Dom tajemniczy/Tom III/XXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dom tajemniczy
Wydawca Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy
Data wyd. 1891
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Pantins de madame le Diable
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXI.
Dramat nocny.

Kerjean trzymał się, o ile mógł, podczas całej rozmowy z wiedźmą, ale kiedy opuściła go i zniknęła w tłumie, doznał takiego zawrotu w głowie, jak człowiek, który z powodu silnego uderzenia, pozbawiony został możności myślenia i zdawania sobie sprawy z najprostszych nawet rzeczy.
Ten rodzaj umysłowego paraliżu, ujawnił się bardziej jeszcze, gdy goście otoczyli go kołem i dalejże wypytywać z natarczywą ciekawością o tajemniczą nieznajomą.
Wykręcał się, jak mógł, żeby nic nie powiedzieć, tłomaczył się, że chodziło o tajemnicę, która do niego nie należała, o kobietę, której narazić nie mógł, wreszcie, ażeby uniknąć nowych pytań, a przedewszystkiem, aby odzyskać nieco przytomności, wysunął się z salonów i wszedł do swojego apartamentu.
Tu rzucił się na fotel, głowę ukrył w dłoniach i myśli zebrać usiłował.
Sam sobie pozostawiony, mógł się lepiej zastanowić nad położeniem swojem.
Że położenie to było straszne, czuł doskonale.
Rzeczywistość przechodziła sny najgorsze, najstraszniejsze przewidywania.
Wczoraj zasypiał był najspokojniej w świecie, wczoraj, a i dziś jeszcze przed godziną, nie widział żadnej chmurki nad swoją głową, byłby przysiągł, że żadna mu barza nie grozi.
René de Rieux nie żył.
Fatalna zależność od wiedźmy już nie istniała.
Czuł się silnym, wolnym i pewnym był najświetniejszej w zrozumieniu swojem przyszłości.
Przebudzenie było okropne.
Podwójny grzmot zwiastował zbliżający się huragan.
René de Rieux, cudem jakimś ocalony, wiedział wszystko i groził!...
Wiedźma trzymała w rękach żywy dowód spełnionej zbrodni!...
Bardziej niż kiedy, musi nędznik pochylić głowę przed okrutną swoją wspólniczką, uleglej niż kiedykolwiek musi znosić wszystkie jej kaprysy z posłuszeństwem lokaja!...
W obec takiego położenia, nastąpiła w niegodziwcu zupełna, gwałtowna reakcya.
Złość, jedna z tych głuchych złości, która zdradza się w obec świadków jedynie bladością twarzy, białością ust i drżeniem głosu, zawrzała w spodlonej duszy.
Powziął dla Periny tę nienawiść, która nie cofa się przed niczem, która zemsty tylko pożąda.
Wiedźma zanadto się zagalopowała i błąd popełniła.
Żądając, aby Kerjean został jej mężem, zażądała odeń rzeczy niemożebnej, nie dla tego, iżby miał tyle dla siebie szacunku, że mu wstrętnemi wydawały się związki z istotą aż tak nikczemną, ale, że nienawiść, jaką oddawna uczuwał dla czarownicy, zwiększyła się teraz bardziej jeszcze.
Znał dobrze swoję wspólniczkę, wiedział dobrze, że chodziło jej tylko o tytuł i nazwisko, wiedział, że go ona tak samo, jak on jej nienawidzi, wiedział wreszcie, że Perina zostawszy baronową, będzie chciała pozbyć się jak najprędzej niebezpiecznego swojego wroga.
— O!... przeklęta czarownico, trucicielko!... szeptał, chodząc dużemi krokami po pokoju. Chcesz walczyć... a więc będziemy walczyć... i rozpoczniemy taniec ze sobą zaraz dzisiejszej nocy!... Zobaczymy, czy za godzinę twoje eliksiry i trucizny potrafią przeciwko mnie się obrócić.
Pobiegł do wielkiej weneckiej szafki, z hebanu inkrustowanego masą perłową i brązem, i zaczął szukać czegoś w szufladzie.
Po paru sekundach wyprostował się z okrzykiem tryumfu, trzymał w ręku klucz niewielki, trochę już zardzewiały.
Klucz to był właśnie od tylnych drzwi Czerwonego domu!...
Żeby wytłomaczyć, jakim sposobem znalazł się w rękach barona, musiemy odwołać się do pamięci czytelników naszych.
Na początku tego opowiadania, w wieczór 20-go lutego 1772 r., słyszeliśmy, jak Perina ździwiła się wejściem Kerjeana po przez główne drzwi od strony ulicy Hirondelle i jak doń powiedziała:
— Dla czego nie przyszedłeś przez ulicę l’Estonfade?... Masz przecie drugi klucz od tamtych drzwi dla siebie.
— Rzeczywiście, odpowiedział baron, ale nie mogłem go znaleźć, musiał mi się gdzieś zarzucić, odszukam go jutro dopiero.
— Potrzeba go koniecznie odszukać, potaknęła wiedźma, bo inaczej nie czułabym się już bezpieczną w tym domu. Jeżeli nie znajdziesz, trzeba będzie kazać zmienić zaraz zamek.
Nazajutrz baron oświadczył, że nie odnalazł klucza, ale Perina pomyślała sobie, że chociażby go kto znalazł nawet, nie potrafiłby zeń korzystać, nie wiedząc, od których drzwi pochodzi.
Nie kazała z tego powodu zmienić zamka, tylko inny klucz doręczyła baronowi.
Lucowi po zawarciu małżeństwa klucz ów nie był już potrzebnym i gdy Perina upomniała się o takowy, oddał go jej zaraz.
Ale właśnie w tym czasie znalazł dawny.
Nie powiedział nic o tem wiedźmie i schował do szuflady na wszelki wypadek.
Był to właśnie klucz, który wydostał teraz z okrzykiem tryumfu.
Wejście do Czerwonego domu miał więc ułatwione, a to najważniejsza rzecz w sprawie, jaką bezzwłocznie wykonać zamierzał.
O! jakże żałował w tej chwili Coquelicota, który pobity okrutnie, skazanym był na znacznie dłuższą bezczynność.
Nie było atoli czasu na niewczesne żale, potrzeba było działać, licząc na siebie tylko i na wiernego Malo.
Dwóch mężczyzn wystarczy przeciwko jednej kobiecie, chociażby nawet wiedźmą była.
Kerjean zadzwonił i gdy się lokaj ukazał, polecił przywołać Malo, a nadto powiadomić markiza del Rio-Santo, iż pragnie się z nim widzieć.
Morales i Malo nie kazali czekać na siebie.
Ex-cygan był porządnie pijanym, język tak mu się plątał, iż nie mógł porządnie kilku słów wymówić, ale trzymał się jako tako na nogach.
O nic też więcej nie chodziło baronowi.
Rozkazał on Moralesowi, ażeby zrzucił czemprądzej kostium granda hiszpańskiego, a ubrał się ciemno.
Malo otrzymał taką samą dyspozycyę z dodatkiem, ażeby wziął za pas pistolety, osiodłał trzy konie i czekał z niemi przy końca ulicy Enfer.
Bretończyk i hiszpan oddalili się, ażeby spełnić rozkazy, Luc zaś powrócił do salonu.
Na usta powrócił mu znowu uśmiech wesoły.
Na zadawane sobie zapytania, odpowiadał swobodnie i dowcipnie.
Poszedł do Carmen i uprzedził ją po cichu, ażeby się jego nieobecności nie dziwiła, zmuszony jest bowiem opuścić hotel na godzinę lub dwie w interesie bardzo ważnym, w interesie, którego odkładać nie można i o którym opowie jej po powrocie.
Zaniepokojona tajemniczością tej wycieczki ex-cyganka chciała się wypytywać,
— Ani słówka obecnie... przerwał godny małżonek, nie mam czasu na odpowiedzi.
I wysunął się z salonów.
Gdy się znalazł w swoim apartamencie, zdjął kostium dyabła i ubrał się czarno, wziął szpadę, sztylet, pistolety, ciężki młot i latarkę krytą, do butów przypiął ostrogi, na twarz założył maskę, owinął się wielkim płaszczem i wyszedł poszukać Moralesa.
Ten ostatni nie protestował ani jednem choćby słowem, ale w duszy nie mógł się odżałować, iż musi opuścić bufet i stare wina.
Udali się w miejsce umówione, gdzie Malo czekał z końmi.
Kerjean wskoczył na siodło.
Morales z wielką trudnością uczynił to samo.
Malo stanął po za nim i wszyscy trzej puścili się galopem.
Przed uliczką l’Estoufade Luc zatrzymał konia i zeskoczył na ziemię.
Morales i Malo poszli za jego przykładem.
Luc oddał Moralesowi do trzymania wierzchowce, zapowiadając, aby się ani krokiem z miejsca nie ruszył,
Baron i Malo weszli w uliczkę i znaleźli się wkrótce przy Czerwonym domu.
Luc wyjął klucz z kieszeni, zanim jednak włożył go w zamek, zwrócił się do służącego i szepnął mu do ucha:
— Malo, czy mogę liczyć na ciebie?...
— Pan baron wie o tem dobrze.
— Czyś mi ciałem i duszą oddany?...
— Chyba pan baron nie wątpi o tem.
— Bo ja... widzisz... potrzebuję tej nocy ślepego od ciebie posłuszeństwa. Muszę wiedzieć, że bezwzględnie rachować mogę na ciebie.
— Może pan baron zupełnie być co do tego spokojnym.
— Wiem, że nie lubisz krwi przelewać...
— No!... unikam tego o ile możności... to prawda; jeżeli jednakże koniecznie potrzeba, żeby dopomódz panu baronowi...
— Czy gdyby wściekły pies rzucił się na ciebie, zabiłbyś go bez wahania, co?...
— Naturalnie.
— A więc właścicielka Czerwonego domu stała się najniebezpieczniejszą moją nieprzyjaciółką. W dodatku, nie tylko, że ma na to sposoby, ale chce mnie koniecznie zgubić... Jeżeli dożyje do jutra... jestem stracony... słyszysz?...
— W takim razie, panie baronie, nie powinna dożyć do jutra... Skoro wiem, że nastaje na pana, to uważam ją za psa wściekłego...
— Naturalnie, że pragnę sobie zostawić przyjemność zadania jej ciosu moją własną ręką... ciągnął Luc, jeżeli jednak przypadkiem wpadnie w twoje ręce, nie miejże przypadkiem litości!... zgnieć jak gadzinę, nikczemną istotę!...
— Rozumiem, mruknął Malo i zastosuję się do tego... Może pan baron być całkiem spokojnym.
— Skoro się pozbędę wiedźmy, myślał Kerjean, to uwolnię się jednocześnie i od Janiny de Simeuse. Zapalimy dom na wszystkie cztery rogi... Zanim słońce wejdzie, nie pozostanie kamień na kamieniu z tej przeklętej siedziby.
— A!... wykrzyknął Malo, będzie to śliczny co się nazywa fajerwerk!... Nie sądzę zresztą, żebyśmy zrobili co złego, boć przecie po wszystkie czasy i we wszystkich krajach, prawo nie tylko pozwala ale nakazuje nawet palić i zabijać czarownice...
Ostatnie słowa dowiodły Kerjeanowi, że jego służący miał szczery zamiar pozbycia się Periny.
Nie potrzeba mu było nic więcej.
Włożył klucz w zamek, zakręcił go i otworzył ostrożnie, żeby nie wywołać skrzypienia zardzewiałych zawiasów, wszedł z Malo i z równą ostrożnością zamknął zaraz drzwi.
Zanim próg przestąpił, dostrzegł, że okna w dużej sali jasno były oświetlone, zrozumiał zatem, że zastanie wiedźmę czuwającą i zdawało mu się nawet, że słyszy lekkie jej kroki, przesuwające się po spróchniałej posadzce.
Wejście barona, jak już wiemy, obudziło uwagę Periny, która otworzyła okno.
Luc przyłożył rękę do ust Malo, żeby mu nakazać zupełne milczenie i pozostał w miejscu kilka minut, nie ruszając się wcale.
Nie dosłyszawszy żadnego w domu podejrzanego ruchu, zdecydował się wejść na schody prowadzące do dużej sali.
Malo, jak cień, postępował za swym panem.
W miarę, jak wchodzili na schody, jakieś regularne mruczenie, którego przyczyny pojąć nie mogli, dochodziło ich coraz wyraźniej.
Mruczenie to, było po prostu oddechem śpiącego Jowisza.
Gdy weszli na najwyższy stopień schodów, Luc spostrzegł postać człowieka, wyciągniętego podedrzwiami dużej sali.
Poznał murzyna zaraz, zrozumiał przyczynę owego mruczenia co go tak niepokoiło.
Jowisz spał tem snem ciężkim, z którego nie łatwo się jest przebudzić. Dostępu do drzwi bronił, nie tyle swoją czujnością, ile pozycyą i ogromem.
Kerjean nie zawahał się ani chwili; wyciągnął sztylet, a że chodziło mu o to, iżby nieszczęśliwego murzyna uśmiercić od razu, tak, aby nawet westchnąć nie mógł, pochylił nad nim latarkę, i cios w odpowiednie miejsce wymierzył.
Zaledwie światło padło na Jowisza, otworzył on nagle oczy, drgnął i chciał krzyknąć, zdołał wszakże głuchy tylko jęk wydać, bo sztylet po samą rękojeść utkwił mu w gardle.
Jakkolwiek jęk słabym był bardzo, Perina go posłyszała, wyszła zatem z laboratoryum i do drzwi podeszła.
Luc zamknął co tchu latarkę.
Pan i sługa oddech wstrzymali.
— Jowiszu!... zawołała wiedźma półgłosem.
Nie odpowiedziano jej nic.
— Jak on śpi!... szepnęła.
I zawołała głośniej:
— Jowiszu!...
Że zaś znowu nie otrzymała żadnej odpowiedzi, zaczęła wołać coraz głośniej, drżącym trochę głosem:
— Jowiszu, nie słyszysz, mnie?... Jowiszu wstawaj, rozkazuję ci!... Nic i nic!.. co to ma znaczyć?...
Widocznem było dla wiedźmy, że coś okropnego działo się w jej domu i że krąży nad nią jakieś wielkie niebezpieczeństwo.
Przejęta strachem, cofnęła się odedrzwi i uciekła znowu do laboratoryum, gdzie, jak przypuszczała, znajdzie schronienie.
— No... nadeszła chwila działania... powiedział wtedy Luc do Malo, otwierając latarkę i wyciągając z zapasa ciężki młot, jaki przyniósł ze sobą. Ja się wezmę do zamku, a ty podeprzej zawiasy, tak, żeby drzwi wpadły do środka.
Rzekłszy to, Kerjean podniósł zaraz młot żelazny i rozległo się silne uderzenie.
Zamek rozprysnął się w kawałki, drzwi podparte silnemi ramionami bretończyka, wypadły z hałasem, któremu odpowiedział przerażony krzyk Periny.
— Mamy ją!... zawołał Luc, nie wymknie się nam, gadzina!... Naprzód! naprzód!...
Wpadł do dużej sali z pistoletami w obu rękach, ale zaledwie próg przestąpił, odepchnięty został jakąś siłą niepokonaną, nadnaturalną.
Gazy, wydzielające się z preparatów wiedźmy, napełniały powietrze i czyniły je zabójczem dla każdego, co nie miał szklannej maski na sobie.
Perina zrozumiała co się stało, przypadek przyszedł jej z pomocą.
Nabrała odwagi i nadziei.
— Baronie de Kerjean!... zawołała, porywając z pułki napełnioną szklanną butlę, zatkaną szczelnie srebrnym korkiem, zdawało ci się, żeś mnie zdobył, a to ja cię trzymam w ręku. Przyszedłeś mnie zamordować, a sam ztąd żywy nie wyjdziesz!...
Mówiąc to, podniosła do góry butelkę i zamierzyła rzucić ją na Luca.
Byłoby po nim, byłby padł spiorunowany śmiertelnym gazem, jakiby się ulotnił był z roztrzaskanego naczynia.
Zrozumiał to od razu, uprzedził ruch czarownicy, wypalił do niej z obu pistoletów i cofnął się prędko na schody.
Źle skierowane kule, zamiast dosięgnąć Periny, potłukły retorty poustawiane na piecykach i spowodowały sto razy straszniejszy skutek, aniżeli się Kerjean spodziewał.
Płyny zapaliły się od węgli.
Rozległ się huk ogłuszający.
Laboratoryum wyleciało niby bomba, stary dom zatrząsł się cały, a ściany z niepojętym hukiem runęły na sąsiednie ulicę.
Jednocześnie porozlewane płyny znajdujące się w ogromnych glinianych słojach i naczyniach mosiężnych pozapalały podłogi i schody, i ogniste języki ścigać zaczęły uciekających Kerjeana i Malo.
Struga ognista świetnie spełniła plan barona; objęła ona Czerwony dom lepiej, aniżeli marzył o tem Luc de Kerjean.
Kiedy pan i sługa znaleźli się w uliczce l’Estoufade, w pośród kupy gruzów, budynek cały stał w ogniu, a płonął z taką szybkością, że niepotrzeba było dwóch godzin czasu na to, iżby nie pozostało z niego najmniejszego nawet śladu.
Niebo było jak krew czerwone.
— No, szepnął Luc z piekielnym wyrazem twarzy, odniosłem zwycięztwo świetne... Ani wiedźmy, ani Janiny de Simeuse, nie mam się już co obawiać!... Udała mi się wyprawa!.. Jutro będę miał dosyć czasu zająć się odszukaniem pana Renégo de Rieux!...
Rzucił raz jeszcze okiem, na wzmagający się coraz bardziej pożar i podążył ku miejscu, gdzie Morales czekał nań z końmi.
W pół godziny potem był już w pałacu, przywdział po raz drugi kostium swój na siebie i ukazał się w salonach w sam czas na to, ażeby pożegnać i przyjąć powinszowania pana de Sartines, naczelnego dyrektora policyi królewskiej.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.