Dwie sieroty/Tom II/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dwie sieroty
Podtytuł Dorożka № 13
Wydawca J. Terpiński
Data wyd. 1899-1900
Druk J. Terpiński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Fiacre Nº 13
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

— Rzeczywiście, czuję się być silniejszą, odpowiedziała. Która też godzina?
— Po szóstej.
— Listy przygotowane?
— Tak, mamo... odparła Berta. Pan Edmund je pisał, ja adresowałam.
— Trzeba je oddać posłańcowi, niech zaraz rozniesie.
— Oddam mu przechodząc, — rzekł Loriot.
— Opuszczasz nas więc doktorze?
— Muszę... chorzy na mnie oczekują.
— Masz słuszność... Nieszczęścia czynią nas samolubami. Zatrzymałam pana, zapominając, że masz obowiązki do spełnienia. I mnie zarówno wyjść trzeba. Podaj mi Berto okrycie i kapelusz...
— Jakto... wychodzisz mamo?
— Trzeba pójść do biura pogrzebowego załatwić różne formalności.
— Pozwól pani raz jeszcze powtórzyć mą proźbę, — ozwał się Edmund, — pozwól ażebym ja ciebie zastąpił w tym razie.
— Nie, mój doktorze. Dzięki ci składam serdeczne, lecz tak jak wczoraj, stanowczo odmawiam. Jest to ostatnia przysługa, jaką oddaję mojemu synowi i dlatego niepozwolę się zastąpić nikomu.
Wszelkie naleganie okazałoby się tu daremnem. Zabrał więc Edmund tylko listy, obiecując w ciągu dnia przybyć tu jeszcze.
Pani Leroyer była wkrótce gotową do wyjścia. Schowała w kieszeń wydobyte ze szkatułki dnia poprzedniego familijne dokumenty, a zbliżając się do Berty:
— Chciałabym wiedzieć drogie dziecię, — zapytała, — ile nam jeszcze z tego ostatniego funduszu pozostało, ażeby do tego zastosować wydatki pogrzebowe. Radabym uczcić tego biedaka przyzwoitym pochowaniem zwłok jego, ale czy na to wystarczy? Powiedz mi ile jeszcze mamy w naszej biednej kasie?
— Około pięciuset franków... — odpowiedziało dziewczę z ukrytem wahaniem.
— Aż tyle? — zawołała wdowa, patrząc na Bertę z niedowierzaniem; — chyba się mylisz?
— Nie, mamo.
— Nieprzypuszczałam ażebyśmy tak były jeszcze bogate.
— Jakto dobrze mamo, nieprawdaż? że pozostało nam jeszcze tyle na obecne wydatki? — To mówiąc pokazała matce część sumki pożyczonej u Edmunda Loriot.
Zdziwiona pani Leroyer powtarzała uspokojona:
— Jak to dobrze!... jak to dobrze!...
Nagle wszelako zamilkła, jak gdyby coś przypomniawszy sobie.
— Nie trzeba jednak zapominać, — dodała, — że mamy jeszcze do spłacenia długi...
— Jakie długi?
— Niewypłaciłyśmy doktorowi honorarjum...
Berta mocno się zarumieniła?
— Doktór nic od nas nieprzyjmie, — wymknęła.
— Czy ci co o tem mówił?
— Tak, mamo.
— Ach! zawołała pani Leroyer z rozrzewnieniem. Opatrzność prawdziwie zesłała nam tego człowieka. Dzięki jego opiece i bezinteresowności, nasz biedny Abel będzie mógł mieć odpowiedni pogrzeb i skromny nagrobek przy którym pomodlić się będziemy mogły.
A wzniósłszy oczy i ręce ku niebu zawołała:
— Boże wszechmogący!... Boże miłosierdzia!... choć zsełasz na człowieka nieraz straszne utrapienia, koisz je innemi dobrodziejstwy!...
Po tej krótkiej, lecz rzewnej modlitwie zwróciła się do łoża, na którym spoczywało jej ukochane dziecko! Skostniałe członki zmarłego, zarysowały się wyraźnie pod białą osłoną.
Na ten widok opuściła ją odzyskana chwilowo moc ducha. Z rozdzierającym krzykiem rzuciła się na zwłoki syna całując je rozpaczliwie.
Berta podbiegła do niej.
— Matko? spójrz na mnie — wołała; — i zlituj się nademną. Zabijasz mnie swoją boleścią...
Pani Leroyer przycisnęła do serca swą córkę, a otarłszy łzy i uspokoiwszy się nieco zabrała leżące na stole pieniądze i wyszła na miasto.
Świeże powietrze orzeźwiło ją cośkolwiek, lecz nogi odmawiały posłuszeństwa. Wsiadła więc do stojącego w pobliżu fjakra, rozkazując się wieźć na plac świętego Sulpicjusza do właściwego cyrkułu.
Tam po parogodzinnem oczekiwaniu załatwiła nareszcie potrzebne formalności, i udała się na cmentarz Montparnasse dla zakupienia gruntu pod mogiłę. Za powrotem do domu uproszona przez Bertę, zjadła dla posilenia się parę łyżek polewki.
Po obiedzie przyszedł doktór Loriot, wnosząc wraz nieco pociechy dla obu zbolałych kobiet.
Pogrzeb miał odbyć się w piątek, o godzinie dziewiątej rano.
Ireneusz Moulin jak wiemy, oczekiwał dnia tego z gorączkową niecierpliwością. Urządził się już zupełnie w swem nowem mieszkaniu, a mając czas wolny wieczorem, zaszedł do kawiarni na placu Bastylji, by wypić filiżankę czarnej kawy i przeczytać gazety.
Przy kawie podano mu dzienniki. Wziął pierwszy z wierzchu. Była to Gazeta Codzienna.
Przebiegał wzrokiem obojętnie szpalty tego pisma, gdy nagle okrzyk przerażenia wybiegł z ust jego.
Przestraszeni goście tym niespodziewanym wybuchem trwogi zaczęli mu się bacznie przyglądać.
— To niepodobna... to musi być pomyłka!... — szeptał do siebie śmiertelnie pobladły. I po raz drugi odczytywał półgłosem:

„Ludwik Abel Leroyer w wieku lat 25“.

— Też same imiona i nazwisko, powtarzał, te same lata... To dziwne!... Zaczynam się obawiać o jaką fatalność... Miałżeby los jeszcze prześladować i dzieci biednego męczennika? Czyliżbym po to wracał do Francji by odprowadzić na cmentarz zwłoki syna, któremu dla ojca przywożę rehabilitację? Ach! byłoby to ciosem nad miarę...
I odłożywszy na bok gazetę, zadumał się głęboko.
— Omyłka byłaby tu niemożliwą... mówił dalej. Muszę zbadać to wszystko dziś jeszcze.
Zaczął powtórnie przepatrywać gazetę. Wyczytał w niej, że nieboszczyk zamieszkiwał w szóstym cyrkule, ale nie było wzmianki o ulicy ani numeru domu w którym życie zakończył.
— Trzeba cierpliwie czekać do jutra, rzekł smutno. Jutro rano dowiem się o wszystkiem dziś, biura już pozamykane. Nikt niemógłby mnie objaśnić.
Przygnębiony, opuścił kawiarnię. Kilkogodzinna przechadzka na bulwarach, sprowadziła równowagę w jego umyśle. Wrócił do domu uspokojony, lecz przez noc całą spać niemógł.
Nazajutrz równo z dnia brzaskiem, Moulin był już na nogach. O siódmej wyszedł z domu, a dla pospiechu wsiadł do fjakra, który go zawiózł na plac świętego Sulpicjusza.
W biurze niebyło jeszcze nikogo. Woźni śmieli się z takiego porannego przybysza, upewniając że przed dziewiątą nie ujrzy żadnego z urzędników.
— Będę oczekiwał cierpliwie... powtarzał.
Chcąc skrócić czas sobie, wyszedł, a przechadzając się po placu świętego Sulpicjusza, spoglądał co chwila na zegarek, dziwiąc się, że szybkie zwykle wskazówki tak leniwie dziś się obracały.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.