<<< Dane tekstu >>>
Autor Prosper Mérimée
Tytuł Dwór Karola IX-go
Wydawca Biesiada Literacka
Data wyd. 1893
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Chronique du règne de Charles IX
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
Pojedynek.

Pomimo znużenia, Bernard długo nie mógł zasnąć, rzucał się na łóżku trawiony gorączką; tysiące sprzecznych widziadeł przesuwało mu się po głowie. Chwilami myślał, że się zanosi na ciężką chorobę, która go przykuje do łóżka. Na jakiż szwank jego honor byłby wtedy wystawiony? Co powiedziałby świat, a zwłaszcza pani de Turgis i pan de Comminges.
Nad ranem dopiero uspokoił się, a kilka godzin snu zupełnie go pokrzepiły. Wstał o ósmej i ubierał się właśnie z wielką starannością, kiedy brat wszedł do pokoju. Na twarzy Jerzego znać było także ślady bezsennej nocy, mimo to starał się ukryć troskę i z uśmiechem uścisnął rękę Bernarda.
— Oto rapir i puginał, oba od Luna de Toledo — rzekł, rzucając broń na łóżko — zobacz, czy będą dogodne.
Bernard wyjął rapir z pochwy, zgiął klingę, wypróbował palcem ostrze i chowając napowrót, odparł z zadowoleniem:
— Sądzę, że się nie dam panu de Comminges.
— Co masz błyszczącego na piersiach? — zagadnął Jerzy.
— Talizman, który lepiej mię osłoni niż najlepszy pancerz — odrzekł Bernard, wyjmując z zanadrza złoty relikwiarzyk.
— Skądże wziąłeś to cacko?
— Zgadnij?
Bernard patrzył na brata z uśmiechem, zapominając na chwilę o pojedynku i grożącem mu niebezpieczeństwie.
— Ręczę, że od hrabiny.
— Dała mi ten talizman na dzisiejsze spotkanie.
— Byłaby lepiej zrobiła, nie zdejmując rękawiczek — sarknął Jerzy — zawsze musi się pochwalić swemi białemi rączkami.
— Jeżeli zginę, oddaj jej ten relikwiarzyk i powiedz, żem go miał na piersiach.
— Co za niedorzeczność! — mruknął Jerzy, ruszając ramionami.
— Oto list do matki — rzekł Bernard drżącym głosem.
Brat wziął pismo w milczeniu i schował do szkatułki, a Bernard tymczasem zawiązywał wstążki, których noszono wtedy wielką ilość przy każdem ubraniu.
— Może to już czas? — zapytał przypasując rapir.
— Nie jeszcze, możemy zjeść śniadanie.
Obaj zasiedli do stołu, zastawionego winem i ciastem. Rozmawiali o błahych i obojętnych przedmiotach, starając się ukryć wzruszenie, któremu nie mogli się obronić.
Kapitan wstał pierwszy.
— Idźmy — rzekł zmienionym głosem.
Nasunął kapelusz na oczy i wyszedł. Nad brzegiem czekało już czółno, które przewiozło ich na drugą stronę Sekwany. Przewoźnik domyślił się celu rannej wycieczki i wiosłując żwawo opowiadał, że miesiąc temu dwóch panów, z których jeden nazywał się hrabia de Comminges, wynajęło od niego łódź, żeby w niej odbyć pojedynek. Tamten pan, którego nazwiska nie pamiętał, został przeszyty na wylot i wpadł do rzeki, skąd przewoźnik nie zdołał go wydobyć.
W chwili kiedy dobijali do brzegu, ujrzeli o kilkaset kroków drugie czółno a w niem dwóch mężczyzn.
— To oni — rzekł Jerzy — zostań tu, ja tymczasem pójdę na ich spotkanie.
Z czółna wysiadł pan de Comminges i wicehrabia de Béville.
— Ach! jesteś już! — zawołał ten ostatni, spostrzegając kapitana — czy to ciebie, czy też twego brata Comminges ma dziś zabić?
I ściskał go ze śmiechem.
Jerzy i Comminges skłonili się sobie sztywno.
— Hrabio — rzekł kapitan, uwolniwszy się z rąk pana de Béville — sądzę, że obowiązek nakazuje mi czynić wszelkie usiłowania dla przeszkodzenia nieszczęsnym skutkom owej sprzeczki. Mam nadzieję, że znajdę pomoc w pańskim sekundancie, tem bardziej, że niczyj honor nie został tu dotknięty.
Béville skrzywił się i przecząco potrząsnął głową.
— Mój brat jest bardzo młody i niedoświadczony, może więc być draźliwszy niż inni — mówił dalej Jerzy — ty zaś, hrabio, masz ustaloną sławę dzielnego rębacza i nic na tem nie stracisz, jeżeli przy mnie i przy panu de Béville oświadczysz że tylko przypadkiem go popchnąłeś.
Comminges głośnym wybuchnął śmiechem.
— Chyba żartujesz, kochany kapitanie! Jakto, więc ja dlatego wstawałbym tak rano i przeprawiał się przez Sekwanę, żeby przepraszać dzieciaka?
— Zapominasz hrabio, że mówisz o moim bracie.
— A choćby nawet był twoim ojcem, kapitanie! Cóż mię to może obchodzić? Nie dbam o całą waszą rodzinę.
— Więc będziesz miał do czynienia z całą rodziną, a ponieważ ja jestem najstarszy, zaczniesz ode mnie.
— Przepraszam cię, kapitanie, ale podług przepisów pojedynkowych, obowiązany jestem bić się naprzód z tym, który mię wyzwał. Brat wasz ma niezbite prawo do pierwszeństwa; skoro z nim się załatwię, będę służył panu.
— Hrabia ma słuszność! — zawołał Béville — i co do mnie, nie ścierpię, żeby miało być inaczej.
Bernard zdziwiony tak długą rozmową, nadszedł właśnie, kiedy brat jego lżył pana de Comminges, nazywając go tchórzem, na co ten odpowiadał z najzimniejszą krwią:
— Skoro skończę z waszym bratem, zajmę się panem.
Bernard pochwycił brata za ramię.
— Takąż przysługę chciałeś mi oddać, Jerzy? Cobyś powiedział, gdybym ja tak postąpił?... Hrabio — dodał, zwracając się do swego przeciwnika — jestem na twoje usługi. Kiedy zaczniemy?
— W tej chwili — odpowiedział Comminges.
— Brawo! — rzekł Béville, ściskając rękę Bernarda — jeżeli cię dziś nie pochowamy, zajdziesz daleko, mój chłopcze.
Comminges zrzucił wierzchnie ubranie i rozwiązał wstążki u trzewików na dowód, że nie myśli się cofać ani o jeden krok; taki wówczas był zwyczaj przy pojedynkach. Bernard i Béville poszli za jego przykładem, tylko Jerzy nie zdjął nawet płaszcza.
— Dlaczego się nie rozbierasz, mój przyjacielu? — zapytał Béville — czy nie wiesz, że będziesz musiał bić się ze mną? Nie należymy do rzędu sekundantów, którzy patrzą z założonemi rękami, kiedy ich przyjaciele się biją. Trzymamy się zwyczajów andaluzyjskich.
Kapitan pogardliwie ruszył ramionami.
— Sądzisz, że żartuję? — mówił Béville — przysięgam ci, że będziesz musiał bić się ze mną.
— Jesteś głupcem i szaleńcem — chłodno rzekł Jerzy.
— Na moją duszę! zapłacisz mi za te słowa, albo...
I groźnie pochwycił za rapir, jak gdyby chciał uderzyć Jerzego.
— Chcesz tego? — zawołał Jerzy — dobrze, niech i tak będzie.
W jednej chwili zrzucił płaszcz, oraz wierzchnią odzież, i stał gotów do walki.
Comminges z wdziękiem potrząsnął rapirem, aż pochwa odleciała o jakie dwadzieścia kroków. Béville chciał go naśladować, ale mu się nie udało. Obaj bracia de Mergy wyciągnęli klingi bez żadnej sztuki, odrzucili jednak pochwy daleko, żeby im nie przeszkadzały. Każdy stanął przed swoim przeciwnikiem z obnażonym rapirem w jednej ręce, a puginałem w drugiej i jednocześnie wszyscy czterej broń skrzyżowali.
Jerzy, przy pierwszem starciu, odbił tak silnie cios pana de Béville, że wytrącił mu rapir z ręki i przyłożył do jego piersi ostrze, ale zamiast go przebić, do czego miał zupełne prawo, rzucił broń na ziemię, mówiąc chłodno:
— Nie warto bić się z tobą, dajmy temu pokój.
Béville pobladł, poczuwszy na swojej piersi chłodne ostrze stali. Zmieszany podał mu rękę i obaj, schowawszy rapiry do pochwy, z natężeniem śledzili przebieg walki między głównymi aktorami pojedynku.
Bernard był odważny, przytomny i wiele silniejszy od pana de Comminges. Przez jakiś czas bronił się tylko, odbijając zręcznie ciosy przeciwnika. Ten niespodziewany opór rozdraźnił pana de Comminges, któremu się zdawało, że odrazu pokona niedoświadczonego młokosa. Zbladł z gniewu i nacierał coraz to żwawiej, coraz to zajadlej. Nakoniec udało mu się uchylić na bok rapir przeciwnika i widząc jego pierś odsłoniętą, zamierzył się tak silnie, że byłby go przebił na wylot, gdyby nie okoliczność niespodziewana, którą do cudów niemal można zaliczyć. Ostrze, napotkawszy złoty relikwiarz, zsunęło się i uderzyło w żebro, ale zanim Comminges zdołał wydobyć broń z rany, Bernard z taką wściekłością ugodził go w głowę puginałem, że sam stracił równowagę i padł na ziemię. Przeciwnik zwalił się na niego. Sekundanci myśleli, że obaj są zabici.
Jerzy rzucił się do brata, ale Bernard wstał o własnej sile i pochwycił upuszczony rapir. Comminges leżał nieruchomy. Béville chciał go podnieść i otarł mu chustką twarz skrwawioną; wtedy dopiero spostrzegł, że ostrze puginału przebiło czaszkę i doszło do mózgu, co spowodowało śmierć natychmiastową.
Bernard osłupiałym wzrokiem wpatrywał się w zabitego.
— Jesteś raniony? — zapytał go Jerzy.
— Ach! prawda — odparł, teraz dopiero spostrzegając krew na koszuli.
— To drobnostka — rzekł Jerzy, obejrzawszy ranę — ostrze się obsunęło.
Zatamował krew chustką. Béville dał swoją i wyjął jeszcze chustkę pana de Comminges, do owiązania rany.
— Wspaniałe pchnięcie! — mówił z uwielbieniem — silny jesteś jak Herkules, mój przyjacielu. Co powie młodzież paryska na to, że prowincya posiada ta zuchów? Powiedz mi z łaski swojej, ile miałeś w życiu poojedynków?
— Niestety! — westchnął Bernard — to pierwszy, i trzeba nieszczęścia, żeby się tak fatalnie skończył! Ależ na miłość Boską! ratujcie go!
— Do kata! urządziłeś go tak, że o ratunku mowy być nie może. Klinga przez oko dosięgła mózgu; spójrz na tę dziurę.
Bernard zaczął drżeć a łzy spływały mu po twarzy.
Béville podniósł puginał i przyjrzał mu się bacznie.
— Młodszy brat tego biedaka powinienby odkupić tę broń od ciebie, na pamiątkę. Dzięki jej, będzie dziedzicem wielkiej fortuny.
— Idźmy stąd! — szepnął Bernard zagasłym głosem.
— Nie martw się — pocieszał go Jerzy, pomagając mu się ubrać — ten zawadyaka nie wart, żeby go żałować.
— Biedny Comminges! — westchnął Béville — i pomyśleć, że zginął z ręki młodzieniaszka, który bił się po raz pierwszy w życiu, kiedy on miał już ze sto pojedynków!
Taką była mowa pogrzebowa, nad zwłokami hrabiego de Comminges.
Béville żegnając się z przyjacielem, spostrzegł zegarek, zawieszony na jego szyi, wedle ówczesnej mody.
— Już nie będziesz potrzebował patrzeć, która godzina — dodał — będę miał przynajmniej pamiątkę po tobie, a twój brat i tak jest dość bogaty.
Zdjął mu z szyi zegarek i schował do kieszeni.
— Czekajcie na mnie! — zawołał do odchodzących młodzieńców — ale nie zapomnij swego puginału, panie de Mergy.
Otarł ostrze o koszulę zmarłego i ubrawszy się spiesznie, podążył za nimi.
— Pociesz się, mój młody przyjacielu — rzekł do Bernarda, kiedy wsiedli do łodzi — masz minę tak żałosną, jak gdybyś jechał na swój pogrzeb... Hej! przewoźniku, nie żałuj pracy, wiosłuj żwawo, a dostaniesz pistola. Widzę halabardzistów, zbliżających się od strony wieży Nesle, nie radbym wdawać się z nimi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Prosper Mérimée i tłumacza: anonimowy.