Dzieci pana majstra/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Zofia Rogoszówna
Tytuł Dzieci pana majstra
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IX.
CO ZOBACZYŁA WRÓŻKA
W CZARNOKSIĘSKIEM ZWIERCIADLE.

W domku majstra u przedmieści,
co się bieli hen daleko —
słychać głośny płacz niewieści:
to z majstrowej ócz łzy cieką.

Choć spóźniona już godzina,
nikt nie zasiadł do wieczerzy;
płacze matka u komina,
krając chleba bochen świeży.

Jeśli jeszcze i noc zleci,
i nie wrócą się do domu
jej najmilsze, słodkie dzieci,
komu chleb ten odda? komu?


Bochen wypadł z drżącej dłoni,
twarz ukrywszy w brzeg fartucha,
matka łzy bolesne roni
i znów czeka, i znów słucha.


Od południa czeladnicy,
mąż i sąsiad jaki taki
wciąż szukają w okolicy,
czy nie trafią na ślad jaki?


Aż pan majster, strapion srodze,
poszedł szukać drogich dzieci
do gospody — co przy drodze
wielkich liter złotem świeci:

„Tu jest wiszynk pot ko Gutkiem,
gdzie spżedają Piw o Zwódkiem“.

Ojcu snuło się po głowie,
że się tam o dzieciach dowie,
zaczem w kącie zasiadł ciszkiem,
trąbiąc kielich za kieliszkiem.

I tak martwił się głęboko:
— Furdum, burdum, mocium panie! —
aż mgłą zaszło jego oko,
i — rozległo się chrapanie.

Gdy tak w zgiełku i hałasie
majster Tydzień śpi aż miło,
spojrzmy z wróżką, co w tym czasie
w domu jego się zdarzyło.


W ciągłej pracy, w ciągłym ruchu
drepce zacna Imć Niedziela.
Teraz piernat niesie z puchu
i na łóżku go rozściela.


Aż jęknęła: — Dobry Boże!
i ty Matko, Marjo święta!
Daj, niech się już tak nie trwożę,
niech się znajdą me pisklęta!

To błagalnie wznosi dłonie:
— O, Antoni z Padwy święty!
Ty niebieski nasz patronie!
Spraw w Twej łasce niepojętej,

niech odnajdę moją zgubę
Niech się wrócą dziatki lube,
a ja ku Twej wiecznej chwale
biednym oddam me korale!

I, nie mogąc przyrzec więcej,
chwyta w dłonie piernat z pierza
i w bolesnej serca męce
puch pobija w takt pacierza.

(I tu, widno jak na dłoni,
Święty pomógł jej Antoni.)


Bo wtem... Co to? Wielki Boże!
Słychać jakiś kwik u bramy,
i znajomy głos na dworze
pisnął cienko: — Chciem do mamy!

Butka? dzieci? Matka blednie,
takie szczęście nią owładło,
że w radości swej bezwiednie
biegnie, ciągnąc — prześcieradło!


Wtem trzasnęły drzwi z łoskotem,
i przed drżącą z szczęścia matką
zakurzone, zlane potem,
staje... krągłych prosiąt stadko.

Panno święta! O, anieli
a dziateczki zgodną gamą
jak nie kwikną ku Niedzieli:
— Krum, krum, mamo! mamo! mamo!

A prosiątko z minką Butki
już za szyję matkę dusi,
ryjek tuli okrąglutki,
piszcząc: — Butka u mamusi!

Drgnęło serce dobrej matki,
już nie patrzy, już nie pyta,
ani dociec chce zagadki,
tylko ściska, tylko wita.

Tylko tuli upojona
świńskie ryjki, świńskie łebki
i powtarza ich imiona,
i całuje w ryjki, w ślepki...


Twarz jej liże sześć ozorków;
słychać piski, słychać śmiechy
a ogonki u rozporków
kręcą młyńca w znak uciechy!

Przygarnąwszy wszystkie społem,
niby kokosz swe pisklęta,
matka sadza je za stołem,
błogiem szczęściem wskroś przejęta.

Toż kwik rozległ się w izdebce,
gdy im wniosła z kaszą mleka.
Dziatwa krząka, mlaska, chłepce,
aż jej płyn po ryjkach ścieka.

I majstrowa sama nie wie,
gdy tak tłoczą się przy misie,
czy w pokoju jest, czy w chlewie,
czy jej wszystko tylko śni się.

Wtem głos Butki się podniesie:
(małą pchają wciąż do ściany)
— Pseciez Butce tez jeść chce się,
dosyć macie juz, gałgany!


Matka oczom swym nie wierzy,
bo prosiątka w tej minutce
odskakują od wieczerzy,
robiąc miejsce małej Butce.

A Sobótka, niczem dama,
łebkiem kiwa im łaskawie:
— Jak się dobze najem sama,
to tloseckę wam źośtawie.

Chodźcie ź Butką papać, ptaski,
chodźcie plędko, gawlonaski!


Na to z kąta popod ławą
para ptasząt kształtu kruka
wyskakuje na stół żwawo
i dziobami w miskę stuka.

To naprawdę nie do wiary!
Ze zdumieniem matka patrzy.
— Czy to sen jest? czy to czary?
Mówcie dzieci, co to znaczy?

Na to dziatwa wszczyna kłótnię,
wszystkie drą się, krzyczą naraz
i tak plotą bałamutnie,
taki robią zgiełk i hałas,

że majstrowa nic nie słyszy,
jakby tartak miała w głowie,
aż znów Butka ich uciszy:
— Niech najlepiej Śloda powie!

Cud naprawdę, co się dzieje:
na głos małej wieprzków stadko
ryjki zwiera i... niemieje,
patrząc w Butkę z miną rzadką.


Tylko świnka z noskiem Środy
na kolanach matki siada
i niezwykłe ich przygody
Imć Niedzieli opowiada.

Jak gawronki dwa spotkali,
którym obdarł kot ogonki,
jak ubranka potargali
i do wróżki szli przez łąki;
jak za wielką złotą bramą
zostawili Butkę samą
i tak się o Butkę bali,
że przez mur się w sad dostali,
i owoców widząc tyle,
przystanęli tam na chwilę...

Tu wstyd zdławił małą świnkę
i, jąkając się, powiada:
— Gdyśmy zjedli odrobinkę,
przyszła jakaś pani blada
i... i strasznie się złościła,
i... i w świnki nas zmieniła...


Raptem Butka sprawiedliwa
potok słów przerywa Środzie:
— To jest plawda nieplawdziwa,
tak nie bylo w tym oglodzie!

Oni ladny bal źrobili,
wsystko zjedli, polamali,
takie, mamo, glube byli,
bo tak stlaśnie się napchali.

Wlóźka baldzo się maltwila,
dobze ze ich nie wybila,
bo mnie nić nie źośtawili,
tylko wsystko poniscyli!

Próżno dziatwa Butkę straszy,
chce jej przerwać, kwiczy, tupie,
Butka z ryjkiem pełnym kaszy
kończy: — Oni baldzio głupie!

I z pogardą dzieci zmierzy...
Na to banda w bek uderzy.


Płacze gorzko i majstrowa...
Jezu Chryste, co się dzieje!?
Natoż ona dzieci chowa,
by wyrosły z nich złodzieje?

I swawolą ich przejęta,
rzekła do nich we łzach cała:
— Cudza własność to rzecz święta,
słuszna kara was spotkała.

Ach, mówiłam nieraz, dziatki,
kto nie słucha ojca, matki,
ten psiej skóry słuchać musi,
bo go djabeł zawsze skusi.

Ot i przyszła kara Boska,
teraz kształty prosiąt macie —
i tu nagle się zatroska:
— Jak ja was pokażę tacie?

Wzmógł się na to płacz dziateczek;
szlocha matka z twarzą zbladłą,
a że wszystkim brak chusteczek,
więc łzy leją — w prześcieradło.


Potem chciała Środa dalej
opowiedzieć o pierścieniu,
lecz nie dało się to wcale —
bo, po ciężkiem odetchnieniu,

małe licho, mrużąc oczy,
rzekło: — Telaz Butka syta,
niech juz Śloda nie tlajkocy,
Butka będzie spać i kwita!

A sio! dość juz macie kaski,
idźcie na piec, gawlonaski!

Ledwie rzekła to dziecina,
Środa zdanie wpół ucina,
a na piecu dwa gawronki
roztaczają swe ogonki.

Próżno matka prosi, pyta,
bractwo stoi oniemiałe,
a Sobótka jak zabita
śpi — zwiesiwszy uszka małe.


Lęk ogarnął Imć majstrową,
skłopotaną chyli głowę
i, zgarnąwszy stadko razem,
przed ołtarzyk z dziećmi zmierza,
by jak codzień przed obrazem
klęknąć z niemi do pacierza.

I drży z trwogi, czy zła siła
serc jej piskląt nie zmieniła?

Lecz po chwili z ulgą widzi
(choć ich łkanie rwie jej duszę),
że się dziatwa psot swych wstydzi,
że uklękła w wielkiej skrusze

i że w myśli litanijki
szepce, we łzach kąpiąc ryjki.

Więc dodaje malcom ducha:
— Kto zamyśla o poprawie,
tego pewnie Bóg wysłucha
i przebaczy mu łaskawie.


Może wam i karę skróci —
śpijcie, drogie niebożęta!
Może tatko dziś nie wróci...
Wejrzyj na nie, Panno święta!

Z tej pociechy wielce rada
banda biednych, małych świnek
wkrótce w słodki sen zapada,
nos wetknąwszy w puch pierzynek.

Z Butką trudu jest najwięcej —
ani drgnęła jej powieka,
kiedy, wziąwszy ją na ręce,
matka z niej sukienki zwleka.

Sapie przytem tak szczęśliwie,
że majstrowa ją przyciska
i całuje w pyszczek tkliwie...
Wtem, gdy na nią patrząc zbliska,

rysów szuka swej dziecinki,
widzi — że pierścionek złoty
pulchną łapkę małej świnki
wężowemi objął sploty.


Znów niepokój matkę ściśnie;
smutnie patrzy na Sobótkę:
— Czyżby mała lekkomyślnie
skradła komu tę błyskotkę?

Boże drogi! Boże miły,
co te smyki nabroiły!

Zwolna pierścień drżącą dłonią
ściąga — kładzie pod obrazem,
gdzie Padewski się Antonio
chyli, z dobrych ócz wyrazem.

Lecz gdy wraca od łóżeczka,
w którem szósta śpi świneczka,
raptem oczy słoni ręką,
bo ujrzała przez okienko,

że ptak jakiś w pierścień wlepia
dwa świecące, krągłe ślepia.

Szybko, krzyża czyniąc znaki,
zatrzaskuje okiennicę;
mary to? czy wilkołaki?
wszędzie dziwy, tajemnice...


Lecz już zgadnąć się nie sili,
czego chce ten opętaniec?
Wzdycha, nisko głowę chyli
i odmawia swój Różaniec.

Gdy tak klęczy na podłodze,
zadrzemało się niebodze.
............
Wtem do uszu Imć Niedzieli
dobiegł jakiś głos z gościńca;
majster, ile sił w gardzieli,
śpiewa, laską czyniąc młyńca:


Pije Kuba do Jakóba,
Jakób do Michała,
Pijesz ty, piję ja,
Kompanija cała!

Matka porwie się na nogi,
szybko w światło lampy dmucha,
bo już majster wchodzi w progi,
wyśpiewując z miną zucha:


A kto nie wypije,
tego we dwa kije:
łupu, cupu po kożuchu!
Tego we dwa kije!

Tu się majster w animuszu
w izbę wtoczył w kapeluszu.

Ledwie jednak spojrzał wkoło,
poznał swoją połowicę,
zdjął kapelusz, otarł czoło,
i strapiło mu się lice.

— Oj, żonusiu, oj, Niedziółko,
tak i chodzę, chodzę wkółko.
A tu niby księżyc świeci,
a ja szukam, szukam dzieci.
Tak i chodzę, chodzę, chodzę,
a tam świeci się przy drodze,
i wypiłem kieliszeczek
tak za zdrowie mych dziateczek
i za twoje, mamo, zdrowie...
I... i szum mam teraz w głowie!


Jeden duży i dwa małe,
i zalałem troszkę pałę.
Widzisz, żonciu, to nie dziwy,
gdy kto taki nieszczęśliwy!

Tu pan majster w głos zaszlocha,
toć on dziatki z serca kocha!

— Cyt, cyt, Tydziu... drogi, miły,
Bóg wysłuchał prośby matki,
dzieci nasze powróciły,
troszkę tam zniszczyły szatki,
różne przejścia miały, tatku,
bo zbłądziły naostatku.

Wielki z tego był ambaras,
tylko... stygnie nam wieczerza;
chodź, opowiem wszystko zaraz...
Ciągnie majstra do alkierza.

Ale majster szczęśliw wielce
ręce składa: — A, wisielce!
Moje małe, drogie smyki!
Jutro, tego, dam im wnyki;

jutro, tego, będzie lanie,
furdum, burdum, mocium panie!

Ale dzisiaj, panie tego,
ucałuję raz każdego!

Żona go za połę chwyta:
— Nie, nie, Tydziu, chodź-że ze mną
ujrzysz dzieci, gdy zaświta,
teraz przecież w izbie ciemno.

Zrobisz rwetes, zrobisz hałas
i pobudzisz dziatki zaraz!
I gwałtowną czując trwogę,
dłońmi mu zagradza drogę.

Ale majster ją odpycha:
— Duszko moja, cóż u licha,
cóż takiego im się stanie,
choć ich zbudzę, mocium panie?

Pocałuję raz każdego,
raz przytulę ich do serca.
Przeciem ojciec, panie tego,
a nie żaden ludożerca!


O, straszliwej męki chwila!
Widzi matka, jak się schyla
i jak wielkie swe wąsiska
w puch poduszki białej wciska.

Pocałował — bez hałasu;
ale zamiast lic atłasu
na buziakach swych dziewczynek
wyczuł ostry włos szczecinek.

Czyżby go zamroczył trunek?...
Drugi składa pocałunek,
i znów, rzecz to niepojęta,
w usta kłuje szczeć przeklęta

Szybko się do chłopców zwraca,
po poduszkach dłońmi maca
i z okropnym strachem w duszy
czuje świńskie ryjki, uszy,
świńskie karczki, świńskie brzuszki
ułożone na poduszki

Otulone i nakryte,
śpią prosięta jak zabite.


Wtedy krzyknął majster: — Żono!
Uczyniłaś rzecz szaloną!
Odkąd-że ci się zachciewa
mieć za dzieci świnie z chlewa!

Precz mi z łóżka, precz, prosiaki,
ja się wam tu dam we znaki!
I gniew taki w majstrze zbiera,
że pierzynki z malców zdziera,
a że w głowie okowita
szumi — nóż ze stołu chwyta.
Z nożem leci do Sobótki!
Jeden błysk jak mgnienie krótki
i... coś hukło nakształt gromu,
aż się wstrząsła chatka cała...
............

To w królewny szklanym domu
wiotka postać się zachwiała —
o marmury lustro jękło
i w sto części się rozpękło,
a królewna na kobierce
padła, dłońmi cisnąc serce.
............


I już nie wie wróżka biała,
że ocalił jej maleńką
kruk — co szybciej niźli strzała
przez wyrwane wpadł okienko.

Że zakrakał na pułapie
tuż nad głową jej dziecięcia
i, pierścionek dzierżąc w łapie,
w głos wymówił te zaklęcia:


— Na usilne me żądanie,
Cud-królewny rozkazanie,
zanim pamięć słów uleci,
niech się świnki zmienią w dzieci!

Że na wronki skinął potem,
i że znikli z piór łopotem.

Nie wie też, że majster biedny
krzyża zrobił ruch bezwiedny,
że, ujrzawszy czarne ptaki,
nóż wypuścił z drżącej dłoni,
myśląc, że to są majaki,
że mu wódka w uszach dzwoni...

Bo, gdy spojrzał znów na łoże,
ujrzał małe swe nieboże,
jak zwinięte nakształt kulki
śpi, podparte rączynami
i owite w biel koszulki,
razem z Środą i chłopcami.

Wtedy z twarzą łzami zlaną
padł przed żoną na kolano,
krzycząc: — Nigdy, żono luba,
nie zaleję więcej czuba!


A Niedziela rozrzewniona
czule wzięła go w ramiona.

Poczem mąż i żona społem
z rozjaśnionem klękli czołem
i pobożne wznieśli pienie
za dziateczek ocalenie.


A gdy wreszcie z klęczek wstali,
znów serdecznie się ściskali
i pokładli się zkolei
pełni szczęścia i nadziei.

Cyt... usnęła majstrów para,
Słychać jeno tyk zegara.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zofia Rogoszówna.