Dom tajemniczy/Tom II/XXXIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dom tajemniczy
Wydawca Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy
Data wyd. 1891
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Pantins de madame le Diable
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXIV.
Dobry pocztylion.

— Sam jest... mruknął złowrogo. Dyabeł mi widocznie dopomaga!...
Czem się tłomaczyła chwilowa samotność pana de la Tour-Landry?...
Starzec odznaczający się ojcowską dla otoczenia swego dobrocią, miał służących równie jak sam starych, wszyscy bowiem pozostawali u niego od lat czterdziestu, i pięćdziesięciu nawet.
— Moi ludzie warci tyle, co ja sam, powiadał, śmiejąc się serdecznie, ani zgrabni, ani prędcy, bo im już ani ręce, ani nogi, ani pamięć nie dopisuje. Obsługują mnie źle, lecz za to kochają mnie szczerze.
Kamerdyner, zabrany w drogę przed paru dniami, miał lat z góra siedmdziesiąt.
Gwałtowny atak reumatyczny przykuł go do łóżka na wsi, a że pan de la Tour-Landry zmuszony był powracać do Paryża, pozostawił chorego staraniom gospodyni i ogrodnika, i sam wyruszył w drogę.
Łatwo się domyśleć, że okoliczność ta sprzyjała bardzo nikczemnym zamiarom barona.
Gdy pocztylion przybyły, opłacony suto przez pana de la Tour-Landry, odprzęgał konie, na podwórzu pocztowem przywoływano tymczasem na cały głos Cezara.
— Zatem ułożone, szepnął ten ostatni do Kerjeana, upuszczę bat na wprost furtki ogrodniczej i zejdę go niby podnieść... Niechże się pan tam znajduje...
Zebrał pieniądze, schował je do kieszeni i wybiegł żywo z małej sali, wołając ze swej strony:
— Jestem!... jestem!...
Luc wszedł do kuchni, podał sześcioliwrowego talara młodej służącej i powiedział:
— Wiele wam jestem winien?... Weźcie, co się należy...
— Trzydzieści sous wszystkiego, proszę pana. Zaraz wydam resztę.
— Nie potrzeba... resztę zatrzymaj dla siebie. Do widzenia, piękna dziewczyno...
Wyszedł z oberży, przeszedł zakrywając twarz obok niezaprzężonej karety i zatrzymał się przy furtce.
W jakie cztery lub pięć minut, rozległ się trzask i ukazała się kareta, ciągniona przez trzy rosłe konie.
— Ten osioł Cezar trzyma już w garści pieniądze, pomyślał sobie baron. Jeżeli go strach weźmie, jeżeli się zawaha... i nie dotrzyma słowa, będę stanowczo zgubiony!...
Ale Cezar był uczciwym chłopakiem, nie zdolnym był, wziąwszy zapłatę, nie dotrzymać obietnicy.
Zaledwie minął furtkę, zatrzymał konie i wyklinając na czem świat stoi, zeskoczył z konia. s
Markiz wychylił głowę i zapytał:
— Co tam takiego?...
— A to proszę łaski pana, odpowiedział pocztylion, upuściłem bat i koło przeszło przez niego.
— To niewielkie nieszczęście, mój chłopcze... odpowiedział starzec. Jedź dobrze, to dostaniesz dwa talary na piwo!...
Głowa markiza zniknęła.
W tej właśnie chwili Cezar i Luce spotkali się za karetą.
Kochanek Madelaine bardzo był wzruszony.
— O! panie... szepnął do barona, źle bardzo robię, czuję to, ale pan mnie oczarowałeś... Jedź pan przynajmniej ostrożnie, bo jeżeliby się przytrafił jaki wypadek, ja byłbym odpowiedzialnym...
— Bądź spokojny, przyjacielu, bądź spokojny, rzucił Luc z uśmiechem, jestem przecie oficerem kawaleryj...
Podniósł bat, podszedł do koni i zarzuciwszy na jednego z nich płaszcz zwinięty na prędce, skoczył na siodło, spiął ostrogami, a powóz szybko się potoczył.
Cezar stanął na środku drogi i patrzył za oddalającym się pojazdem ze strasznem biciem serca.
Dwa sprzeczne uczucia szarpały biednego chłopaka.
Z jednej strony szczęśliwym był, że został bogatym i że będzie się mógł ożenić z Madelaine, z drugiej dręczyła go obawa i prawie wyrzut sumienia, że opuścił stanowisko, że powierzył konie i podróżnego jakiemuś obcemu przybłędzie.
Ale człowiek, to słabe, jak wiadomo, stworzenie.
Pierwsze uczucie przeważyło i Cezar, zapominając o wszystkiem, zaczął biedz przez pole w stronę folwarku, gdzie mieszkał ojciec ukochanej.
Przez ten czas powóz pędził, wznosząc za sobą tumany kurzu.
Uradowany markiz obiecywał sobie dać suty napiwek pocztylionowi.
Pół godziny potrzeba było baronowi na dojechanie do stóp pagórka, do miejsca, gdzie stała waląca się rudera i gdzie ukrył się Malo.
Kareta wjechała wolno pod górę.
Z wierzchołka jej, Kerjean panujący dokładnie nad całą okolicą od Saint-Michel do Athis-Mons, rzucił badawcze do okoła spojrzenie.
Od jednej stacyi do drugiej, droga była pustą zupełnie.
Żadnego wozu, żadnego jeźdźca widać nie było.
Ciekawa twarz Malo ukazała się w jednej ze szpar rudery.
Wierny sługa poznał swojego pana i przypatrywał mu się ździwiony.
Baron zatrzymał konie i zeskoczył na ziemię, dając znak służącemu, ażeby przybywał.
Pan de la Tour-Landry wychylił się znowu z karety i zapytał:
— A cóż tam nowego, mój chłopcze?... Dla czego się zatrzymujesz?... Czy znowu bat zgubiłeś?...
Luc przybliżył się do okienka.
— Panie markizie, powiedział, kłaniając się ironicznie, zaraz będę miał honor wytłomaczyć się panu...
— Co to znaczy?... zawołał starzec. Coś ty za jeden?... To nie ty wiozłeś mnie od Saint-Michel!... Nie z tobą ja mówiłem na wyjezdnem ze stacyi!...
— Rzeczywiście, panie markizie, nie mnie pan obiecałeś dwa talary na piwo...
— Czegóż ty chcesz odemnie?...
— Chcę pomówić z panem baronem, o rzeczach, które nas obu obchodzą...
— Któż ty jesteś?...
— Baron de Kerjean, do usług pańskich.
Starzec zrobił gest oburzenia i litości.
— Prawda... poznaję cię... Więc aż do tego doszedłeś!... ty szlachcic!... ładne zajęcie... ani słowa!... Ale co prawda, daleko jest uczciwiej pracować na życie, aniżeli żyć,jak żyłeś przedtem...
Kerjean uśmiechnął się i odpowiedział:
— Pozwól sobie powiedzieć, panie markizie, że jesteś w grubym błędzie. Ubranie, które mam na sobie, jest tylko przebraniem. Mam zostać daleko bogatszym, aniżeli byłem i zrobiłem się na dziś pocztylionem, jedynie dla tego, ażebym miał honor przewieźć pana z Saint-Michel do Athis-Mons i mieć sposobność rozmówienia się z panem...
— Czy nie mogłeś przyjść do mieszkania mego w Paryżu?...
— Toby było niepodobieństwem, panie markizie, potrzeba bowiem, aby nasze spotkanie, miało miejsce tutaj, a nie gdzie indziej...
— Nie nie rozumiem...
— Zaraz wszystko panu jasno wytłomaczę...
— Czyli, że to wszystko skończyć się musi jakąś podłością... pomyślał starzec.
Kerjean mówił dalej:
— Dowiedziałem się wczoraj dopiero, że pan markiz posiada od lat kilku dowód pewnego szalonego wybryku mojej miłości...
— Mówisz zapewne o kwicie na dziesięć tysięcy franków... z moim podpisem?...
— Tak właśnie...
— Zapłaciłem tę sumę i, jak wiesz, nigdym ci się nie upominał o nią...
— Jestem panu bardzo wdzięczny, panie markizie, ale pragnę wycofać z rąk pańskich ten dowód, zwracając panu pieniądze..
— Kiedy ci się tylko podoba, mój panie, gotów jestem zwrócić ten kwit, nie żądając nawet pieniędzy... Nie było żadnej potrzeby przebierać się, ażeby mi to powiedzieć... Dziś, czy jutro chętniebym był pana zadowolnił...
— Nie dosyć jednak... prawił Kerjean, że mi pan powrócisz kwit, który łatwo mógłby mnie zgubić, potrzeba jeszcze, ażebyś mi pan dał słowo honoru, iż gdyby pana zapytywano o niego, zaprzeczysz najzupełniej, iż istniał kiedykolwiek...
— Czy to wszystko?... zapytał starzec, któremu błyskawica w oczach zaświeciła.
— Jeszcze nie... odrzekł baron. Ale zaraz będzie koniec. Jestem w przededniu małżeństwa, świetnego i niespodziewanego... Pan mógłbyś jednem słowem zniweczyć cały ten związek, musisz mi zatem przysiądz, panie markizie, że nie powiesz przeciwko mnie ani słowa, gdyby cię o mnie pytano...
Pan de Ja Tour-Landry wlepił w swojego interlokutora głębokie, pełne pogardy spojrzenie.
— Panie de Kerjean, zawołał następnie, czy pan wiesz, czego wymagasz odemnie?...
— Domagam się bezpieczeństwa, jakie mi jest potrzebne, domagam się milczenia...
— Żądasz odemnie kłamstwa... podłości... O! nie znasz mnie wcale, jeżeli przypuszczasz na chwilę, że się zgodzę na coś podobnego!...
— Panie markizie, odezwał się baron groźnie, zastanów się pan dobrze!...
— Nie mam potrzeby się zastanawiać... pamiętam, że jestem szlachcicem... wiem, jakie są moje obowiązki!...
— Widzi pan, że mam ślepe do pana zaufanie, skoro słowo pańskie zupełnie mi wystarcza!...
— Gdybym zasłużył na pańskie zaufanie, byłbym niegodnym zaufania uczciwych ludzi!...
— Panie markizie... o tę obietnicę, o tę przysięgę, ja wcale pana nie upraszam...
— Tylko?...
— Tylko wymagam ich od pana!...
— Ze sztyletem, albo pistoletem na gardle zapewne... Ja jednakże pomimo to odmawiam...
— Ostrożnie, panie markizie!...
— Dla czegóż to, mój panie?...
— Małżeństwo, które za kilka dni ma nastąpić, to mój majątek, moja rehabilitacya, szczęście moje... To małżeństwo zależy od pana... pańskie milczenie może mi je zapewnić... musisz pan milczeć zatem!... Ządam tego za jaką bądź cenę i uprzedzam, że się nie cofnę przed niczem...
— Nawet przed nową zbrodnią?... przerwał starzec.
— Przed niczem!... powtórzył głucho Kerjean, blady i stanowczy. Przysięgnij więc, panie markizie!... przysięgnij!... bo inaczej, ja panu przysięgam, że pan już nie potrafisz mi zaszkodzić...
— Chcesz mnie zabić?... zapytał pan de la Tour-Landry, z zupełnym spokojem.
Baron tupnął nogą.
— Przysięgnij!... przysięgnij!... krzyczał. Przysięgnij natychmiast!...
— Ja, jako człowiek honoru, dotrzymuję zawsze danej obietnicy bez przysięgi, ty mój panie, mruknął markiz, z fałszerza musisz się stać mordercą!...
Kerjean nie posiadał się ze złości..
— Czy pan przysięgniesz, czy nie?... powtórzył, chwytając markiza za ramie.
Szlachetny starzec nie raczył odpowiedzieć nędznikowi.
— Głupi i ślepy człowieku!... wrzasnął Luc, coraz większym unoszony gniewem. Litowałem się nad twojemi białemi włosami!... próbowałem cię ocalić przed samym sobą... a ty odrzucasz deskę zbawienia, jaką ci podawałem!... Jesteś w mojej mocy, a pogardzasz mną jednakże!... Trzymam cię w rękach, a ty mnie znieważasz!... Nieszczęśliwy, kto na zgubę moję nastaje!.. Niechże spełni się przeznaczenie twoje!...
Powiedziawszy to, Luc odstąpił od drzwiczek karety, o które stał oparty przez cały czas rozmowy, zawołał na Malo, ażeby się usunął na lewo, skierował konie na prawo i zaczął je bić niemiłosiernie.
Zarżały żałośnie, rzuciły się gwałtownie naprzód i popędziły galopem po wązkiej pochyłej drodze,
Baron skoczył na swego rumaka i pędząc przy dyszlu, straszył je krzykiem i biciem.
Przez dwie, czy trzy sekundy, kareta migała jak meteor jaki, a koła z prawej strony zbliżały się coraz bardziej do przepaści...
Zdawało się, że pojazd utrzymuje równowagę wskutek szybkiego pędu tylko.
Ale nagle koła doszły do samego zarosłego trawą skraju ziemi, podmytej przez deszcze.
Droga pod przygniatającym ją ciężarem zarwała się w trzech częściach swojej szerokości i cały ekwipaż runął w otchłań z wysokości stóp pięćdziesięciu.
Rozbił się z ogromnym trzaskiem, podnosząc tumany kurzu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.