<<< Dane tekstu >>>
Autor Prosper Mérimée
Tytuł Dwór Karola IX-go
Wydawca Biesiada Literacka
Data wyd. 1893
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Chronique du règne de Charles IX
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
Łowy królewskie.

Dziedziniec zamkowy roił się tłumem strojnych pań i panów, na dziarskich rumakach. Wrzaskliwy głos rogów, szczekanie psów, rżenie koni; żarty i śmiechy jeźdzców tworzyły koncert rozkoszny dla ucha myśliwca, ale nieznośny dla każdego innego śmiertelnika.
Bernard machinalnie poszedł za bratem i nie wiedząc kiedy, stanął przy hrabinie, która włożyła już maskę i dosiadła pysznego, andaluzyjskiego wierzchowca. Kierowała nim z wdziękiem i swobodą.
Jerzy zbliżył się do niej pod pozorem ściągnięcia popręgu.
— Oto mój brat — rzekł półgłosem — nie bądź zbyt okrutną dla niego, nadobna hrabino; biedak stracił głowę, odkąd cię ujrzał przed Luwrem.
— Zapomniałam już, jak się nazywa — odparła niedbale.
— Bernard. Czy uważasz, pani, że przepasany jest szarfą w twoich barwach?
— Umie jeździć konno?
— Sama przekonasz się o tem.
Pożegnał, ją i pospieszył do jednej z dam honorowych, o której względy się ubiegał. Zajęty rozmową, zapomniał o bracie i jego towarzyszce.
— Pan znasz pana de Comminges? — niespodziewanie zagadnęła hrabina.
— Bardzo mało — odrzekł Bernard.
— Widziałam, że rozmawiałeś z nim przed chwilą.
— Było to pierwszy raz w życiu.
— Zdaje mi się, że odgadłam o czem mówiliście z sobą.
Błyszczące jej oczy, utkwione w twarzy Bernarda, badały głębię jego duszy.
Rozmowę ich przerwała jedna z pań dworskich, ku wielkiemu zadowoleniu zmieszanego Bernarda. Towarzyszył jednak hrabinie, rad, że tym sposobem sprawi przykrość panu de Comminges, który śledził ich z daleka.
Wytropiono jelenia i wszyscy puścili się za nim w pogoń. Bernard zdumiony był odwagą i zręcznością hrabiny, która z zimną krwią wszystkie przesadzała przeszkody. Dzięki rączości siwka, mógł dotrzymać jej pola, ale pan de Comminges miał niemniej dzielnego arabczyka i wciąż jechał obok amazonki, prowadząc z nią dowcipną rozmowę. Bernard zazdrościł mu swobody i umiejętności mówienia o niczem, a ilekroć hrabina rozśmiała się z jakiego żartu, zęby zaciskał. Obaj spółzawodnicy nie zważali ani na rowy, ani na płoty, i dziesięć razy o mało karku nie skręcili.
Nagle hrabina, zamiast jechać główną aleją, którą pędził cały dwór, skierowała konia na lewo.
— Co czynisz, hrabino! — zawołał Comminges — tu jesteśmy na dobrym tropie. Czy nie słyszysz szczekania psów i grania rogów?
— Możesz pan jechać za niemi, nikt cię nie zatrzymuje.
Comminges nie rzekł ani słowa i udał się za nią, Bernard to samo uczynił. Hrabina zwolniła biegu.
— Masz doskonałego wierzchowca, panie de Mergy — odezwał się Comminges — wcale nie jest zmęczony.
— To koń berberyjski — odrzekł Bernard — mój brat kupił go od pewnego Hiszpana. Otrzymał postrzał w bitwie pod Moncontour.
— Czy byłeś kiedy na wojnie, panie de Mergy? — zagadnęła hrabina.
— Nie, pani.
— Nigdy nie byłeś raniony?
— Nie, pani.
Uśmiechnęła się a Comminges chełpliwie pokręcił wąsa.
— Nic więcej nie zdobi młodzieńca jak blizna, nieprawdaż, hrabino? — rzekł zwracając się do niej.
— Zależy od tego, w jaki sposób ją się otrzyma.
— Jakto?
— Nie niema chlubniejszego nad ranę otrzymaną na polu bitwy, za to rana otrzymana w pojedynku jest godną pogardy.
— Prawdopodobnie pan de Mergy rozmawiał z panią o tem samem, przed wyjazdem na łowy?
— Nie — sucho odparła hrabina.
Bernard zbliżył się do rywala.
— Przy pierwszej sposobności dowiodę panu, że nie lękam się spotkania z tobą — rzekł cicho — jeżeli chcesz, możemy się bić w zaroślach, skoro odprowadzimy hrabinę de Turgis.
Comminges spojrzał na niego z politowaniem.
— Żałuję bardzo, że nie mogę przyjąć pańskiej propozycyi — odparł równie cicho — ale tylko hołysze biją się bez sekundantów. Nasi przyjaciele nigdyby nam nie darowali, gdybyśmy bez nich załatwili sprawę honorową.
— Jak się panu podoba — rzekł Bernard i dogonił hrabinę, która ich nieco wyprzedziła.
Piękna amazonka jechała z głową spuszczoną na piersi, w głębokiej zatopiona zadumie. Wszyscy troje w milczeniu stanęli na polance, gdzie kończyła się aleja.
— Zdaje mi się, że słyszę granie rogu! — zawołał Comminges.
— Na lewo od nas, w gęstwinie — potwierdził Bernard.
— Poznaję głos bolońskiego rogu; ręczę, że tam być musi mój przyjaciel, Pompignan. Nie uwierzysz, panie de Mergy, jaka jest różnica między rogiem bolońskim a paryskim; nasi rzemieślnicy to partacze.
— Istotnie, słyszy się go z daleka.
— A jaki dźwięk, jaka siła! Prawdę mówiąc, wszystko najlepsze pochodzi z Włoch, albo z Flandryi. Jak się panu podoba ten kołnierz waloński? Prawda, że to nadzwyczaj stosowne do ubioru myśliwskiego? Mam rozmaite kryzy i kołnierze, które biorę na bal, ale takiego kołnierza nikt w Paryżu nie zrobi. Pochodzi z Bredy. Jeżeli pan sobie życzysz, każę ci sprowadzić taki sam z Flandryi.. Ach! zapomniałem! jakże jestem roztargniony będzie panu potrzebny.
W tej chwili hrabina wstrzymała konia.
— Panie de Comminges, psy muszą już brać jelenia.
— Jestem tego pewny.
— Czy nie chcesz być przy tem?
— Owszem, radbym bardzo.
— W takim razie spiesz się.
— Tak, spieszmy się. Konie już wypoczęły.
— Ja zostanę, jestem zmęczona. Pan de Mergy dotrzyma mi towarzystwa.
— Ależ...
— Powiedziałam już. Jedz pan.
Comminges stał jak wryty, mierząc hrabinę i Bernarda iskrzącym wzrokiem.
— Pani de Turgis chce być sam na sam z panem de Mergy? — zapytał z gorzkim uśmiechem.
Hrabina ręką wskazała mu gęstwinę, skąd dochodziło granie rogów, ale Comminges nie miał ochoty ustępować pola spółzawodnikowi.
— Widzę, że trzeba jasno rozmówić się z panem! — zawołała zniecierpliwiona hrabina — oddal się, gdyż twoja obecność jest tu zbyteczną. Czy zrozumiałeś?
— Najzupełniej — odrzekł z wściekłością — a co się tyczy tego fircyka, niedługo będzie on panią bawił. Do widzenia, panie de Mergy, do widzenia!
Ostatnie słowa wymówił z przyciskiem i spiąwszy konia, zniknął w zaroślach.
Hrabina jakiś czas jechała w milczeniu oglądając ukradkiem na swego towarzysza. Chciła mu coś powiedzieć, ale nie wiedziała od zacząć.
Bernard osądził, da przemówić.
— Jestem dumny, że pani raczyłaś przenieść mię nad pana de Comminges.
— Panie de Mergy, umiesz władać bronią?
— Umiem — odrzekł zdziwiony.
— Ale czy dobrze?
— Nie jestem fechmistrzem, lecz zdaje mi się, że mam dosyć wprawy.
— Paryska młodzież lepiej umie się bić, niż fechmistrze z zawodu.
— Słyszałem, że wielu traci w salach fechtunkowych czas, który możnaby użyć lepiej.
— Lepiej?
— Naturalnie. Daleko byłoby przyjemniej rozmawiać z paniami, niż fechtować się w pocie czoła.
— Miałeś pan jaki pojedynek w życiu?
— Nie, dzięki Bogu. Dlaczego się pani o to pyta?
— Wiedz, panie de Mergy, że człowiek dobrze wychowany nigdy nie bada kobiety o przyczynę jej słów i czynów.
— Na przyszłość będę pamiętał o tem — odparł Bernard, kłaniając się z uśmiechem.
— A więc... jakże waszmość dasz sobie radę jutro?
— Jutro?
— Proszę, nie udawaj.
— Ależ hrabino...
— Wiem wszystko, odpowiadaj mil — zawołała z królewskim gestem.
— Będę się starał wyjść cało.
— Podoba mi się ta odpowiedź, znać, że nie jesteś ani tchórzem ani zawadyaką. Ale czy wiesz, że będziesz miał do czynienia z przeciwnikiem wyjątkowym?
— Takie już moje szczęście — odrzekł nie zmieszany — dotąd naprzykład, znałem tylko wieśniaczki, a teraz rozmawiam z najpiękniejszą gwiazdą dworu francuskiego.
— Mówmy poważnie. Comminges uchodzi za najlepszego rębacza w Paryżu.
— Tak mówią.
— Nie boisz się go?
— Przy Boskiej pomocy może mi się uda wyjść cało z tej przygody.
— Przy Boskiej pomocypo! — wtórzyła pogardliwie — ależ jesteś hugonotem?
— Tak, pani — rzekł poważnie.
— Więc grozi ci większe niebezpieczeństwo niż każdemu innemu!
— Dlaczego?
— Narażasz nie tylko życie, ale rzecz stokroć droższą — duszę.
— Mówmy o czem innem... Zdaje mi się, że jutro deszcz będzie padał.
— Panie de Mergy, mam wiele przyjaźni dla twego brata i wskutek tego niepokoję się o ciebie.
Bernard skłonił się z wdzięcznością.
— Wy, heretycy, nie wierzycie w moc świętych relikwii? A jednak skuteczność ich żadnej nie ulega wątpliwości. Mój krewny jej zawdzięcza, że wszystkie kule go omijały.
— Jakżebym chciał mieć taką obronę.
Ledwie wymówił te słowa, pani de Turgis spiesznie wyjęła z za gorsu płaskie, złote pudełeczko, na czarnej wstążce zawieszone.
— Włóż je na siebie w dzień pojedynku, a potem mi je oddasz.
— Jeżeli będę żył.
— Pamiętaj mieć o niem staranie.
— Wszak od pani pochodzi, Wziął od niej relikwiarz i zawiesił na szyi.
— Katolik byłby podziękował za tak cenny talizman.
Bernard pochwycił jej rękę i chciał ją ponieść do ust.
— Nie! nie! — zawołała — już za późno.
— Może już nigdy nie będę miał sposobności podziękować...
Zdjęła rękawiczkę i podała Bernardowi rękę na której wycisnął pocałunek.
— Panie de Mergy — rzekła drżącym nieco głosem — czy do końca będziesz trwał w uporze? Powiedz mi szczerze... gdybyś pokochał kobietę innego niż ty wyznania, czybyś się nawrócił dla jej miłości?
Bernard spuścił głowę i namyślał się nad odpowiedzią. Nie chciał zrażać hrabiny, a z drugiej strony sumienie nie pozwalało mu kłamać.
— Słyszę hasło! — nagle zawołała pani de Turgis i nie czekając odpowiedzi, popędziła w stronę, skąd dochodziło granie rogów.
Niebawem połączyli się z gronem myśliwych.
Jeleń, chcąc uniknąć pogoni, rzucił się do stawu, skąd nie można go było wypłoszyć. Kilku panów, uzbrojonych w długie tyki, wjechało w wodę i zmusiło zwierzę do ucieczki. Jeleń nie miał już sił i doprowadzony do ostateczności, oparł się o dąb, groźnie wystawiając naprzód rogi. Kilka psów legło rozszarpanych, kilka koni zostało przewróconych wraz z jeźdzcami, aż wreszcie konie, psy i myśliwi, nauczeni doświadczeniem, otoczyli półkolem rozjuszonego jelenia, trzymając się z daleka od krzaczastych jego rogów.
Król zeskoczył na ziemię, z nożem w ręku, podsunął się z tyłu i jednym potężnym ciosem przeciął nogę zwierzęcia. Jeleń padł z żałosnym jękiem; wielkie łzy spływały z jego oczu, dwadzieścia psów rzuciło się na bezbronnego.
— Niech się panie zbliżą! zawołał król.
Wszystkie panie, zsiadłszy z koni, podeszły do jelenia.
— Giń! — rzekł król, zatapiając nóż w sercu zwierzęcia. Krew trysnęła i plamiła twarz, ręce i szaty monarchy.
— Król wygląda jak rzeźnik — odezwał się głośno młody Téligny, zięć admirała, odwracając Się ze wstrętem.
Plotkarze, których nie brak na żadnym dworze, powtórzyli monarsze te słowa, a król nigdy mu tego nie zapomniał.
Napatrzywszy się do syta krwawemu widowisku, dwór udał się z powrotem do Paryża. Przez drogę Bernard de Mergy opowiedział bratu wszystko, co zaszło w zamku madryckim. Kapitan zmartwił się i zaniepokoił pojedynkiem, ale przyrzekł, że będzie sekundantem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Prosper Mérimée i tłumacza: anonimowy.