Dwie sieroty/Tom II/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dwie sieroty
Podtytuł Dorożka № 13
Wydawca J. Terpiński
Data wyd. 1899-1900
Druk J. Terpiński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Fiacre Nº 13
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

— Zdaje się więc pani, że praca kobieca tak dobrze bywa wynagradzaną? — zapytał młody doktór. Za trud całego dnia i większą część nocy, mogłabyś pani po opłaceniu mieszkania, dać zaledwie swej matce suchy kawałek chleba. Według mego zdania panno Berto, należy poświęcić miłość własną tam, gdzie chodzi o życie matki. Jeżeli pani nie chcesz ukryć przed panią Monestier pomocy jaką przyjmiesz odemnie, to za dni kilka ja sam jej o tem powiem, nadmieniając, że jedynie usilne z mej strony nalegania skłoniły panią do ustępstwa.
Przyjm pani zatem te tysiąc franków, zwrócisz mi je w niedługiej przyszłości...
Przekonywające słowa doktora trafiły do przekonania Berty. Słuchając jego harmonijnego głosu i patrząc na tę twarz szlachetną odmówić jego proźbie nie była w stanie. Zresztą przyznawała mu słuszność co do uwag o małych korzyściach z jej przyszłego zarobku. Czuła, że mimo całego wysiłku pracy niezdołałaby dać chorej matce takich wygód i pożywienia jakich wymagało jej zdrowie. Ta myśl najbardziej ją przerażała. Utracić jeszcze matkę, obecnie, byłoby dla niej szczytem niedoli.
Przyjmuję zatem doktorze twoją szlachetną pomoc; rzekła nieśmiało po chwili. To co uczynisz dziś dla nas, niech ci Bóg w przyszłości wynagrodzi!
Edmund uszczęśliwiony takim obrotem rzeczy, wyjął z pospiechem z szuflady rulon złota, a podając go dziewczęciu:
— Niech pani służy, — rzekł, — ta drobna sumka na osłodzenie trosk biednej matce...
— Dziękuję!... — szepnęła z zakłopotaniem.
— A teraz wybierajmy się w drogę!
W kwadrans później wchodzili oboje do mieszkania wdowy.
Pani Leroyer klęczała przy łożu na którym spoczywał w śnie wiecznym jej syn ukochany. Twarz biednej kobiety lubo trupio blada, zdawała się być spokojną, widniał na niej tylko wyraz nadmiernego cierpienia.
Wstawszy na powitanie przybyłych, zbliżyła się do Edmunda, a podając mu zlodowaciałą prawie swą rękę:
— Doktorze! wszystko skończone!... wyjęknęła z cicha.
Loriot przeraził się stanem zdrowia tej nieszczęśliwej. Śmierć moralna widocznie wyprzedziła już w niej śmierć fizyczną, lubo i ta ostatnia położyła już na tej biednej kobiecie swe piętno. Powiadamiając Bertę o chorobie matki, doktór nie zwiększał niebezpieczeństwa, ale przeciwnie, mniej powiedział niż było.
— Przybyłem, — zaczął po chwili. — ażeby panią wyręczyć... Pani jesteś mocno osłabioną... Parę godzin spoczynku pokrzepią twe siły. Zechciej zdać ten smutny obowiązek na mnie i na pannę Bertę, będziemy oboje czuwać przy zmarłym.
— Dzięki ci doktorze! — odparła z tym samym spokojem, dajesz nam dowody serdecznej życzliwości... Jestem ci za to niewymownie obowiązaną, lecz nadto się trwożysz o moje siły... Miejsce moje jest tu... przy tym śmiertelnym łożu... Nie oddalę się ztąd, dopóki mój syn nie opuści na zawsze tego mieszkania, w którem żył z nami tak długo.
— Nieśmiem sprzeciwiać się pani, rzekł Edmund, lecz w zamian za to, pozwolisz mi zająć się jutro od rana niezbędnemi przygotowaniami.
— Jakiemi przygotowaniami?
— Sporządzeniem aktu zejścia, zamówieniem nabożeństwa i karawanu, oraz całym pogrzebem.
— Również i za to zmuszoną jestem podziękować panu, zajmę się tem sama.
— Ależ zbyt słabe siły pani niedozwolą tego uczynić?...
— Bezsilność moja jest tylko pozorną...
— Jako przyjaciel, śmiem prosić o możliwe oszczędzanie zdrowia, jako doktór, zabraniam wysiłków bez jakich obejść się można. Chciej pani zwrócić uwagę iż życie twoje jest jedynym skarbem twej córki!...
— Bóg jest panem naszego przeznaczenia, — odparła ze stanowczością pani Leroyer, niechaj mną rządzi według świętej woli!... Spełnić swój obowiązek muszę do ostatka! Nie myśl pan jednak iż pomoc twoją odrzucam, — dodała po chwili; — owszem, przyjmuję ją z żywą wdzięcznością. Pozostań dziś z nami... Wyręczysz mnie w zajęciu któremu może bym niepodołała... Jesteśmy nazbyt ubogie, aby do małej garstki naszych znajomych rozesłać drukowane zaproszenia, a jednak pragnęłabym, aby koledzy i zwierzchnicy niegdyś mojego syna, którzy go tak kochali, mogli go odprowadzić na wiekuisty spoczynek! Zechciej pan zatem napisać kilka listów... będę ci za nie głęboko obowiązaną... Berta podyktuje panu nazwiska i adresy.
Doktór Loriot patrzył na mówiącą z podziwem i obawą. Ów spokój pozorny czyli raczej ta obojętność mocno go niepokoiły. Odgadywał straszną burzę wewnętrzną pod tą przybraną maską spokoju, i niemógł sobie wytłumaczyć, zkąd ta zbolała i złamana cierpieniem kobieta, czerpała siłę do opanowania swojej niemocy fizycznej i moralnej.
— Uczynię wszystko co pani rozkażesz, — odrzekł. — Proszę jednak w zamian o zażycie lekarstwa, jakie natychmiast zapiszę, a które pani znaczną przyniesie ulgę.
— Dobrze; — odpowiedziała z tym samym spokojem.
— Papier i pióro znajdziesz pan w drugim pokoju, — dodała Berta, i wyszła wraz z doktorem.
Zaledwie jednak przestąpili próg sąsiedniego gabinetu, dziewczę zatrzymało Edmunda.
— Na co to lekarstwo? — pytała z obawą. Miałożby mojej matce grozić jakie niebezpieczeństwo?
— Bynajmniej.
— Dla czego więc pan je zapisujesz?
— Aby uprzedzić mogącą wybuchnąć chorobę. Łatwiej zabezpieczyć się od cierpień, aniżeli je zwalczać.
Nie czekając na inne objaśnienia Berta pobiegła z receptą do apteki i w dziesięć minut później była już z powrotem.
Loriot wszedł do pokoju, w którym spoczywało ciało zmarłego i gdzie zastał panią Leroyer odmawiającą modlitwy przy świetle gromnicy, kupionej przez córkę.
Młody lekarz patrzył na nieszczęśliwą matkę z podziwem. Zdumiewała go podobna siła woli wobec takiego ogromu cierpień moralnych.
Odebrawszy z rąk przybyłego dziewczęcia flakonik z miksturą, sam podał pani Leroyer przeznaczoną dozę, którą wypiwszy bezmyślnie, poczęła w dalszym ciągu odmawiać modlitwy.
— Idźmy teraz pisać listy... szepnęła Berta podchodząc do doktora.
— Za chwilkę!... — odrzekł; — czekam na skutek mojego lekarstwa.
Niebawem ujrzeli panią Leroyer ze snem walczącą. Daremnie przecierała ociężałe powieki, daremnie otrzeźwić się usiłowała, głowa jej zaczęła się chylić to w jedną, to w drugą stronę, aż wreszcie opadła bezwiednie na tylną poręcz krzesła.
— Boże!... co się stało mej matce? — wołała przerażona Berta.
— Pst!... nie budź jej pani, — rzekł Edmund. — Jest to następstwem zużytego lekarstwa, jakie sprowadza sen pokrzepiający. Samo zniknięcie przykrych wrażeń przy czuwaniu nad zmarłym, będzie już dla niej ulgą zbawienną. Zbudzi się z większemi siłami do walki. Podsuń pani cicho poduszkę pod jej ramiona.
Berta wypełniła zlecenie. Ułożywszy, jak było można najlepiej biedną matkę, przeszli oboje do przyległego pokoju dla pisania pogrzebowych zaproszeń. Rozumie się że w tych listach pisano o zmarłym jako o Ablu Monestier, ponieważ pod tem imieniem i nazwiskiem znanym był kolegom i zwierzchnikom swoim.
O godzinie trzeciej po północy, ukończyli swoje zajęcia.
— Zechciej pani teraz spocząć cośkolwiek, — rzekł Edmund do Berty. Ja będę czuwał przy mamie.
— Nie jestem znużoną, możemy więc razem czekać na jej przebudzenie.
Powrócili do sąsiedniego pokoju.
Pani Leroyer smaczno zasypiała. Przekonawszy się Berta iż matce nie grozi żadne niebezpieczeństwo, uklękła przy łożu brata zatopiona w modlitwie. Patrząc na nią Edmund, marzył o rozkosznej przyszłości.
Nadedniem sen pani Leroyer zaczął się stawać niespokojnym, dziewczę zerwawszy się, spoglądało z obawą na matkę, to na doktora.
— Obudzi się niezadługo, — rzekł Loriot.
O szóstej otworzyła oczy, spoglądając zdumiona że już dzień był biały.
— Spałam więc tak długo? zapytała. Jak mogliście na to pozwolić
— Cieszymy się, iż choć tym sposobem pokrzepiłaś pani swe siły.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.