<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Dzieci
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom XXI
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



XI.

I pojechali. Dębowski do Żelaznych Hut, a potem do miasta X.; obaj Linowscy do Grudy, nad granicę galicyjską. W Leśniczówce została pani Linowska, Jadwiga i Świrski, który od chwili, gdy sanki z podróżnymi znikły na zakręcie leśnej drogi, miał takie wrażenie, jakby mu ziemia usunęła się z pod stóp.
— Niechże pan gospodaruje, jak u siebie — odezwała się Linowska. — W pokoju męża znajdzie pan trochę książek... nic osobliwego!... A u mnie, przy drzwiach, klucze od spiżarni... Władek jest zawsze głodny... powietrze leśne wywołuje apetyt...
Mówiąc, uśmiechała się z wielką życzliwością; ale Świrski odczuł zmianę w jej głosie i dostrzegł, że śniada twarz podleśnej zbladła, a czarne, bystre oczy zamgliły się.
— Czy mogę przejść się?... — spytał onieśmielony Świrski.
— Niech się pan tak zachowuje, jak Władek — odrzekła Linowska, ściskając go za rękę. — Władek biega, jeździ, ślizga się, kładzie się, woła o jedzenie bez żadnej ceremonji; to samo zapewne robiłby u pana, więc pan niech naśladuje go tutaj...
Usta jej drgnęły, pobladły jeszcze wyraźniej i chwiejnym krokiem poszła do swego pokoju. Spostrzegła to panna Jadwiga i szepnęła do Świrskiego:
— Nasza mamusia wygląda, jakgdyby miała dostać ataku kamieni żółciowych...
— Czy to bardzo przykre?...
— Okropne bóle!... Niech pan jednak będzie spokojny, wiemy, co robić...
— Może ja przydam się na co?... — spytał zakłopotany Świrski.
— Przyda się pan, ażeby... jak najdalej być od nas...
I pobiegła za Linowską. Kazimierz zrobił parę kroków w stronę lasu, wnet jednak zawrócił ku domowi i po skrzypiących schodach wszedł na górę do pokoiku Władka, który teraz zajmował sam. Położył się na łóżku i zamknął oczy, ale wnet zerwał się, usłyszawszy zdołu jęk stłumiony. Pochylił głowę, natężył uwagę... Niema kwestji, ten nieludzki krzyk płynie z pokoju Linowskiej!...
— Co ja zrobiłem?... co ja zrobiłem!... — szepnął, wpijając ręce we włosy.
Na dole jęk wzmagał się.
— Z mojej to winy syn narażał się na śmierć, a przynajmniej na więzienie... ojciec zachorował, a teraz — matka...
Zbiegł na dół, wszedł do sieni i skierował się do pokoju Linowskiej. Potem stanął i czekał. Jęki chorej słabły, niekiedy cichnęły.
„Umiera, czy co?... — myślał. — Trzeba istotnie pecha, ażeby przed godziną wyjechał doktór!...“
Stał na środku kancelarji Linowskiego, nie wiedząc, co robić. Nagle uchyliły się drzwi od pokoju chorej i ukazała się w nich Jadwiga z mokrym ręcznikiem.
— Gorzej? — spytał wylękniony Kazimierz.
— Lepiej... niech się pan nie boi... Przykładamy gorące okłady... zażyła opjum... wszystko będzie dobrze... Ale też z pana wrażliwy!...
Świrski wzruszył ramionami i wykręciwszy się na pięcie, poszedł w głąb lasu.
— Djabli nadali z babami, czy co?... — mruczał, rozgniewany uwagą Jadwigi. — Ja i wrażliwość!... — Niedawno oglądał siebie w lustrze pokoju jadalnego. Więc ten wysoki, barczysty, wyprostowany młodzieniec, w obcisłej kurtce, w butach z długiemi cholewami, a nadewszystko — z miną oficera, której mu wszyscy zazdrościli, więc on ma być tak wrażliwy na niewieście jęki, że aż spostrzegła to panna Jadwiga?...
— Oto wpadłem!...
Przyszedł mu na myśl pałac w Świerkach, ogromne pokoje, a potem cała gromada rządców, ekonomów, gorzelników, leśników... I to on, współwłaściciel tego pałacu, znalazł się w pokoikach, których sufitu dosięga ręką, a kiedy stanie przed oknem, to w mieszkaniu robi się ciemniej... I to on, któremu jego rządcy, ekonomowie, gorzelnicy i leśnicy kłaniają się z najwyższym szacunkiem, on dziś wystawał pode drzwiami pani podleśnej i tak zakłopotany, że posądzono go o nadmierną wrażliwość!...
— Tfy!... — mruknął. — Oczywiście musiałem w oczach tej pani mieć minę felczera albo pielęgniarki, kiedy aż roztkliwiła się nade mną... A niech sobie chorują, niech się leczą... Jestem na kwaterze, dziś u podleśnego, jutro u księcia, pojutrze u Żyda... Mam co innego na głowie, aniżeli ich dolegliwości... A Władek?... Cóż Władek! Jak zostanie moim adjutantem, będzie doświadczał tego samego, co i ja... Żołnierzowi nie wolno bawić się w sentymenta.
Idąc lasem, marzył.
— Szkaradna droga dla artylerji: nawet zimą i latem trzeba tu jechać ostrożnie, a po kilkudniowym deszczu można potopić armaty... Zato dla partyzantów uciecha!... W tych krzakach, na prawo, ukryłoby się ze dwustu ludzi... A tamto wzgórze?... Co za świetna pozycja dla kartaczownic!... Ani jeden wóz, ani jeden koń nie przeszedłby drogą... ani jeden człowiek nie zostałby przy życiu. Jakie sosny!... I wyobrazić sobie za każdą dobrego strzelca?... Gdyby nasi w 63-im roku posiadali dzisiejsze karabiny i armaty, a Moskale broń ówczesną, nie nazywanoby nas buntownikami... Mielibyśmy tem więcej praw do wolności, im więcej kul na minutę wypuszczałaby nasza broń...
Potem już nie widział lasu, ale, przed oczyma jego duszy, na jakiemś ogromnem polu zaczęły rozwijać się kolumny wojsk nieznanych. Wszyscy byli odziani w bluzy, spodnie i czapki francuskie kepi barwy ciemno-szaraczkowej; lecz jeden pułk odznaczał się żółtemi kołnierzami, epoletami i lampasami u czapek, drugi — białemi, trzeci — amarantowemi, inne zielonemi, szafirowemi... Wszyscy mieli na plecach czarne rańce, opasane szynelami, w ładownicach po sto ładunków i — pyszne karabiny z czworograniastemi bagnetami...
Za piechotą maszerowała konnica na wspaniałych koniach jednej maści, dalej — armaty z ciemno-szafirowemi lawetami, jaszczyki z nabojami, ambulanse. A wszystko to sunęło porządnie, podwójnym krokiem, w stronę lekkiej mgły, która rozciągała się na dalekim horyzoncie, skąd dolatywał gęsty grzechot karabinów i ciężkie stękania armat.
Świrski widział to wszystko: każdą maszerującą nogę, każdy szaraczkowy mundur, każdą twarz... Oto jeden szereg: młody oficer bez zarostu, obok niego żołnierz z ogromną kasztanowatą brodą, za nim trochę młodszy z ciemnemi wąsikami, potem chłopak z dużym nosem i wysokiem czołem, dalej chłopak z białą twarzą i jakby podpuchniętemi oczyma, potem znowu starszy blondyn z brodą podstrzyżoną...
Wszyscy poważni, surowi, zapatrzeni w ową daleką mgłę, którą szarpały błyskawice wystrzałów... Od czasu do czasu słychać komendę: marsz!... marsz!... albo półgłosy: pośpieszaj!... czego się plączesz?...
Jedna orkiestra skończyła marsza Garibaldiego, druga poczyna grać: „Do broni, ludy! powstańmy wraz...“ Pomimo mrozu na dworze, w duszy Świrskiego upał; zdaje mu się, że w powietrzu czuć woń potu i prochu.
Naprzód!... naprzód!...
Nowa zmiana obrazów. Nieznane wojsko wchodzi do miasta X. Muzyki grają marsza z „Aidy.“ Krzyczą żołnierze, krzyczy ludność, krzyczą domy i ziemia: niech żyje!... niech żyje!... A wśród gęsto skupionej publiczności Kazimierz dostrzega jakąś białą, zgrabną rękę kobiecą i parę wesołych oczu...
— Panna Jadwiga?... — mówi do siebie. — Ten jakiś pan Klemens warjuje za nią, ale Władek chyba nie kocha się w niej... To i dobrze: żołnierz nie ma czasu na amory...
Potem przypomniał sobie jej spojrzenia, jej niepokój o niego i nagle czarowne wizje znikły. Znikły wojska zwycięskie, muzyka rozpłynęła się... Kazimierz znowu zobaczył las i rzekł do siebie:
— Przecież nie ożeniłbym się z nią!...
Obiad tego dnia był późny i Świrski jadł go sam; panna Jadwiga tylko nalała mu duży talerz powidlanki i poszła do chorej Linowskiej. Po obiedzie Świrski w kancelarji podleśnego oglądał księgozbiórek. Znalazł powieści Sienkiewicza, „Bibljotekę Dzieł Wyborowych“ i starannie oprawne komplety „Kurjera Polskiego.“ Najbardziej jednak zajęły go mapy gubernji, wykonane przez topografów wojskowych i — szczegółowe karty lasów, należących do Hut Żelaznych.
— Oto dla mnie właściwa zabawa — rzekł. — Zamiast poddawać się halucynacjom, albo marzyć o oczach panny Jadwigi, wolę rozejrzeć się w mapach. Kto wie, może kiedy w tych stronach będą odbywały się marsze i staczały bitwy?...
Zabrał mapy do swego pokoiku na górę, wziął pół libry papieru i ołówek i — cały długi wieczór zimowy spędził na przypatrywaniu się i rysowaniu. Przy herbacie dowiedział się o zdrowie pani Linowskiej, a potem wrócił do siebie i znowu oglądał, mierzył, rysował każdą ścieżkę leśną, każdą kępę drzew, każdy jar i pagórek. Na drugi dzień wieczór już miał wcale dokładną mapę lasu i o tyle poznał go, że przy pomocy notatek nietylko nie zabłądziłby w nim, ale nawet — trafiłby do ważniejszych punktów.
— I taką mapę gubernji muszę kupić... — rzekł do siebie.
W piątek z rana furman, który odwoził Linowskich, powrócił z Grudy. Opowiedział, że podróż odbyła się bez żadnych przygód i oddał listy: pani Linowskiej, która ledwie podniosła się z łóżka, i Świrskiemu.

Nie masz pojęcia — pisał Władek — jak mi doskonale zrobiła ta przejażdżka. Kilka godzin w dobrze znanych okolicach, niby to jedno z drugiem nic — a przecie!... Ach, Kaziu, gdybyś Ty do nas przyjechał choćby na parę dni, choć na parę godzin... Nie wiem, czy zmiana miejsca, czy zetknięcie się z nowymi ludźmi, ale... szczerze ci powiem, że — wiele, wiele poglądów zmieniło się we mnie, a im bardziej oddalałem się od naszego kochanego miasta X. i od Słomianek, tem więcej bieg moich myśli zbliżał się do przezacnego Dębowskiego. Boże, jaki to mądry człowiek!... Przyjedźże choć na jeden dzień...

Świrski schował do kieszeni list i pomyślał:
„Władek jest bardzo wrażliwy... Bardzo mocno działa na niego otoczenie. Dziś gotów porozumiewać się z Dębowskim, ale gdy zobaczy rewolucyjne pułki, wyrzeknie się filisterskich poglądów...“
Przed południem, kiedy ludzie zaczęli zbierać się na obiad, a Świrski przechadzał się po dziedzińcu, zbliżył się do niego furman i zdjąwszy czapkę, rzekł:
— Nasz panicz kazał się bardzo pięknie pokłonić jaśnie panu...
— Niby mnie?... — spytał zdziwiony Świrski.
— Jużci, że jaśnie panu... I jeszcze nasz panicz kazał prosić, ażeby jaśnie pan przyjechał do Grudy... Och, poszorowalibyśmy!...
I wpatrywał się w niego bardzo życzliwie. Świrskiemu krew uderzyła do głowy, ponieważ nagle zrozumiał, że ten wybuch tkliwości furmańskiej jest — delikatnem przypomnieniem o napiwku... Był tak zmieszany, że zamiast powiedzieć wprost: mój drogi, oddam ci za parę dni, gdyż w tej chwili nie mam drobnych, czy nie mam pieniędzy, Świrski odwrócił się i — odszedł, zostawiając zdziwionego furmana z czapką w ręku.
Kazimierz po raz pierwszy znalazł się w podobnem położeniu. Dotychczas nigdy nie brakowało mu pieniędzy, nigdy nie był w gościnie czy na łasce ludzi, w dodatku — niższego stanowiska, i jeszcze żaden furman, żaden służący, nie potrzebował przypominać mu o napiwku. A tu jutro Wigilja, więc wypadałoby obdarować wszystką służbę, dać im przynajmniej po rublu na osobę... Tymczasem, chociaż doktór wziął od niego kwit na sto rubli, pieniędzy nie było!...
— A niechże licho porwie Dębowskiego!... — mruknął.
Czuł się okropnie upokorzonym i nieszczęśliwym. Zdawało mu się, że każdy parobek, który mija go z ukłonem, każda dziewczyna, która spogląda na niego z półuśmiechem, pogardza nim i mówi do siebie:
— Taki to i jaśnie pan, co ludziom grosza żałuje!...
Kwadranse wydawały mu się godzinami, godziny dobami. Uciekł do swego pokoiku i coraz wyglądał przez zamrożone okno: czy nie jedzie kto z Żelaznych Hut albo z miasta?... Chwilami miał nadzieję, że przed Wigilją dostanie pieniądze, chwilami znowu myślał, że ich nie doczeka nigdy. Może Dębowski zapomniał, może zgubił jego kwit, może nikt nie chce dać stu rubli Kazimierzowi Świrskiemu, którego ściga policja, a może... Może wiózł kto pieniądze do Leśniczówki, ale został napadnięty przez bandę choćby Zająca i ograbiony, jeżeli nie zamordowany!...
Lecz właśnie w chwili, kiedy ogarnęło go najwyższe zwątpienie, zajechał przed dom sekretarz dyrektora Żelaznych Hut i przywiózł Świrskiemu nie sto, ale dwieście rubli, wszelkiego rodzaju monetą papierową i metalową. Zwrócił kwit, wydany Dębowskiemu, a poprosił o nowy, na odpowiednią sumę.
Świrski odetchnął. Sekretarz Hut Żelaznych wydał mu się najprzyjemniejszym mężczyzną, Leśniczówka najpiękniejszym lasem, a służba Linowskich — zbiorem najzacniejszych dziewuch i parobków, jacy istnieli w kraju. W sobotę z rana dał każdemu i każdej po rublu, a furmanowi dwa ruble. Aż blada i osłabiona Linowska z uśmiechem prosiła go, ażeby nie psuł ludzi, a przed samą kolacją panna Jadwiga zrobiła mu tę pełną znaczenia uwagę:
— Wie pan, o czem teraz mówi nasza służba?... Oho, musi być kiepsko ze szlachtą, kiedy panicz Świrski dał nam taką kolendę... Szczególna forma wdzięczności, nieprawdaż?...
Słowa te niemile dotknęły Kazimierza. Wnet jednak zapomniał o nich pod wpływem radości, jaką sprawiło mu otrzymanie pieniędzy. Na parę godzin przed kolacją, którą zajmowała się panna Jadwiga pod kierunkiem Linowskiej, Świrski poszedł do lasu i znowu utonął w swoich ulubionych marzeniach. Liczba jego fantazyjnych pułków zwiększała się, ich umundurowanie było jeszcze piękniejsze, broń idealnie doskonała, twarze i postawy jeszcze wyraźniejsze. Widział też i siebie samego na pysznym gniadym koniu, który niecierpliwie wyrzucał głową i posuwając się bokiem, roztrącał konie sztabowych oficerów. Wizja była przedziwnie jasna. Świrski widział swoją pelerynę z kapturem, z pod której wyglądał koniec szabli w złoconej pochwie; na wędzidle niespokojnego rumaka bieliła się piana. W tej chwili czuł się wodzem jakiejś nieprzeliczonej armji, choć może był tylko poetą.
Niebawem w umyśle Kazimierza wizja armji skojarzyła się ze wspomnieniem braku pieniędzy i upokarzającemi uczuciami, jakich doznał. To zaś nadało nowy kierunek jego rozmyślaniom.
— Jednak ważna rzecz pieniądze... — mówił do siebie. — Dziś dopiero zrozumiałem ich piekącą potrzebę!... A jeżeli na mnie brak pieniędzy zrobił takie podłe wrażenie, jeżeli mnie tak zdemoralizował, czemże staćby się mogły dziesiątki i setki tysięcy żołnierzy i oficerów, gdyby im nagle zabrakło marnego kruszcu?... Wszakże pieniądz to broń, pieniądz to amunicja, pieniądz to umundurowanie, żywność i obuwie... Pięknie wyglądałoby wojsko w dziurawych butach, przez parę dni niekarmione!...
Pod wpływem tej nowej pobudki Kazimierz usiłował przedstawić sobie najogólniejsze warunki utworzenia i utrzymania wojska. Przedewszystkiem — naturalnie — pieniądze. Ileż też potrzebaby ich w przybliżeniu? Dobra broń i amunicja, z kosztami transportu, pochłonęłaby co najmniej ze sto pięćdziesiąt rubli na człowieka... Buty, na rok, chyba ze trzydzieści... Umundurowanie i bielizna około sześćdziesięciu... Żywność, lekarstwa, kwatery — ze trzysta rubli na rok. Słowem — jeden żołnierz z uzbrojeniem kosztowałby około pięciuset rubli. Tym sposobem, naprzykład, ja mógłbym wystawić ze czterystu ludzi pieszych, może pięciuset... stryj około tysiąca... A po roku coby się z nimi stało?... Musiałby ich utrzymywać kraj... A stutysięczna armja ileby kosztowała?... Chyba ze czterdzieści miljonów rubli rocznie, z dodatkiem dziesięciu miljonów na uzbrojenie...
A czy kraj mógłby tyle wydawać przez rok, przez dwa a może więcej? Mógłby, przy dobrych urodzajach, no — i gdyby ludzie bogatsi łatwo mogli dostać gotówkę. Naprzykład stryj — musiałby sprzedać swoje dobra i moje, a gdzie kupcy?... Lecz pieniądz to nie wszystko. Oprócz pieniędzy, trzeba jeszcze ochoty; armja bowiem rewolucyjna musi składać się z ochotników... Lud dostarczy żołnierzy, inteligencja — oficerów, ale o żadnym przymusie nie może być mowy...
Dużo pieniędzy i dużo ochoty!... Dużo ludzi gotowych poświęcić cały majątek, ostatni grosz i mnóstwo takich, którzy bez wahania oddadzą życie za wolność...
O zmroku zaczęli zbierać się goście do uczty wigilijnej. Panna Jadwiga, w imieniu Linowskiej, zaprosiła wczoraj sekretarza zarządu, który zaraz po przybyciu wdał się w żywą rozmowę ze Świrskim o polityce. Niebawem zajechał pan Klemens, chłodno przywitał Kazimierza a bardzo czule Jadwigę i tej już nie odstępował. Wnet zadzwoniły sanki podleśnych, państwa Opatowskich, którzy, straciwszy w jesieni dwoje dzieci, nie mieli odwagi na święta zostać w domu i wprosili się do Linowskiej. Wkońcu chłopskie sanki przywiozły młodego praktykanta z Żelaznych Hut i księdza wikarego który, pokłóciwszy się z proboszczem, przybył na Wigilję do Leśniczówki.
Ostatnia ukazała się pani Linowska, osłabiona, mizerna, ale tak zadowolona z gości, że kolacja zeszła wszystkim bardzo wesoło. Przy gąsiorze starego miodu, siedzący obok Jadwigi pan Klemens promieniał, nawet rozpogodziły się twarze Opatowskich, którym ksiądz wikary opowiadał półgłosem jakąś dykteryjkę. Tylko Świrski był zamyślony, a energiczna fizjognomja młodego praktykanta nie przestała być ponurą.
Namówiona przez Jadwigę pani Linowska, umoczywszy usta w kieliszku, rzekła:
— Bodajbyśmy na rok przyszły zebrali się tu znowu wszyscy, w komplecie... I bodajbyśmy nareszcie doczekali tych lepszych czasów, na które od tak dawna czekamy...
Opatowski. Pani dobrodziejka będzie miała swój komplet: męża, dzieci, wnuczkę... My nie...
Praktykant. Nie wiem, czy za rok już będą lepsze czasy...
Wikary. To prawda... Panno Jadwigo, proszę jeszcze o kieliszeczek...
Świrski. Kto ten rok przeżyje, na pewno doczeka lepszych czasów. Chociaż... nie wiem, czy dla nas będą tak dobremi, jakbyśmy chcieli i — mieć mogli...
Sekretarz. Słyszę to od pana już po raz drugi, ale... niedobrze rozumiem.
Linowska. Niechże pan i nam powie coś o swoich nadziejach.
Świrski. Moje przewidywania opierają się na bardzo prostej zasadzie. Od dziś za rok zwycięży rosyjska rewolucja i zaprowadzi swój system rządzenia, więc — będzie nam lepiej... Byłoby jednak bezporównania lepiej, gdybyśmy w tej ostatecznej walce, jaka się zbliża, odegrali rolę sprzymierzeńca, siły czynnej, nie zaś czekali z założonemi rękoma na to, co nam ofiaruje cudza praca i łaska...
Opatowski (machając ręką). Jaką my tam siłę mamy!...
Praktykant. Odwagę i poświęcenie proletarjatu.
Świrski. Ma pan słuszność. Ale ta odwaga jest bezładna, nieuporządkowana, a poświęca się niewiele jednostek. Gdybyśmy zaś utworzyli armję, choćby stutysięczną...
Praktykant. Czy dla obrony burżujowskich interesów, a dla zduszenia ludu?...
Świrski (z zapałem). O — to — właśnie jest naszem nieszczęściem!... Dzielimy się na proletarjat i burżujów w chwili, kiedy powinniśmy zjednoczyć się jak najsilniej... Jedno ciało i jedna dusza...
Sekretarz. My tego zjednoczenia nie doczekamy.
Praktykant. Nawet nie rozumiem, jaki pożytek rewolucji mogliby oddać burżuje?...
Świrski. Choćby swojemi pieniędzmi. Na utrzymanie, naprzykład, stutysięcznego wojska trzeba z pięćdziesiąt miljonów rubli rocznie. Niech więc proletarjat dostarczy nieustraszonych żołnierzy, kapitaliści pieniędzy, a wówczas Polska, obok Rosji, stanie jako sprzymierzeniec...
Praktykant. Przymierze jest i dzisiaj: proletarjat rosyjski i polski zjednoczył się przeciw polskim i rosyjskim wyzyskiwaczom...
Świrski. Burżujom nic nie zrobią, ale mogą zabić naszą narodową indywidualność...
Praktykant. Narodowość głupstwo, kolektywizm grunt...
Sekretarz. O, widzi pan! Ażeby zaś jak najprędzej dojść do owego kolektywizmu, przygotowuje się strajki w fabrykach...
Pan Klemens. I na folwarkach.
Sekretarz. Stawia się zarządom fabryk niemożliwe do przyjęcia warunki, a tym, którzy odmawiają, przysyła się wyroki śmierci...
Opatowski. Więc już i na folwarkach urządzają strajki?... Nie wiedziałem.
Pan Klemens. W Łubniach parobcy zażądali podwyższenia pensji i ordynarji, a ponieważ administrator zgodzić się na to nie mógł, więc zaprzestali karmić i poić bydło... Przejeżdżający szosą o wiorstę drogi słyszeli ryki...
Opatowski. O łajdaki!...
Praktykant. Głodnych parobków nikt nie słyszy... Nie umieli dotychczas ryczeć głośno.
Świrski. Gdyby taki nastrój panował w całym kraju, rewolucja nie przyniesie nam żadnego zysku.
Sekretarz. Dziękujmy Bogu, jeżeli nie wywoła wojny domowej!
Linowska. Duchowieństwo powinnoby wystąpić i załagodzić te stosunki.
Wikary. Duchowieństwo?... Czy to, które zaniedbuje kapłańskie obowiązki? Czy to, które, zamiast z ambony oświecać ludzi, straszy ich piekłem?... Czy może to duchowieństwo, które poluje, gra w karty i przy każdej sposobności łupi ze skóry swoje barany?...
Praktykant (z szyderczym uśmiechem). Brawo !... Księża są tacy sami burżuje, jak przemysłowcy i szlachta.
Linowska. Jadziu, poproś państwa do mego pokoju i zagraj co...
Gdy goście ruszyli od stołu, pan Klemens nagle stanął przed Świrskim i rzekł:
— Wie pan, nie myślałem... bardzo zdziwiłem się tem, co pan mówił... Zdawało mi się, że pan trzyma z nimi...
— Niby z tymi, którzy chcą wojny domowej?... — odparł z uśmiechem Świrski.
— Bardzo pana przepraszam — mówił pan Klemens, ściskając go za rękę — i jeżeli pan pozwoli, przyjadę kiedy na chwilę poufnej rozmowy.
— Jestem do usług — odpowiedział Świrski bez zapału. Myśl o tem, że pan Klemens przez całą kolację siedział obok Jadwigi, robiła mu przykrość. Od pierwszej chwili spotkania Jadwiga niepokoiła go w szczególny sposób: często myślał o niej, gniewały go umizgi Klemensa, cieszyło go, że Władek był dla niej obojętny, lecz niejednokrotnie powtarzał sobie w duszy:
„Przecież nie kocham się w niej... I nigdy nie ożeniłbym się...“
Po Wigilji i wyjechaniu gości Świrski długo nie mógł zasnąć; stary miód ognistemi strumieniami rozlewał się po organizmie, zapalając w głowie nowe a przykre obrazy, których punktem środkowym była — twarz panny Jadwigi. Nie jest ona piękna, a jednak!... Jakie ona ma bujne włosy, jakie zęby gęste i białe... co za usta... oczy... Nadewszystko zaś — jak ona umie słuchać! Kiedy mówił Kazimierz, panna Jadwiga nietylko rozumiała, ale odczuwała każde zdanie i zachęcała go, podniecała spojrzeniami. A gdy odezwał się praktykant, twarz jej płonęła, a oczy zdawały się mówić: „Gotowa jestem pójść za tobą!...“
„Ależ to anarchista... wywłaszczyciel...“ myślał Kazimierz. Nigdy on nie lubił wojującego socjalizmu, lecz ten praktykant socjalista, milcząco popierany przez pannę Jadwigę, budził w nim gniew i jakby odkrył nowe strony w znanej dotychczas agitacji socjalistycznej.
— On drwi z narodowości, a już wcale nie dba o to, ażebyśmy, wobec Moskali, znaleźli się, jako równi i wolni obok równych i wolnych... — rzekł Świrski i pomimo irytacji, zasnął.
Sny miał bezładne i niespokojne. Marzył, że kłóci się z kimś, że się mocuje, że biegnie gdzieś na wyścigi... To znowu, że jedzie na rozhukanym koniu, który nagle stał się — wołem i wśród ciemności pędził czy też spadał na złamanie karku... Jazda na rozpędzonym wole, co za pomysły!... Kazimierz obudził się zmęczony, z ciężką głową i nieokreślonemi pretensjami do całego świata. Poprosił służącej, ażeby herbatę przyniosła mu do pokoju, wypił kilka szklanek, a potem — przeglądał mapy lasów, należących do Żelaznej Huty, i mapy gubernji. Zatopiony w rysunkach, z przyjemnością wyobrażał sobie gościńce, wsie, ogrody, wzgórza, zarośla... Ale — już nie widział wojsk, odzianych w szaraczkowe uniformy z różnokolorowemi lampasami i epoletami, poprostu — nie miał ochoty wyobrażać ich sobie. Zato od czasu do czasu na tle map ukazywały się rozmarzone oczy panny Jadwigi, albo ponura twarz praktykanta, który gardził narodowością i narodowem wojskiem.
Około południa Świrski zeszedł na dół, do pokoju Linowskiego, i spotkał tam pannę Jadwigę, która, podniósłszy do góry paluszek, rzekła z miną tajemniczą:
— Mieliśmy wczoraj gościa na Wigilji i na noclegu...
— Czy nie jaki socjalista?...
W oczach Jadwigi na chwilę błysnęło zdziwienie, mówiła jednak dalej:
— Kto wie, czy pan nie zgadł?... Późnym wieczorem przyszedł do naszej służby podróżny, niby kaleka, obdarty... i prosił, ażeby, nie mówiąc państwu, przenocowali go... No i czy pan da wiarę, że służba zgodziła się i gdyby nie Rózia, która mnie bardzo lubi i nic nie ukrywa przede mną, nawet nie wiedzielibyśmy o tem...
— Czy to raz nocuje ktoś u parobków, nie meldując się państwu! — wtrącił Kazimierz.
— Bywa tak, ale niech pan posłucha dalej... — ciągnęła podnieconym tonem. — Ten niby podróżny namawiał naszych ludzi, aby od świąt zażądali zwiększenia pensji i ordynarji, a zmniejszenia godzin pracy. A także zapewniał ich, że już w przyszłym roku wszystka ziemia szlachecka przejdzie do chłopów...
Świrski wzruszył ramionami.
— Tak mówił, proszę pana, ten podróżny — ciągnęła Jadwiga — a gdy furman odezwał się, że szlachta ziemi darmo nie odda, włóczęga odpowiedział mu: „Niech szlachta prędzej wynosi się zagranicę, gdyż będą ich rżnąć i palić...“
— A nie powiedział: czy będą rżnęli spalonych, czy też będą palili zarżniętych? — uśmiechnął się Kazimierz.
— Żartuje pan, a przecież te pogróżki pana więcej obchodzą, aniżeli mnie...
— A tak!... Wyobrażam sobie, jakby wyglądał parobek, który — naprzykład — memu stryjowi zaproponowałby oddanie majątku... — odpowiedział Świrski. — Bo nas, tutaj, może otoczy swoją opieką ten... praktykant z Żelaznych Hut... — dodał z ironicznym uśmiechem.
— Ach, jak ja go się wczoraj bałam!... — wtrąciła Jadwiga.
— Zdawało mi się, że pani z największą sympatją słucha jego pogróżek...
— Ja?... Wyborny pan sobie!... Ja sympatyzuję tylko z takimi, którzy pracują dla ludu, którzy go oświecają, ale nie z tymi, którzy go bałamucą niewykonalnemi obietnicami...
— Słusznie!... Więc woli pani pana Klemensa?...
— Z pewnością!... On, równie dobrze jak i ja, rozumie, że przedewszystkiem trzeba nauczyć lud czytać i pisać. Bo tam, gdzie napełniają się szkoły, pustoszeją więzienia...
— Naprzykład, w naszem kochanem mieście X. są cztery szkoły średnie męskie, trzy żeńskie, z dziesięć elementarnych i... więzienie przepełnione...
— Winszuję!... — przerwała mu Jadwiga. — Zaczyna pan mówić, jak Dębowski...
Na tem przerwała się już nieco drażliwa pogadanka, a Świrski, ochłonąwszy, pomyślał:
„I cóż się stanie z mojem wojskiem, jeżeli szlachta będzie musiała uciekać, albo walczyć przeciw własnym parobkom, których podniecają praktykanci fabryczni, albo wędrowni agitatorowie?“
Na pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia nie przyjechał nikt z gości; Linowska po obiedzie położyła się, a Jadwiga czytała jej książkę. Około ósmej wieczór zjawił się gajowy najbliższego posterunku, zmęczony i wylękniony, z zawiadomieniem, że — jakaś banda napadła go, zabrała mu rewolwer, dubeltówkę i nawet trzy ruble.
— Cóżto za ludzie?... — zapytała Linowska.
Gajowy rozłożył ręce i spojrzawszy przelotnie na Świrskiego, odparł:
— Byli różni: jakby robociarze i jakby z miasta... Ale było też kilku niby paniczów... Nawet trzymali się z pańska i gadali po pańsku....
Świrski drgnął. A może to?... Wyszedł do sieni za gajowym i podając mu trzyrublowy papierek, rzekł:
— Weźcie, poczciwy człowieku... Sumienia nie ma ten, kto obdarł takiego, jak wy, biedaka...
— A mówili, że tylko panom będą zabierać!... — mruknął gajowy, całując Kazimierza w rękaw.
Nazajutrz znowu nikt nie przyjechał do Leśniczówki. Świrski z paniami widział się tylko przy obiedzie, cały zaś dzień spędził na czytaniu „Ogniem i Mieczem.“ Niekiedy machinalnie odkładał książkę i mówił do siebie:
— Kogo ten gajowus nazywał paniczami?... Rozumiem, że wzięli mu broń, choć i za nią powinni byli zapłacić... Ale trzy ruble!... Rewolucjoniści, którzy gajowemu zabierają trzy ruble!... No, ani Chrzanowski, ani Lisowski nie pozwoliliby na nic podobnego, więc owi panicze nie byli naszymi kolegami... Ależ ci rewolucjoniści, którzy nie gardzą trzema rublami od gajowego!...
Na drugi dzień po świętach przyjechało na Leśniczówkę aż pięciu gajowych z wiadomościami naprawdę niezwykłemi. Przedewszystkiem u każdego z nich, w czasie świąt, była jakaś banda, licząca kilkunastu ludzi, uzbrojona, jakby wymusztrowana i — zabierała dubeltówki, rewolwery, proch i naboje. W każdej bandzie zauważono młodych ludzi, wyglądających na paniczów, którzy tłomaczyli gajowym, że ich broń potrzebna jest rewolucjonistom. Pieniędzy nie zabierali nikomu; gromadzili się na głos świstawek i uszykowawszy się we dwójki, znikali wśród drzew i zarośli.
Oprócz tych, gajowi przynieśli jeszcze gorsze wieści. Począwszy od Wigilji, przez dwa dni świąt jacyś ludzie zajeżdżali do lasu sankami i zabierali drzewo, stojące w sągach, albo przeznaczone na budulec. W jednem zaś miejscu ścięli sześć wspaniałych modrzewiów i wywieźli niewiadomo którędy i dokąd.
— Przepraszam was, mój Słowiku — odezwała się Linowska — ale o tem, dokąd wywieźli modrzewie, powinniście wiedzieć. Cóżto — zginęły ślady?...
— Ślady zatarły się na szosie — odparł gajowy — ale i sam pan podleśny nie prawowałby się z gromadą, gdzie prawie każdy miał dubeltówkę, albo sztucer... Wreszcie zapowiedzieli, ażeby ich nie śledzić, bo inaczej... kula w łeb!...
Kilka następnych dni upłynęło w Leśniczówce cicho; Linowska powoli zaczęła wracać do zajęć gospodarskich, panna Jadwiga pomagała jej, a wieczorami urządzała wykłady dla służby. Świrski miał dużo czasu, to też nudził się bardziej, aniżeli przed świętami. Stracił gust do powieści wojennych i ochotę do spacerów, las bowiem przypominał mu jego marzenia, obrazy marszów, bitew i triumfów, które w tych dniach uległy jakiejś zmianie: wyblakły, pękały, topniały, jak lód na słońcu.
Bo i jak tu myśleć o utworzeniu armji w kraju, gdzie między inteligencją a klasami pracującemi istnieje nieufność i nienawiść?... Skąd wziąć pieniędzy na porządną wojnę tam, gdzie ustaje wszelka praca?...
A jednak te bandy, zabierające broń gajowym, czy nie świadczą o wzmaganiu się ruchu rewolucyjnego?... A ci „panicze“ — nie jestże to młodzież inteligentna, która pomimo zimy śpieszy do szeregów?... Oczywiście, zapewniono ich o bliskim wybuchu rewolucji w Rosji...
Tylko... należeć do podobnej bandy, która — tymczasem — rozbija monopole, a chłopom rabuje trzyrublówki, do takiej bandy należeć Kazimierz dzisiaj już nie miał ochoty. On chciał walczyć w armji regularnej, która stacza decydujące bitwy, nie zaś potyczki, podobne do rozbojów... Pod wpływem tych uwag jego zapał do rewolucji począł stygnąć, a przynajmniej już nie posiadał dawniejszego natężenia. I coraz częściej przychodziły mu na myśl niedawne słowa Dębowskiego, że obecny zamęt nie jest rewolucją i nie może wywołać dobrych następstw politycznych. A niekiedy przypominał sobie nawet gniewne wybuchy stryja, który na wiele lat przed dzisiejszemi ruchami głosił, że rewolucje mogą wyhodować tylko zbrodnie i zbrodniarzy.
Wszystkie te jednak refleksje były zbyt świeże, aby Świrskiego mogły doprowadzić do jakichś nowych wniosków i postanowień.
Pewnego dnia przyjechał sekretarz dyrektora Hut Żelaznych i przywitawszy się z paniami, poprosił Kazimierza o rozmowę w ważnej sprawie. Gość był zirytowany i wyglądał mizernie.
— Niech pan to z łaski swojej przeczyta — rzekł, podając Świrskiemu niewielką kartkę papieru.
Był to wyrok śmierci dla sekretarza; zapowiedziano mu, że zginie w ciągu kilku dni najbliższych.
— Takie przysmaki dostaliśmy wszyscy — mówił przybyły. — Ma być jeszcze zabity dyrektor, jego pomocnik, kasjer, buchalter, wszyscy inżynierowie i paru najlepszych majstrów. Niechże pan teraz powie: co mamy robić?
Świrski, milcząc, zwrócił kartkę sekretarzowi.
— Przyjechałem do pana w imieniu wszystkich skazańców — mówił gość, a chwilami drgały mu pobladłe usta. — Wiemy, że w ruchu rewolucyjnym odegrywa pan ważną rolę...
— Myli się pan — przerwał mu Kazimierz. — Ja wprawdzie stykałem się z niektórymi wydatnymi rewolucjonistami, ale nasze towarzystwo Rycerzy Wolności działało niezależnie od nich, a niekiedy i wbrew ich żądaniom...
— W każdym razie kieruje pan jakąś organizacją...
— Żadną — odpowiedział Kazimierz — i gdyby tak dalej...
— Co, gdyby tak dalej?... — zapytał sekretarz.
— Nic... Tylko powtarzam, że nie mam i nigdy nie miałem związków z ludźmi, którzy wydają wyroki...
Sekretarz splótł dłonie, aż mu stawy zatrzeszczały, i mówił rozdrażnionym głosem:
— Niechże pan przynajmniej powie: co mamy robić?... do kogo udać się o radę? Wyjechać z fabryki niepodobna; nazwaliby nas tchórzami, co podkopałoby wszelką karność, a nawet mogłoby spowodować popsucie maszyn... Odwołać się do policji i wymienić tych, na których mamy całkiem uzasadnione podejrzenia, także nie można... Nazwanoby nas szpiegami... Bronić się, nie wiem, czy potrafimy, gdyż panowie ci lubią napadać i mordować znienacka... Więc niby co nam pozostaje?...
— Możeby porozmawiać z najpoważniejszymi robotnikami, wreszcie... z tymi, których panowie podejrzewacie?... — wtrącił Świrski.
— To nanic!... Uczciwi robotnicy sami lękają się warchołów, sami otrzymują wyroki śmierci... A z tamtymi... Proszę pana, ja z nimi gadałem... choćby z naszym praktykantem, którego poznał pan w czasie Wigilji... I wie pan, jakie odniosłem wrażenie, nietylko ja, ale my wszyscy, „lokaje kapitalizmu,“ jak nas nazywają...
Odetchnął głęboko i po namyśle kończył:
— Mamy wrażenie, że poza naszymi warchołami i ewentualnymi zabójcami stoi ktoś inny, komu bardzo zależy na tem, ażeby w kraju upadł przemysł, rolnictwo, wszelki dobrobyt i ażeby stan wojenny trwał Bóg wie jak długo.
— Może wyższe władze fabryczne źle traktowały robotników, nie mówiąc już o wyzysku... — zapytał Świrski.
— Proszę pana — ciągnął sekretarz — zarząd fabryki, nietylko u nas, dba o interesa akcjonarjuszów, to samo jest wszędzie... Bywało źle... działy się niegodziwości... temu nie będę przeczył... Ale kiedy robotnicy pierwszy raz urządzili strajk, kiedy postawili żądania, aby im powiększyć płacę, zmniejszyć liczbę godzin pracy, urządzić łaźnię i ochronkę, opiekę na wypadek choroby, grzecznie traktować ich i tak dalej, i tak dalej, wszyscy począwszy od dyrektora, skończywszy na obecnym tu słudze pańskim przyznaliśmy im rację i poparliśmy ich w radzie zarządzającej... Więcej panu powiem; w sekrecie zacieraliśmy ręce i szeptaliśmy między sobą: chwała Bogu, że nareszcie i w fabrykach skończą się obrzydliwe, pańszczyźniane stosunki.
— Tak, ruch ten zapowiadał się bardzo dobrze — wtrącił Świrski.
— A ciągnie się jak najgorzej — pochwycił sekretarz. — Bardzo prędko przekonaliśmy się, że robotnikom, a raczej menerom, nie chodzi o poprawę stosunków, ale o wywołanie zamętu... My pierwsze warunki robotników przyjęliśmy i gotowi byliśmy je wykonać, ale oni nietylko zaczęli stawiać coraz nowe, coraz niemożliwsze żądania, ale jeszcze pracowali niedbale, psuli materjały, kradli, zmuszali trzymać w fabrykach takie jednostki, które kwalifikują się w najlepszym razie do wyrzucenia, w najgorszym do kryminału... A gdy oświadczyliśmy, że dalszych ustępstw fabryka nie może robić, skazano nas na śmierć...
— Cóż oni naprzykład panu zarzucają?... — spytał Świrski.
— Nigdy pan nie uwierzy!... — zawołał sekretarz. — Mam zginąć za to, że kiedyś cieszyłem się zaufaniem robotników, że zachęcałem ich do uczenia się, do zawiązywania stowarzyszeń... że wreszcie w ostatnich czasach wyjaśniałem robotnikom niepraktyczność ich postępowania... A prawda!... parę razy odezwałem się, że nie polskie to ręce i nie polskie serca kierują ruchem, który może skończyć się ogólną nędzą i upadkiem naszego narodu na korzyść niewiadomo czyją...
Świrski zerwał się z krzesła i zaczął chodzić po pokoju.
— Nie, panie... — rzekł. — Oni mogą pisać wyroki, przylepiać je choćby na parkanach, mogą niepokoić pana, ale zamordować... nie!... Najpodlejszy zbójca, jeżeli nie jest warjatem, musi mieć jakiś powód do zabójstwa, a oni przecież nie mają żadnego... żadnego!...
— A gdyby kto wynajął mordercę?
— Zanadto czarno patrzy pan na świat — mówił Kazimierz. — Wreszcie na tego rodzaju wypadek każdy jest narażony, więc nosimy broń...
— Nosić broń... takie jest ostatnie pańskie słowo?... — zapytał sekretarz.
Świrski wzruszył ramionami.
— Proszę pana — mówił — radzić nie śmiem, ale powiem, w jaki sposób ja sam postępuję z ludźmi, tak zwanymi prostymi... Przedewszystkiem — nic nie biorę darmo, staram się każdą usługę należycie wynagrodzić, może nawet zanadto należycie... Powtóre — jestem z nimi grzeczny... Mówię im wy, albo panie... kłaniam się... witam pierwszy... podaję rękę... To też tak zwani proletarjusze lubią mnie i ufają, radzą się, niejednokrotnie ostrzegają... A spotykałem już i takich, którzy wręcz mówili, że gdybym chciał, życie za mnie oddadzą...
— I pan im wierzy?...
— Rozumie się, że poświęcenia od nikogo nie przyjąłbym, ale... czuję się między nimi bezpiecznym i czułbym się bezpiecznym nawet wówczas, gdyby jaki z pod ciemnej gwiazdy komitet przysłał mi wyrok śmierci...
— Dziękuję panu — rzekł sekretarz. Popatrzył mu w oczy i mocno uścisnął za rękę. — Sądzi pan, że nie mam się czego obawiać?...
— Jestem głęboko przekonany — odpowiedział Świrski.
Gdy sekretarz zeszedł na dół, zaciekawiona pani Linowska spytała go, o czem tak długo rozmawiali. Nie chcąc jej niepokoić, sekretarz zamilczał o głównym przedmiocie rozmowy, lecz odpowiedział:
— Pani dobrodziejko!... skończyłem czterdzieści pięć lat, dużo kręciłem się między ludźmi, kształciłem się zagranicą... Słowem, posiadam niejakie doświadczenie i trochę znajomości charakterów... Pomimo to, gdyby mi kiedy powiedziano, że będę spotykał taką młodzież, jaką widuję dzisiaj, roześmiałbym mu się w oczy.
— Mówi pan o Świrskim?... — wtrąciła. — I ja nie dziwię się, że przewrócił w głowie memu Władkowi...
— Osiemnastoletni chłopak — prawił sekretarz, wytrząsając ręką — osiemnastoletni, a daję pani słowo, że niekiedy odzywa się, jak dojrzały człowiek, jak polityk... Wprost mówię: nie wiem, co o tem myśleć i skąd tego rodzaju młodzież wzięła się u nas?... Proszę pani, to już nawet nie młodzież, to ludzie dojrzali, wytrawni, skończeni... Mnie poprostu wstyd, że muszę coś podobnego przyznawać...
— Ja już i nie dziwię się — odrzekła Linowska. — Przecież powiedział mój Władek, że dla ich pokolenia każdy miesiąc znaczy tyle, co rok... Koniec świata!
— Nie, pani... To tylko dowód, że my, starsi, jesteśmy bardzo zacofani — rzekł sekretarz.
— Albo że młodzi zanadto prędko dojrzeli... — odparła Linowska, smutnie potrząsając głową.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.