Dom tajemniczy/Tom II/XXXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dom tajemniczy
Wydawca Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy
Data wyd. 1891
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Pantins de madame le Diable
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXIII.
Stacya pocztowa.

Saint-Michel, była to mała mieścina, położona w malowniczej miejscowości, wysadzonej przepysznemi drzewami orzechowemi.
Poczta mieściła się w dużym domu na końcu długiej ulicy, a duży ogród owocowy oddzielał ją zupełnie od zabudowań innych.
Mała szara furtka w parkanie na drogę wychodziła.
W chwili, kiedy baron około tej furtki przechodził, posłyszał rozmowę dwóch młodych głosów mężczyzny i kobiety.
Trzymając się zasady, że każda podsłuchana tajemnica, może się na coś przydać, przystanął i nadstawił ucha.
To co posłyszał, nie zdawało się interesować go bardzo.
Było to dokończenie miłosnej kłótni.
Młodzieniec wyrzucał dziewczynie, że go kokieteryą swoją do rozpaczy doprowadzała, że zbyt łaskawie przyjmowała nadskakiwania jakiegoś Jana-Ludwika, że aż trzy razy przetańczyła z nim w stodole!...
Dziewczyna odpowiedziała, że jeżeli tańczyła z Janem-Ludwikiem, którego nie cierpiała, to dla tego jedynie, że ukochany przez nią Cezar udawał zazdrosnego i ani razu jej nie poprosił...
Przyjmowała łaskawie zaprosiny Jana Ludwika, bo była wprost zmuszaną do tego przez ojca, który protegował bardzo tego potwora i wolałby ją wydać za niego, niż za Cezara, dla tej prostej przyczyny, że Jan Ludwik posiadał grube pieniądze, a Cezar nie miał ani grosza.
— Ale ja się dorobię majątku!... wykrzyknął smutny kochanek. Jestem o dziesięć lat młodszym od Jana-Ludwika, a pocztylionem jestem dopiero od roku... Zkąd mogłem dojść do oszczędności?... Za dziesięć lat zobaczycie...
— Niestety, ojciec mój nie będzie chciał czekać dziesięciu lat na moje wesele... odpowiedziała młoda dziewczyna. Ojciec powiada, że już i tak wielki czas na mnie, powiada, że nie trzeba nigdy zbyt długo zwlekać z pozbyciem się dziewuch z domu...
— No więc nie pozostaje mi nic innego, jak się powiesić.
— Czyś zwaryował, Cezarze!... Ależ toby był najlepszy sposób obrócenia w niwecz naszego małżeństwa!...
— Więc cóż chcesz, żebym zrobił?...
— Dorób się co tchu majątku.
— Jakim sposobem?...
— Czy ja wiem?... Pomyśl sam już nad tem. Jan-Ludwik to sprytny chłopak... i dla tego bogaty... Ma on już z górą sto dukatów swoich własnych...
— No to i ja będę sprytny, jak Jan-Ludwik, i ja będę miał wkrótce więcej niż sto dukatów...
— Byłoby to doskonale, ale trzeba się bardzo śpieszyć... Ja mam cierpliwość, mój biedny Cezarze i czekałabym ilebyś chciał na ciebie, ale mój ojciec pragnie urządzić wszystko ekstrapocztą...
— Będę gnał co mi sił starczy, byleś tylko ty mnie kochała...
— Wiesz dobrze, że cię kocham...
— I nie wyjdziesz za Jana-Ludwika?...
— Nie... Ja go przecież znosić nie mogę...
— Na prawdę?...
— Daję ci na to słowo uczciwej dziewczyny... No, ale bywaj zdrów... uciekam, bo już przeszło kwadrans rozmawiamy i ojciec napewno już mnie poszukuje...
— Do widzenia zatem, Madelaine...
— Do widzenia, Cezarze...
— Pamiętaj o mnie...
— Nigdy w życiu nie zapomnę...
Kerjean posłyszał odgłos pocałunków, poczem zaraz mała furtka otworzyła się po cichu i młoda, ładna blondyneczka wyskoczyła na drogę.
Ujrzawszy o kilka kroków, jakiegoś nieznajomego, odwróciła główkę i uciekła przez pola niby sarenka spłoszona.
Baron uśmiechnął się i poszedł dalej w stronę domu pocztowego, który był zajazdem jednocześnie.
Niebawem znalazł się na dużem podwórzu, otoczonem stajniami i stodołami, i przestąpił próg kuchni, która służyła także za pasażerską salę.
Hoża, wiejska dziewczyna, w krótkiej spódniczce, zbliżyła się zaraz do niego i zapytała:
— Co pan łaskawy sobie życzy?...
— Butelkę najstarszego i najlepszego wina z waszej piwnicy, odparł Kerjean, a także kawał tej ładnej pieczeni, którą widzę na rożnie...
— W tej chwili przygotuję panu miejsce w małym pokoiku, gdzie panu bardzo będzie wygodnie.
W parę minut Kerjean siedział już przy stole, nakrytym białym jak śnieg obrusem, przed pieczenią, która spoczywała apetycznie na fajansowym w kwiatki talerzu i obok butelki, poważnie od starości omszałej.
Biesiada była, jak wiemy, pretekstem tylko, albo sposobem.
Baron zaledwie dotknął jedzenia, wypił parę kropel wina i zaczął wypytywać młodej służącej:
— Czy nie macie tutaj pocztyliona Cezara?.,,
— Jest, proszę pana... bardzo dobry chłopak... Czy go zna pan łaskawy?...
— Nie. Ale słyszałem o nim od jednego z przyjaciół moich, z którym jeździ czasami... Czy w tej chwili jest w domu?...
— Zapewne, bo to dzisiaj jego właśnie dyżur...
— Czy mógłbym się z nim rozmówić?...
— Dla czegóżby nie?... Pójdę zaraz po niego...
Służąca wyszła i Kerjean usłyszał, jak piskliwym głosem wołała na podwórzu:
— Cezar... hej!... Cezar!... chodź no, chodź, tylko prędko...
Kochanek Madelaine nie dał czekać na siebie.
Był to rosły dwudziesto-dwu letni chłopak, ładny jak dziewczyna i bardzo nieśmiały.
Wszedł do małego pokoiku z miną nader zakłopotaną, obracając w ręku pocztylioński kapelusz, ażeby dodać sobie odwagi.
Zaledwie, że się ośmielił podnieść oczy na barona i wyszeptać:
— Czy to pan mnie żądał?...
— Tak jest, mój przyjacielu, odpowiedział Luc, jeżeli się Cezar nazywasz?...
— Do usług pana...
— Mam z tobą do pomówienia, mój drogi... Ale najprzód, ciągnął baron, zobacz, czy nas kto nie podsłuchuje...
Pocztylion podszedł do drzwi, otworzył je i zamknął z powrotem, a potem powrócił do stołu i powiedział:
— Nikt nas nie będzie mógł słyszeć proszę pana...
— Mój przyjacielu, zaczął Luc, ja się bardzo tobą interesuję...
— Mną!... mruknął żdziwiony Cezar.
— No... tak... tak, i dam ci zaraz tego dowód. Wiem, jak stoją twoje interesy... Kochasz i jesteś kochanym przez prześliczną blondynkę, imieniem Madelaine...
Pocztylion, gdy to posłyszał, skrzyżował ręce i otworzył usta.
Nie mógł się powstrzymać od okrzyku:
— Jakto?.. Pan zna Madelaine?...
— Wiem przynajmniej o waszej miłości... wzrusza mnie ona i chcę wam dopomódz... Jan-Ludwik nie jest godnym ciebie rywalem.
Usta Cezara zadrżały, oczy na wierzch mu prawie wyszły.
Kerjean mówił dalej:
— Na nieszczęście, Jan-Ludwik jest bogatym, a ty nie masz nic, ma on więc nad tobą ogromną przewagę... Ale może znajdę ja sposób na zaradzenie złemu... i to dobry nawet sposób...
— Jaki?... zapytał żywo Cezar.
— Gdybyś miał, tak jak Jan-Ludwik, sto dukatów w kieszeni, to ojciec Madelaine, tobieby oddał z pewnością pierwszeństwo; czy tak?...
— Z pewnością... że tak... ale ja nie mam ani grosza.
— Cóżbyś dał zato, żeby posiąść potrzebne pieniądze?...
— Wszystko, coby pan zażądał... dwa palce... dziesięć lat życia...
— No, więc ja znam kogoś, który ci ofiarowywa piętnaście luidorów do dyspozycyi...
— Piętnaście luidorów, czy to czyni sto dukatów?...
— Czyni to z górą sto dukatów, bo wynosi o sześćdziesiąt liwrów więcej...
— Czy pan sobie nie szydzi ze mnie?...
— Daję ci słowo, że nie...
— Gdzież jest ten ktoś, co mi chce wyświadczyć taką łaskę?...
— Ja jestem właśnie tym ktosiem.
— Chce mnie pan zrobić bogatym, tak za nic i od razu?... wykrzyknął Cezar, pokręcając głową z niedowierzaniem. Nie... nie... to być nie może... Niech pan mówi co chce, ale ja nie takim znowu głupi, żeby uwierzyć...
Kerjean wyjął z kieszeni rulon złota, rozwinął go, odliczył piętnaście luidorów, a połyskując niemi przed olśnionemi oczyma pocztyliona powiedział:
— Od ciebie zależy, zostać posiadaczem tego skarbu...
— A cóż mam w tym celu uczynić, wielki Boże?...
— Wyświadczyć mi pewną przysługę.
— Przysługę?... Ależ dobry panie, ja bym gotów zrobić panu trzysta przysług, gdybym był tylko w stanie.,
— Jedna wystarczy... ale muszę ci zupełnie zaufać, żeby powiedzieć o co chodzi, muszę ci bowiem wyjawić tajemnicę bardzo ważną. Przysięgnij mi, że nie powtórzysz nikomu, nawet Madelaine jednego słowa z tego co posłyszysz...
Cezar z zapałem wykonał żądaną przysięgę.
— Jestem bogatym szlachcicem, ciągnął de Kerjean, a jednakże położenie moje jest pod pewnym względem bardzo podobnem do twego... Tak samo jak i ty ubóstwiam pewną dziewczynę, kocha mnie tak samo, jak twoja kocha ciebie, ale ojciec podobnie jak ojciec Madelaine, nie chce pozwolić na nasze połączenie, chce wydać córkę za starca, którego ona nienawidzi... Nie pozwała mi bywać u siebie i do tej pory nie miałem ani raz jeden sposobności pomówić z nim sam na sam i przedstawić mu moję prośbę... A pewny jestem, że gdybym mógł się z nim tylko rozmówić bodajby przez pięć minut, dałby się wzruszyć błaganiom moim i mojej rozpaczy i pozwoliłby na nasze połączenie...
Cezar słuchał wszystkiego z widocznem zainteresowaniem i sam siebie zapytywał:
— Cóż ja jednak mogę poradzić w tem wszystkiem, ja prosty pocztylion?...
I naturalnie nic nie odpowiedział.
Luce mówił dalej:
— Słowa moje dziwią cię, mój przyjacielu, ale zaraz mnie zrozumiesz... Za godzinę szlachcic, o którym mówię, ojciec mojej ukochanej zatrzyma się tutaj z karetą i weźmie konie do stacyi Athis-Mons...
— A to się pysznie składa!... wykrzyknął Cezar, to ja właśnie będę go odwoził!...
Luc położył piętnaście luidorów na białym obrusie.
Oczy Cezara tak błyszczały chciwością, że nie mógł ich już oderwać od zaklętej kupki złota, przedstawiającej dla niego skarb nieoceniony.
— Nie — rzekł baron po chwili, wolniutko zatrzymując się na każdej sylabie — nie, mój przyjacielu, to nie ty go powieziesz...
— A któżby, jeżeli nie ja, proszę pana?...
— Ja... odrzekł Luc poprostu.
Cezar spadł z obłoków.
— Pan?... powtórzył zmieszany, pan!...
— Ja, jeżeli ci chodzi o to abyś schował do kieszeni tych piętnaście pieniążków okrągłych... Przysługa jakiej żądam od ciebie i za którą płacę ci tak hojnie, polega na tem, ażebyś mi ustąpił ostróg swoich na dwie godziny... Ja za ciebie siądę na konia... o milę ztąd zatrzymam karetę, zeskoczę z siodła, otworzę drzwiczki, zdobędę niespodzianie audyencyę na próżno oddawna pożądaną, rzucę się do nóg ojca... wzruszę go i nie ustąpię dopóki nie otrzymam zezwolenia. Projekcik, jak widzisz, bardzo prosty, wykonanie go od ciebie tylko zależy... Tak więc czy nie?... Zgadzasz się, czy się nie zgadzasz?... Jeżeli tak, to chowaj złoto, bo do ciebie to należy... Żeń się z Madelaine i bądź szczęśliwy...
— Mój piękny panie... odparł Cezar z wielkiem zakłopotaniem, — rozumiem pana doskonale... i chciałbym ci bardzo dopomódz, aby zarobić tę sumę wspaniałą...
— Któż ci więc tego broni?... zdaje mi się, że nie masz trudności żadnych.
— O! gdyby to tylko było trudne... ale to najzupełniej jest nieprawdopodobne...
— Dla czego? Cóż za przyczyna tego nieprawdopodobieństwa?...
— Nie jedna jest, dobry panie...
— Zobaczmy...
— Najprzód, żeby powozić pocztą, trzeba być w uniformie pocztyliona... a nie mogę przecie dać panu mego ubrania... boś pan jest daleko tęższy odemnie...
— Czy to tylko?... rzekł z uśmiechem de Kerjean.
— Zdaje mi się, że to bardzo ważne.
— Patrzaj...
Baron rozchylił płaszcz, w którym siedział i ukazał ździwionym oczom swojego interlokutora najzupełniejszy uniform pocztyliona poczty królewskiej.
— A to mi się podoba!... wykrzyknął Cezar, a to aż miło doprawdy...
— Pomyślałem o wszystkiem, jak widzisz... Pierwsza przeszkoda usunięta... a mam nadzieję, że damy sobie radę i z innemi.
— Nasz gospodarz żartów nie znosi... ciągnął młody chłopak, spostrzeże, że nie ja siadam, panu zejść każe, a mnie porządnie za to zapłaci...
— Takby się rzeczywiście stało, gdybym siadał na podwórzu... ale ja będę czekał o dwieście kroków ztąd na końcu wioski, na wprost małej furtki, którą znasz doskonale... Tam upuścisz bat i zejdziesz z konia, żeby go podnieść niby, a ja tymczasem zasiądę na twoje miejsce. Nikt tego nie spostrzeże, będziesz miał czas pobiedz i pokazać swój skarb ojcu Madelaine, a poprosić go o rękę córki, której ci z pewnością nie odmówi...
Cezar miękł widocznie, nie śmiało jednakże odezwał się jeszcze:
— Ale, mój piękny panie, szlachcic z karety pozna pana przecie...
— Bądź o to spokojny, ani nawet nie spojrzy na mnie, ani mnie się domyśli nawet pod tem przebraniem... To cię wcale niepowinno niepokoić...
— Cóż powiedzą na to w Athis-Mons?...
— Nic nie powiedzą... Ja zniknę zaraz po zatrzymaniu się karety przed pocztą...
— Któż więc konie odprowadzi?...
— Ty Sam... tyle tylko, że się przelecisz piechotą... za co dodam ci szesnastego luidora, abyś wypił za moje zdrowie z towarzyszami na stacyi następnej... No cóż, zgadzasz się?... Jesteś zdecydowany?...
Pokusa była nieprzezwyciężoną. Cezar nie miał siły opierać się dłużej i powiedział:
— Dobrze... zgadzam się... kochany panie...
Czas już wielki był na to.
W chwili właśnie, kiedy kochanek Madelaine wymówił ostatnie słowo, rozległo się trzaskanie z bicza, dzwonki i łoskot kół.
Hałas zbliżał się coraz bardziej i nareszcie ciężka kareta z herbami na drzwiczkach przystanęła przed domem.
Luc podbiegł do okna, wychodzącego na drogę. Poznał w głębi karety szlachetną twarz i białe jak śnieg włosy markiza de la Tour-Landry.
Ku wielkiemu ździwieniu barona, który wiedział, że starzec zabrał ze sobą służącego, nie zobaczył na koźle nikogo.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.