Dziewice nocy albo anioły rodziny/Część druga/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Dziewice nocy albo anioły rodziny
Wydawca J. Breslauer
Data wyd. 1853
Druk Drukarnia J. Kaczanowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Belles-de-nuit ou Les Anges de la famille
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
Uroczystość ś. Ludwika.

Trzy lata upłynęło od tego burzliwego wieczoru, w którym p. Robert de Blois i jego kuniuszy Błażej przebyli po raz pierwszy progi pałacu Penhoela.
Noc zapadła. Bagniska pokryte były wysoką trawę, pomiędzy którą wiły się strumyki. W miejscu gdzie prom Benedykta unosiła rozhukana powódź, pasły się chude trzody Glenackie.
Rzeczka Ust płynęła spokojnie pomiędzy dwoma pagórkami przy porcie kruczym.
Niebo było czarne. Noc się zbliżała, ciepła i brzemienna po dniu duszącym.
W miarę jak się zmierzchało, widać było zapalające się ogniska wzdłuż pasma pagórków otaczających bagniska Glenackie.
Te ogniska wyrównywały liczbie włości nadbrzeżnych, bo każda parafia miała swoje. Obcy, jadący z Redon drogą Gacilską, mógłby pomyśleć ze pięć lub sześć pożarów jednocześnie wybuchło w okolicznych wioskach.
Lecz dla krajowców te światła nie oznaczały nic okropnego. Zwiastowały przeciwnie radość i hulankę dla młodych zuchów, bieganie do mety, papegault (strzelanie do tarczy); dla dziewcząt, muzykę i tańce pod otwarłem niebem, dla wszystkich zaś, beczkę jabłeczniku przystrojoną wieńcami stojącą u drzwi kościoła.
Było to 25 Sierpnia 1820 r. Uroczystość ta wyprawiana była na cześć Ludwika XVIII. w dniu jego patrona.
Ze wszystkich sobótek, najpiękniejszą i najświetniejszą była parafii Glenackiéj, zapalona na dziedzińcu folwarku Penhoel, leżącym pod pałacem.
Stos składał się z pięćdziesięciu sztuk drzewa i dwunastu rakiet. Remigeusz de Penhoel wójt gminy Glenaku, podłożył osobiście ogień pod niego za pośrednictwem pochodni niebieskiéj ze srebrnemi liljami. Płomień wzbijał się swobodnie do góry, oświecając nowy pałac, starożytne ściany gotyckie i wieżę młodszego.
W około sobótki, wieśniacy weselili się, pili i tańczyli.
Cokolwiek daléj, w oświetlonych ogrodach pałacowych, biesiadnicy ze szlachty i stanu mieszczańskiego, czyli goście, bawili się także. Penhoel kazał zastawić stoły zarówno dla wieśniaków na dziedzińcu, jak w salonach dla sąsiadów. Była uczta i bal miał się rozpocząć.
W chodnikach ogrodu widać tylko było suknie z jedwabnych tkanin starożytnych i świetne ubiory wiejskie. Piwnica Penhoela była dobrze zaopatrzoną, jabłecznik na folwarku był doskonały; szlachetni goście w ogrodzie, wspólubiegali się w wesołości z biesiadnikami na dziedzińcu, równie jak lampy walczyły o pierwszeństwo z sobótkami.
Był to dzień uroczysty dla wszystkich.
Wszystkie te światła do zbytku rozsiane na szczycie pagórka, na którym wznosił się pałac, odznaczały tém wydatniéj otaczające przedmioty, i pogrążały w głębokiej nocy spadzistości tegoż pagórka.
Pionowa pochyłość prowadząca do portu kruczego była w zupełnéj ciemności.
Gałęzie kasztanów wydawały się wielkim czarnym kobiercem, około którego Ust toczył swe srebrne pasmo.
Stroma droga rzucała cień na podnóże pagórka; żaden odblask tam nie dochodził i zaledwie oddalone odgłosy uczty dochodziły jak szmer podziemny.
Pośród téj ciszy i ciemności, można było spostrzedz pośród gałęzi kasztanów, małe czerwonawe światełko, i słyszéć się dawały głuche jęki.
Światło i łkania pochodziły z chaty Benedykta Haligana, któréj drzwi były otwarte.
Żałosny to był widok, tak blisko hucznéj wesołości.
Wnętrze chaty przedstawiało się takim, jakie widzieliśmy w pierwszej części tego opowiadania: tapczan stał pomiędzy czterema nagiemi i wilgotnemi ścianami, na których gdzie niegdzie zawieszone były narzędzia rybackie.
Lecz tapczan wydawał się nędzniejszym jak przedtém; ściany się rozpadały, sieci były dziurawe.
Benedykt Haligan doznał w okropniejszym sposobie wpływu czasu, jak jego zniszczona chata. Leżał na tapczanie, wynędzniały jak widmo z otwartemi usty i osłupianym wzrokiem; oddech miał ciężki, krople zimnego potu spływały z jego wybladłych policzków pośród długich i rzadkich włosów brody.
Nie ruszał się wcale. Tylko kiedy rakieta pękała w górze, usta jego powolnie drgały.
Pomrukiwał krótką modlitwę za niebieskich, których ubił w czasie wojen szuańskich.
Od wielu miesięcy stary przewoźnik złożony był na łożu cierpień. Przeszło dwa lata jak nie stępił na prom, od którego klucz był teraz w pałacu. Jego konanie zbyt długie zużyło zarazem współczucie jak i obawg przesadny wieśniaków. Już go się nie obawiano, lubo zawsze uchodził za czarownika, a sąsiędzi zapomnieli o drodze do jego chatki.
Konał samotnie, i powolnie. Gdyby nie córki stryja które codziennie przychodziły go odwiedzać, to upływały tygodnie a żadna inna ludzka postać nie przeszła progu jego chaty.
Czasami widząc je tak pięknemi i słodkiemi jak promień boskiéj pociechy, przewoźnik odzyskiwał uśmiech. Lecz były chwile, w których spuszczał powieki i posępniejsza boleść występowała na jego lica, których rysy wyrażały wtedy politowanie.
Modlił się z cicha i pośród téj modlitwy dziwaczne słowa wymykały się z ust jego. Zdawało mu się, że widział te dwie dziewice leżące w jednéj trumnie, gdyż zamiast błagać Boga o ich pomyślność na tym świecie modlił się za pokój ich dusz w wieczności.
I składał swe wychudłe ręce, przepowiadając nieszczęście wszystkim noszącym nazwisko Penhoelów.
Lecz stary Benedykt Haligan od dawna zwarjował; każdy o tém wiedział i mówił.
Wszyscy słyszeli nie raz jak twierdził: że choroba jego pochodziła z przyczyny p. Roberta de Blois i jego służącego Błażeja.
Od tego wieczora w którym Penhoel wyratował ich od śmierci, nie powstał z łoża.
Dzięki niebu, pan Penhoel który powinien był również zapaść na zdrowiu, miał się bardzo dobrze, i nie widziano nigdy szczerszych przyjaciół jak on i pan Robert de Blois.
Nie zważano na gadaninę starego czarownika, który umierał ze starości.
Bezwątpienia pomiędzy wesołemi tancerzami którzy się uwijali na dziedzińcu, nikt o nim nie pomyślał. Sobótki gorzały, jabłecznik spływał: Niech żyje król i dziewczęta! oraz niech żyje nieobecny! gdyż dzień Ś. Ludwika był dniem imienin starszego Penhoela, i nie jeden stary wieśniak spełniał szklanicę za jego zdrowie częściej, jak na cześć Jego królewskiéj mości.
Przed bramą folwarku, w grupie poważnych gospodarzy, któréj przewodniczył ojciec Géraud oberżysta z Redon, rozmawiano o panu Ludwiku bezprzestannie, z zadowoleniem ludzi przywiązanych i żałujących.
Głos każdego był wzruszony wymawiając jego imię.
Każdy zbierał wspomnienia, przytaczano powiastkę sto razy opowiadany, zarys odwagi, dowód dobroci serca, wesołe usposobienie jego.
Był to dzień Ś. Ludwika. Ten dzień poświęcony był Penhoelowi dawniéj jeszcze nim król Francyi odzyskał swój tron. Od lat ośmnastu jak młody pan się wydalił, ten dzień był obchodzony na cześć jego. Starzy majtkowie służący pod dowództwem komendanta, dawni towarzysze pana Ludwika, zgromadzali się corocznie dla pomówienia o przeszłości.
„Jakiż to był dzielny strzelec. Dźwięk jego trąby znany był wszędzie. Biegał lepiej jak chłopcy w St. Wincent. W zapasach zwyciężał zuchów w St. Pern i Questemburgu. On to wyrzucał obręcz najdaléj, on zawsze! W strzelaniu do celu, kula jego strącała koguta.“
„I gdy wygrał nagrodę w zapasach, nagrodę biegania do mety, do celu i obręczy, ah! nikt o tém nie zapomniał.“
„Ojcze Géraud przyjmij tę chusteczkę dla żony... Macieju, tyś najuboższy weź barana“...
I jednemu dał woreczek haftowany drugiemu spinkę brązową.
Oh! był to kochany panicz.
Im dłużéj rozmawiano, gruppa się powiększała. Kumoszki również się zbliżały, one także zachowały swoje wspomnienia. Młodzieńcy słuchali opowiadania starców.
I gdy ojciec Géraud z zwilżoném okiem i drżącym głosem, podnosił szklankę na cześć Ludwika Penhoela, zapytywali:
— Czy pan Ludwik był silniejszym i zwinniejszym od Wincentego? czy miał pewniejszy rękę, a serce szlachetniejsze?
Niestety! Wincenty także opuścił dom rodzicielski. Mówiono że został majtkiem na okręcie królewskim jak syn ubogiego wieśniaka. Wincenty synowiec komendanta Penhoela...
Nadaremnie powątpiewano jakieś nieszczęście obarczało tę rodzinę. Remigeusz Penhoel posiadał wprawdzie pałac, był bogatym i szanowanym, lecz ci którzy znali Ludwika, mówili że sława Penhoelów znikła....
W chwili gdy zapalono sobótki, goście pałacowi raczyli się przyłączyć do wiejskich tancerzy; poczém zabawa rozdzieliła się na dwa oddziały: wieśniacy skakali na dziedzińcu, młodzież zaś pałacowa tańczyła w ogrodzie.
Nasz znajomy Błażéj, z napuszoną miną i kwitnącemi policzkami, przewodniczył uczcie wieśniaków. Wszyscy nazywali go panem Błażejem; był w świątecznéj odzieży podobniejszéj do przybrania pańskiego jak do liberyi. Gdy on rej wodził pomiędzy chłopami, pan jego Robert był królem balu.
Nikt bezwątpienia nie mógł z nim walczyć o pierwszeństwo w wykwintności i obejściu.
On to wydawał rozkazy i czynił honory. Penboel nie pokazywał się, nikt się o niego nie troszczył.
Pan Blois był pomiędzy gośćmi, i czyż można było pożądać lepszego gospodarza? Wszędzie było go pełno, był uprzejmym dla wszystkich.
Towarzystwo składało się z dziwacznych żywiołów. Były bowiem śliczne dziewice i panny śmieszne; pomiędzy pierwszémi liczyła się Blanka Penhoel, najpiękniejsza ze wszystkich.
Miała obecnie lat piętnaście. Niepodobna natrafić na urodę powabniejszy i bardziéj harmonijny.
Jej skromne spojrzenie zachowało wyraz tkliwości prawie niebiański, od którego przezwano ją aniołem Penhoelu.
Była w białéj muślinowej sukni oszytéj girlandy niebieskich kwiatów. Ten ubiór był jej do twarzy.
Gdy czasami oddalała się z miejsca tańców udając się do matki będącéj w ogrodzie, wówczas widząc ją niknącą w pół-cieniu długich chodników, porównać można było do tych bladych i pięknych widziadeł, które utworzyła poezya bardów bretońskich.
Były chwile, w których twarz Blanki wyrażała prostoduszny roskosz dziecka, doznawającą przemiany na dziewicę; jej rysy wtedy zajaśniały, iskra zatliła się w błękicie jej dużych oczu, poczém powieki się opuszczały i uśmiech konał na jéj ustach. W tém piętnastoletniém sercu czyliż się ukrywała boleść tajemna?..
Robert de Blois uwijał się około niej z przesadą. Ustępował jedynie zaszczytu zaproszenia jej do tańca jednemu współzalotnikowi, z którym był na stopie udanej serdeczności i pokrywał niespokojność.
Tym współzalotnikiem był hrabia Alan Pontales, jedyny dziedzic dawnych posiadłości Penhoelów.
Winniśmy tu nadmienić, że nienawiść panująca poprzednio pomiędzy Penhoelami i Pontalessami znikła dzięki pośrednictwu Roberta.
Stary Pontales był zacnym człowiekiem, gotowym wyrządzić przysługę przy sposobności.
Wszyscy wiedzieli, że Penhoel od lat trzech czerpał z jego kassy na opędzenie swych potrzeb i dla tego uchodzili za najlepszych przyjaciół.
Penhoel jak wiadomo, posiadał wraz z udziałem nieobecnego brata 40,000 dochodu.
Było to więcéj jak potrzeba na utrzymanie zaszczytne domu. Lecz od lat trzech zmienił się porządek rzeczy. Gościnność prosta zamieniła się na przepych zbytkowny, i 80,000 dochodu nie wystarczałoby na wydatki Penhoela.
Kiedy rozchód człowieka majętnego przenosi jego dochody, jakiś szatański środek przychodzi mu do głowy; wtedy można upewnić, że ten człowiek pod pozorem uprzedzenia klęski, pogrąży się w przepaść. Penhoel został graczem.
Przyczyną tego nieporządnego życia była kobieta, młoda i piękna, która w téj chwili przechadzała się z młodym Pontalesem i któréj kosztowne przybranie wzniecało zazdrość w innych uczestniczkach zabawy.
Trudnoby było w niéj poznać ubogą dziewczynę, którąśmy widzieli pod uwieńczonym baranem w sukni płócienkowéj i dziurawych trzewikach. Była to Lola wszakże, któréj niegdyś Błażej nie chciał dać kawałka séra, a która teraz miała w swych czarnych włosach tak kosztowne perły, że mogła za ich wartość nabyć oberżę ojca Géraud.
Penhoel kochał ją szaloną namiętnością i niszczył się dla niej.
Kochał ją jak niewolnik... spojrzenie Loli powiodłoby go na koniec świata. A jednakże miłość jego była przepełniona wyrzutami. Widok żony jego cierpiącéj bez szemrania, ścigał go jak winowajcę. Córka która była przedmiotem jego uwielbienia i dumy, byłaby go może zabezpieczyła od téj miłości, gdyby w głębi duszy Penhoela nie zrodziło się powątpiewanie...
Pogrążył się w namiętności jak ci, co się zalewają trunkiem, dla uśpienia głosu sumienia.
Prowincja potępia surowo obyczaje paryzkie; podobną jest w tym względzie do brzydkiéj kobiety szczycącéj się cnotą, którą odurza ludzi wynosząc swoją surowość. Lecz gdy na prowincji występek osiędzie, postępuje daléj jak w stolicy, gdzie przynajmniej zachowują powierzchowność.
Nie masz środka na prowincji, tam nie zmrużają oczu ani odwracają głowy; tam widzą wszystko, ponieważ przykładają oczy do otworu klucza.
Remigeusz był bogatym, mógł więc oddawać się zgorszeniu. Wszyscy wiedzieli o jego postępowaniu, a jednakże nikt go nie potępiał. Bywali u niego i szczycili się tym nawet; ubogiego zaś w podobnym razie byliby ukamienowali.
Jednakże gdy zaczęło upowszechniać wieści szarpiące nie tak sławę Penhoela, jak raczéj dotyczące jego majątku, towarzystwo zachowującrostropne pozory szacunku, szarpało go skrycie obmową.
To miało miejsce w poważném gronie małżonków podżyłych, dam zbyt ciężkich do tańca i panien oczekujących mężów zbyt długo. Ci wszyscy wyrzucali sobie że uczęszczają w domu grzesznika i wyobrażali sobie pokutować za to, podwyższając jego usterki.
Gdy młodzież pląsała, spoczywający rozmawiali. Obmowa jest miłą pokutą, w zapale skruchy; ci panowie i panie podniecali złośliwość i niewinnych łączyli do swego niewczesnego potępienia.
W téj chwili byli swobodni. Taniec wydalił ze szczupłego grona tych, których uważali za niegodnych. Remigeusz opuścił bal i zamknął się ze starym Penhoelem i z prawnikiem.
Pani przechadzała się ze stryjem Janem.
Była to chwila kąsania. Robert, Lola, Penhoel, Pani, a nawet wszyscy przechodzili przez zęby. Z pomiędzy gości był tylko jeden człowiek wzorowy i nietknięty, był to stary margrabia Penhoel, który posiadał 60,000 liwrów czystego dochodu.
Orkiestra wiejska przygrywała szumnie, tańczono bezprzestannie. Mianowicie zaś dwie pary udzielały wesołości zebraniu: były to Cyprjana i Djana ze swemi tancerzami dwoma młodzieńcami dorodnemi i zacnemi.
Cyprjana tańczyła z Rogerem de Launoy który obecnie był przystojnym mężczyzny.
Djana podawała małą rączkę młodzieńcowi, którego dowcipne i śmiałe oblicze zwracało uwagę wszystkich.
Był to malarz z Paryża, którego Penhoel sprowadził dla przyozdobienia pokoi Loli.
Od dwóch lat jak bawił w Bretanii, namalował mnóstwo portretów i fresków.
Nikt nie był w stanie ocenić jego zdolności; malował tyle ile żądano i co wymagano.
Pędził życie od dnia do dnia i nie troszczył się o przyszłość.
Roger zaprzyjaźnił się z nim ściśle.
Nazywał się Stefan Moreau. Gdy nie miał co robić i nie spodziewał się napotkać Djany w ogrodzie, zamykał się w swym pokoju w którym rozpoczęte było malowidło.
Spoglądał na płótno z założonemi rękami nie myśląc o palecie.
Lecz czasem chwytał za pędzle i dodawał kilka szkiców.
Obraz wyobrażał dziewicę w wieśniaczym ubiorze z harfą w ręku. Był to portret Djany.
Kochał Djanę i ona mu była wzajemną.
Nie mówili nigdy z sobą o miłości.
Rozmawiali zaś często i długo o jednym przedmiocie. Rzecz dziwna, rozmawiali o Paryżu.
Artysta opisywał dziewicy stolicę.
Dziewica słuchała z ciekawością i zajęciem. Nie zmieniając nigdy rozmowy, zwracała ją zawsze do Paryża...
Jej oczy ożywiały się i błyszczały. Ukrywała tajemnicę przed Stefanem.
Paryż! była to powiastka czarodziejska.... miasto w którém kobieta jest królową, gdzie marzenia się urzeczywistniają, gdzie prawda dochodzi do cudowności, gdzie żadna nadzieja nie wydaje się szaloną.
Stefan mawiał:
— Tam cierpię jak wszędzie Djano i może bardziéj.
Djana nic nie odpowiadała. Powracała do siostry która mniej śmielsza i rostropniejsza, uległa pod wpływem bujnej wyobraźni Djany.
Paryż był ich ulubionym marzeniem.
Lecz gdyby niespodzianie zajechał po nich pojazd, czyliżby się odważyły opuścić panią i Blankę które ubóstwiały?
Roger de Launoy ich towarzysz lat dziecinnych, myślał także o Paryżu. Był wyniosłym.
Pomimo łagodności swego charakteru uczuł, głęboko oziębłość, jaką mu Penhoel okazywał od chwili przybycia obcych.
Robert i Lola owładnęli panem który tylko spoglądał ich oczyma. Wszyscy byli mu obojętnymi. Gdyby nie pani którą kochał jak matkę i Cyprjanę jak kochankę, Roger byłby dawno pałac opuścił. . Cóżby się z nim stało? nad tém się nie zastanawiał bo był przemyślnymi miał serce.
Dziś myślał tylko o balu; śmiał się, weselił, i był szczęśliwym. Dziewice były w ubiorze wieśniaczek, lecz można było strój ten uważać za zalotność, tak dalece krótkie spódniczki i gorseciki dobrze na nich leżały. Trzewiczki z mosiężnemi sprzączkami nie powiększały ich zgrabnych nóżek.
Z prawdziwą przyjemnością przypatrywano się ich pląsom lekkim i powabnym.
Wszyscy doznawali ich błogiego wpływu; biedna Blanka nawet, tak blada i wątła, uśmiechała się widząc ich uśmiechy.
Były jednakże chwile, w których dziewice zasępiały się nagle, to jest wtedy, gdy ich wzrok zwracał się na panią.
Trzy ostatnie lata wywarły szkodliwy wpływ na ostatniéj. Obecnie jej powabna głowa pochylała się od utrudzenia, i ponure ukorzenie malujące się w jéj twarzy, podobne było do zniechęcenia.
Stryj Jan spoglądał na nią ojcowskim wzrokiem, pragnąc ją pocieszyć.
Lecz to było zapewne niepodobieństwem, gdyż stryj Jan milczał, jakby się nie mógł zdobyć na słowa.
Djana i Cyprjana widziały to, i spojrzenie przelotne które zamieniły pomiędzy sobą naprowadzało na wniosek, że ich wesołość dziecinna była tylko pozorną.
Widziały jeszcze cóś innego, i to im się wydawało bardzo dziwném.
Robert de Blois który tańczył z Blanką odwracał się do pani i dawał jéj znaki. Djana i Cyprjana mniemały z początku że ich wzrok myli, lecz nie podobna było powątpiewać. Pani dwa lub trzy razy, odpowiedziała poruszeniem i wzrokiem na znaki Roberta de Blois, człowieka który zatruwał jej życie i zagrażał przyszłości jej dziecka.
— To było niepojętym.
Bal pomimo tego jaśniał okazałością pod gęstemi drzewami. Oprócz Djany i Cyprjany, nikt się nie troszczył o małe tajemnice które wrzały ponuro pod spokojną powierzchownością życia pałacowego.
Jeżeli poważne grono towarzystwa przewidywało, albo raczéj spodziewało się jakiego nieszczęścia, to go upatrywało w dalekiéj przyszłości. Jedynej przeciwności któréj się spodziewać mogli, to chyba ulewnego deszczu, mogącego na chwilę przerwać zabawę.
Wszyscy zatém zadrżeli z zadziwienia, usłyszawszy okrzyk przejmujący, pochodzący z nagłego i niepowściągniętego bólu.
Orkiestra umilkła, tańce przerwane zostały, poważne grono powstało.
Spojrzenia strwożone albo ciekawe zwróciły się w stronę, zkąd okrzyk dał się słyszéć.
Spostrzeżono Blankę Penhoel na murawie.
Robert de Blois klęczał przy niéj dotykając ręką jéj serca.
Roger, Djana i Cyprjana, poskoczyli jednocześnie; lecz pani pierwsza stanęła przy swéj córce.
Nie podobna określić co wyrażało w téj chwili strapione oblicze Marty.
Rumieniec gorączkowy zastąpił bladość jéj lica. Przestrach malował się w jéj oczach, a jéj ręka silna jak mężczyzny w téj chwili odepchnęła śpiesznie Roberta de Blois który się zachwiał na nogach.
Podniosła Blankę, bez widocznego wysilenia i utrzymywała ją w swych objęciach.
Blanka zemdlona nie wydawała oddechu.
Gdy Djana i Cyprjana z niespokojnością tuliły się do niéj, pani oddaliła je nakazującém poruszeniem.
Robert przybliżywszy się prawie do jéj ucha szepnął ozięble:
— Nie zapomnij pani...
Iskra nienawiści zabłysła w smętnym oku Marty Penhoel która powściągnąwszy swe oburzenie, potrafiła się uśmiechnąć.
— Nie zapominam o niczém! — odpowiedziała z cicha.
Poczém tak przemówiła zwracając się do Rogera i dwóch córek stryja Jana:
— Bawcie się moje dzieci... otóż Blanka otwiera oczy... przyprowadzę ją zaraz...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.