument, przychodzę tylko jako interesant.
Fizyonomia grubego człowieka mocno się przeciągnęła.
— Jako interesant... powtórzył, e!... e!... godzina na to trochę za późna.
— Nie jestem wcale tego zdania, skoro drzwi zakładu jeszcze otwarte, a pan nie śpisz jeszcze także...
— Więc pan chce się dowiedzieć o kogoś, co mieszka w moim domu?...
— Tak.
— O kogóż to takiego idzie?...
— O muzykantów z Estramadury.
Ta prosta odpowiedź barona wywołała wrażenie, jakie przywiązywane bywa do pewnych formułek magicznych wschodnich.
Gruby gospodarz zatrząsł się od stóp do głów, zmarszczył czoło, oczy mu zabłysły, policzki się nadęły, jak u piorunującego Jowisza, a łyżka i nóż z hałasem uderzyły o siebie.
— Muzykanci z Estramadury?... wykrzyknął głosem drżącym ze złości. Pytasz się pan o muzykantów z Estramadury?...
— No tak... odpowiedział Kerjean, zdumiony tym nagłym, niewytłomaczonym wybuchem.
— Pan znasz tych ludzi?... rzucił gospodarz tym samym co poprzednio tonem.
— Czyż jest w tem coś niestosownego?...
— Więc jesteś ich wspólnikiem, takim samym jak oni bandytą!... ciągnął gospodarz z furyą coraz większą. O!... z pewnością, żeś nie wart więcej od tych nędzników, można to poznać od razu, mimo, żeś lepiej trochę odziany... Nie wiem, dla czego nie zawołałem dotąd ludzi i nie kazałem cię od razu związać jak barana!.. No... wynoś się ztąd tylko prędko, bo inaczej jak psa cię wyrzucę!... Zmykaj, bandyto, zmykaj, niechaj cię gdzie indziej powieszą!...
Gospodarz, coraz bardziej rozgniewany i upojony własnemi słowy, zbliżył się groźnie do Kerjeana z ręką wyciągniętą, jak gdyby chciał słowa w czyn zamienić.
Baron nieruchomy, z rękami założonemi na krzyż, czekał z zupełnem spokojem.
Stanowcza ta postawa, podziałała niby zimna woda na rozsierdzonego oberżystę.
Zatrzymał się o kilka kroków od Kerjeana z miną niepewną, zaambarasowaną i zawstydzoną prawie.
— A!.. odezwał się po chwili baron tonem wyniosłym, czyś ty przypadkiem nie zwarjował, panie gospodarzu?... Czy pan wiesz, co robisz, czy nie pojmujesz, że twoje niedorzeczne postępowanie zaprowadzić cię może daleko?... Chcesz zawołać ludzi, żeby mnie przytrzymali!... chcesz rękę na mnie podnieść!... Czy nie wiesz, że obelgi i zniewaga czynna przewidziane są i surowo przez prawo karane? Jakiem prawem traktujesz, jak ostatniego łotra, uczciwego człowieka, którego nie znasz wcale?... jakiem prawem chcesz mnie wyrzucać za drzwi bez powodu?... Jeżeli nie jesteś waryatem, to co to wszystko miało znaczyć?...
Gospodarz zupełnie pobity ścisłą logika wymówek i argumentów, zaczął zwijać w palcach koniec swojego fartucha i mówił:
— Przyznaję!... że może za gorąco trochę postąpiłem.. Nie przeczę temu, broń Boże, ale cóż pan chcesz... to było nad siły moje... Posłyszawszy, że się pan pytasz o tego bandytę Carambo i o jego godną siostrzyczkę... wściekła mnie pasya porwała i powiedziałem sobie: — Oto jakiś z ich bandy, hajże zatem na niego!...
— I chciałeś pan napaść na mnie?...
— Z gustem, co prawda...
— Popełniłbyś był najokrutniejszy błąd w świecie!... odrzekł Kerjean. Ale przecie każdy grzech może być odpuszczony. Nie mówmy o tem więcej... Potrzebuję bezzwłocznie rozmówić się z dwoma muzykantami, których nazwisko w taką złość pana wprowadziło, lecz z tego, co posłyszałem, wnoszę, że ich tu już nie znajdę...
Oczy grubego człowieka zabłysły na nowo.
— Nie!... do wszystkich dyabłów!.. nie tu!... wykrzyknął, już ich tu nie ma, i jeżeli chcesz się pan dowiedzieć, gdzie ich najprędzej znaleźć, to ci zaraz powiem...
— Bardzo będe za to wdzięczny...
— No to idź-że pan sobie i zapytaj się o nich w więzieniu Châtelet...
— Jakto?... zawołał ździwiony baron, zostali przytrzymani?...
— A przynajmniej będą wkrótce przytrzymani, zapewniam pana!... Zaraz jutro rano podam na szelmów skargę, a że jestem człowiekiem znanym i szanowanym w całym kwartale, proszę mi wierzyć, że ta skarga dobrze będzie przyjętą...
— Skargę?.. powtórzył Kerjean. A cóż ich pan będziesz skarżył?...
— Co panu do tego?...
— Bardzo mnie to obchodzi... chociaż zaledwie znam tych ludzi, chociaż widziałem ich raz tylko i to przez parę minut zaledwie. Mam jednakże pewne powody, żeby się niemi interesować.
Gospodarz spojrzał na barona badawczo.
— Co prawda, rzekł do siebie, cyganka jest bardzo ładna... ma oczy czarne, a błyszczące jak słońce!... Oczy te wytłomaczyć mogą wiele rzeczy...
Głośno zaś dodał:
— A więc, ponieważ interesujesz się pan temi ludźmi, to panu powiem, że mnie okradli!... szkaradnie okradli!...
— Na dużo?...
— Na ogromnie dużo..
— Na wiele?....
— Co najmniej na trzy luidory...
— I dla tak mizernej sumki, myślisz pan kazać uwięzić nieszczęśliwych?... wykrzyknął Kerjean.
— Co pan nazywasz mizerną sumką?... odrzekł cierpko gospodarz. Trzy luidory to siedmdziesiąt dwa liwry, czy pan wiesz, co to znaczy?... Nie boli pana strata, bo nie z pańskiego woreczka pochodzi!... Może oddasz mi pan te pieniądze, kiedy są taką marnotą dla ciebie?...
— Oto są...
I baron, powiedziawszy to, rzucił trzy sztuki złota do ręki grubego człowieka, który osłupiały, oniemiały, tą niespodziewaną wspaniałomyślnością, czemprędzej schował luidory do kieszeni i zdjąwszy bawełnianą czapkę, ukłonił się Lucowi do samej ziemi.
— Teraz już się panu nic nie należy, wszak prawda... zapytał Kerjean.
— Ani szeląga, szlachcicu...
— Nie mam honoru być szlachcicem... przerwał baron, jestem prostym obywatelem z Auteuil, dostatnim wprawdzie... ale nic więcej...
— Tak, mój godny panie... ma się rozumieć, że nie ma już teraz mowy o skardze... Dzięki panu, nie skarżę się już na nic, ani na nikogo, przeciwnie...
— Zrób mi pan więc przyjemność i opowiedz co powoduje tę zawziętą złość twoję ku biednym ludziom, którzy nie zdaje mi się, żeby byli tak bardzo znowu winni.
— Jestem na rozkazy łaskawego pana.
— Słucham zatem...
— Muszę panu powiedzieć, że ten tam Caramba, nazywam go Caramba, bo nie wymówi trzech słów, żeby nie użył tego zaklęcia swojego; otóż ten łotr, ten muzykant, jest w gruncie rzeczy dobry dyabeł, a jego cygańska siostra... to prawdziwa perła piękności, to rzadkość słowo honoru!... Zamieszkali oboje w moim domu przed piętnastu może dniami... Ponieważ pan ich widziałeś, to wiesz, że brat nie zapłaci swoją miną, a siostra, chociaż podobniejsza do królowej, niż do śpiewaczki podwórzowej, ma całego majątku, te tylko gałgany, co na sobie... Caramba w dniu, w którym przyszedł do mnie, oprócz długiej szpady, mandoliny i tamburina, niósł na ramieniu sękaty kij, na końcu którego zawieszony był węzełek zawiązany w starą chustkę... To co zawierało się w tym węzełku, dukata nie warte było... Nie miałem, co prawda, ochoty przyjmować podobnych lokatorów, ale ona taka piękna, a on tyle mi ładnych słówek nagadał, że zdecydowałem się oddać im dwa małe pokoiki na strychu, bardzo dobrze położone i posiadające wyborne świeże powietrze...
— Na strychu?... przerwał Luc.
— Co prawda na strychu, ale strych ten bardzo jest wygodny i doskonale umeblowany, zapewniam pana!... Ponieważ nowi lokatorzy zapewniali mnie, że zarabiają na życie, grywając po restauracyach i innych miejscach publicznych, wymogłem na nich obietnicę, że co wieczór płacić mi będą z dziennego zarobku... Przez pierwszy tydzień szło wszystko jak najlepiej, brat i siostra bardzo byli akuratni, a ja dostarczałem im za to bardzo dobre pożywienie za tanie pieniądze... W następnym tygodniu Caramba okazał się już mniej akuratnym w wypłatach... byłem jednakże cierpliwy... bo mam dobre serce i kontentuje się jakąkolwiek zaliczką... Ale z kolei i zaliczki ustały... Musiałem im odmówić kredytu, to jest zaprzestałem dostarczać żywności i musiałem zagrozić im wyrzuceniem, jeżeli pieniędzy nie otrzymam... Byłem w swoim prawie, nie prawdaż, proszę pana?...
Luc skinął głową potakująco.
— W tłusty czwartek przed północą, ciągnął oberżysta, braciszek i siostrzyczka powrócili tacy uszczęśliwieni, że zaledwie ich poznałem... Caramba pozwalał sobie nawet żartów ze mną niestosownych... Dał mi parę prztyczków w nos i poklepał po brzuchu!... Pomyślałem sobie, że ci ludzie muszą mieć chyba pieniądze!... Skorzystałem z okazyi i posłałem rachunek... Caramba parsknął śmiechem, wyjął z kieszeni garść złota i zaczął nim potrząsać przed mojemi oczami...
— Chwalił się mojemi dwudziestu pięciu luidorami!... pomyślał Kerjean.
Gospodarz mówił dalej:
— Olśnił mnie widok złota... Cofnąłem prędko rachunek, bo jak panu wiadomo, nam gospodarzom nie chodzi o natychmiastowy odbiór pieniędzy, jeżeli tylko mamy pewność zapłaty... Caramba obstalował kolacyę obfitszą i delikatniejszą — całego luidora, szynkę, kiełbaski i dużego karpia z sosem... wychlał też, nie wiem już wiele butelek najlepszego wina z mojej piwnicy. I z jedzenia i z picia był najzupełniej zadowolony... Nazajutrz, to jest wczoraj, to samo używanie... Ma się rozumieć, że rachunek rósł, niby pęcherz wiatrem nadymany... Nad wieczorem Caramba wyszedł i nie było go ze dwie godziny. Kiedy powrócił, miał minę tak zbiedzoną i opuszczone uszy, że poczułem pewną obawę. Podałem mu rachunek na całe sześćdziesiąt liwrów!... Spojrzał na mnie złowrogo. — Przygotuję pieniądze odparł ponuro, napisz pan tylko pokwitowanie i przyjdź na górę za pięć minut... Uspokoiła mnie ta obietnica... podpisałem pokwitowanie i po pięciu minutach już byłem na strychu... Osądź pan moje zdumienie i złość moję... Znalazłem... oba pokoje puste!... kiedy wchodziłem na schody, brat i siostra ukryci za drzwiami pierwszego piętra, żeby mnie przepuścić, uciekli, ażeby zaś ukoronować cały ten ohydny postępek, on szelma, bo nie ona, przechodząc przez dolną salę, skradł mi najpiękniejszą szynkę — szynkę bajońską, wartującą dwanaście liwrów! — Oto ich czyny! Przyzna pan chyba, że na takie bezeceństwa, mam prawo zanieść skargę i domagać się sprawiedliwości!
Kerjean przyznał w zupełności racyę gospodarzowi, co niezmiernie tegoż ucieszyło, i opuścił zakład.
Idąc mówił do siebie:
— Zaczynam doprawdy wierzyć, żem się urodził pod szczęśliwą gwiazdą! Wszystko wiedzie mi się jakoś! — Gdybym się był spóźnił o dwadzieścia cztery godziny, moje najpiękniejsze plany w niweczby się były obróciły! Za nędzne trzy luidory, miała się dostać do więzienia ta Estella, ta cyganka, od której cały mój przyszły majątek zależy! Na szczęście w porę przybyłem! Trzeba teraz odnaleźć brata i siostrę i to prędko... Albo bardzo się mylę, albo zaraz jutro, a może nawet tej nocy na ślad ich natrafię.
Rozmawiając tak ze sobą, baron szedł prędko i doszedł wkrótce do ex-gwardzisty francuzkiego, który pośpiesznie mu drzwiczki otworzył.
— Gdzie jedziemy, obywatelu?... zapytał.
Przez chwilę de Kerjean się namyślał, bo naprawdę nie wiedział, gdzie się ma udać, ale nakoniec powiedział:
— Na most świętego Eustachego, obok szpalerów.
— Dobrze obywatelu!
Woźnica wsiadł na kozieł i zaciął konie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.