Dziewice nocy albo anioły rodziny/Część druga/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Dziewice nocy albo anioły rodziny
Wydawca J. Breslauer
Data wyd. 1853
Druk Drukarnia J. Kaczanowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Belles-de-nuit ou Les Anges de la famille
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
Tajemnica.

Poważne i szanowne grono biesiadników, którego członkowie zbyt się cenili ażeby mieli przyjmować udział w tańcu, zauważyło że bal był zbyt jednotonny i ciągnął się za długo.
Uszczypliwe rozmowy nudziły, ponieważ już wszystkich obmówiono. Omdlenie Blanki sprawiło przyjemną przerwę w czasie powstającego ziewania i ożywiło rozmowę.
To grono składało się z trzech wice-hrabiów którzy w swéj młodości, to jest przed 1789 r. mieli powodzenie przy płci pięknej; daléj z pół tuzina mieszczan, którym dozwolono oczyścić się z ich urodzenia zamieszczając de przed imionami, ponieważ mieli po 1,000 talarów dochodu; oraz z równej prawie liczby dam starożytnych, odznaczających się powagą niepodobną do określenia, w śmieszności dumnego przybrania i w potwornéj brzydocie twarzy.
Mianowicie zaś zwracały uwagę trzy niskie osóbki w równym stopniu żółte, suche i sztywne w sukniach fioletowych jedwabnych niezaprzeczonéj dawności. Lubo były dotąd nie zamężne, dochodzące do lat pięćdziesięciu, co jest poniżającém, prowadziły rej w towarzystwie, ponieważ posiadały nieporównany dar obmowy, a każdy pocisk ich języka trafnie ugadzał. Ich współ-zawodniczki nawet, pani de Kerbichel, małżonka zastępcy wójta gminy Glenaku i pani Klara Lebinihik wdowa zaledwie licząca 45 roczek, do któréj wzdychali trzej wice-hrabiowie, zmuszone były przyznać pierwszeństwo pannom Baboin-des-Roseaux de l’Etang.
Wszystko wprawdzie przemawiało za niemi. Najstarsza panna Amaranta, śpiewała przy dźwięku gitary lekką aryjkę, druga panna Englantyna romanse, trzecia zaś panna Heloiza zawsze z gitarę śpiewała wielką sztukę.
Z tego względu młody Pontales, któremu wszystko przebaczano ponieważ był jedynym spadkobiercę po ojcu, przezwał te panny trzema gracjami, a w szczególności: Aryjką, Romansikiem i Kawatynką.
Miały młodszego brata p. Numę Baboindes-Roseaux de l’Etang, który wprawdzie został przyćmiony ich sławę, lecz pomimo tego uważany był za miłego gracza w rewersi.
Gdy pani przy pomocy stryja Jana wyprowadziła Blankę, szacowne grono pozajmowało miejsca. Członkowie jego spoglądali po sobie przez kilka sekund.
— Już to raz drugi jak biedna panienka dziś zemdlała — rzekł p. Chauvette który pomiędzy temi złośliwemi i wymuszonemi ludźmi odznaczał się miłością bliźniego.
— Nie chciałabym nic nieprzyzwoitego powiedziéć — poszepnęła p. Klara Lebinihik lecz ja tak samo omdlewałam w pierwszym roku mego zamężcia.
Trzy gracje spuściły oczy; trzej wicehrabiowie uśmiechnęli się znacząco.
— Czy państwo uważali — odezwał się zastępca wójta kawaler de Kerbichel herkulesowego składu ciała, który miał piękne kolczyki w uszach — jakim wzrokiem spojrzał syn Pontalesa na pana Roberta gdy panna upadła.
— Pan Robert jest przystojnym mężczyzną — przemówił Romansik.
— Wielkie nic dobrego! — wyrzekły Aryjka i Kawatynka, nadając temu wyrażeniu pochlebne znaczenie.
— Pragnęłabym się dowiedzieć — mówiła Romansik — co też myśli p. Penboel o zabiegach syna Pontalesa przy pani Loli...
Wszyscy się uśmiechnęli.
— Pani Lola... pani Lola... — powtarzała p. de Kerbichel — te istoty mają zawsze osobliwsze imiona.
— Co się tego tycze moja pani — odpowiedziała Romansik uważając w tém ubliżenie swemu imieniowi Eglantyna — wszyscy przecież nie mogą się nazywać Kasiami lub Franusiami jak pospolite dziewczęta.
Pani Kerbichel miała imię Franciszka. Znów uśmiech ukazał się na twarzach, oprócz na jednej, to jest pana zastępcy, który strząsnął tabakę ze swego żabotu chcąc ukryć lekkie niezadowolenie.
— Z tém wszystkiém — odezwała się Aryjka — dziwne rzeczy dzieją się w tym domu... państwo nie są widać radzi gościom... Pani się oddaliła; gdzież pan?...
— Pan udziela posłuchanie margrabi Pontales — odpowiedział Numa.
— Są interessa... — zaczął Chauvette lecz nikt nie zwracał na niego uwagi.
— Zawsze z margrabią — rzekła Aryjka.
— I z prawnikiem — dodała Kawatynka.
— Ah! — mówi Romansik znacząco — ludzie świadomi rzeczy, utrzymują że Penhoel źle stoi, wyrażając się pospolitym językiem... ciągle pożycza od margrabiego, a prawnik Hivain wié o wielu rzeczach zadziwienia godnych.
— Bo też Lola nadzbyt lubi koronki — rzekł jeden z wice-hrabiów.
— I kaszmiry — odezwał się drugi.
— I djamenty — dodał trzeci.
— Wszystko to kosztuje — zauważyła p. Lebinihik — mój szal który dostałam w podarunku ślubnym, wart był 50 talarów chociaż nie był Indyjskim.
— A przytém tyle ciężarów — odezwała się p. Kerbichel — jest to prawdziwy dom gościnny... jedzą i piją po całych dniach... pytam się czy to nie jest głupstwem żywić takiego darmozjada jak Roger de Launoy.
— I tego bazgracza, który tylko umie malować ściany — rzekł Romansik.
— Za pozwoleniem kochana siostro — przerwał braciszek Numa, który przy sposobności potrafił także być złośliwym — ci panowie nie są tu zupełnie tak bezpożyteczni jak mniemasz.
— Na cóż przecie są przydatni?
— Na cóż?...tego niewiem... lecz jeżeli mnie zapytasz komu...
— Ah, ah! — odezwały się razem Eglantyna, Heloiza i Amaranta, uradowane z dowcipu brata.
Ponieważ nie wszyscy pojęli uszczypliwość tego dowcipu, Romansik dodał spuszczając skromnie wyżółkłe powieki z rzęs ogołocone:
— Mój brat chciał powiedziéć, że są potrzebni córkom stryja Jana...
Grom oklasków wice-hrabiów, głośny śmiech zgromadzenia. Ucinek był tego godny.
— Ah panno, panno! — zaczął poczciwy nauczyciel.
Lecz głos jego przytłumiony został donośnym śmiechem Kerbichela, który nie łatwo pojmując ucinek, okazywał głośne oznaki zadowolenia, zrozumiawszy o co rzecz idzie.
Numa-Baboin-des-Roseaux de l’Etang, podniecony powodzeniem jakie sobie zjednał, zapragnął nowego tryumfu.
— Czy mógłbym się dowiedziéć moje damy — odezwał się skromnie — komu pan Robert de Blois składa swoje hołdy, matce czy córce?
— Córce — odpowiedziała p. Kerbichel.
— Matce — odezwali się wice-hrabiowie.
— Wistocie, to jest pytanie — rzekła poważnie Eglantyna. — Nie wiem czy państwo uważali tak jak ja pewne znaki, które pan Blois dawał pani i ona mu wzajemnie w czasie kontredansu.
— I ja to widziałem — rzekł Kerbichel.
— Ja także.
— I ja.
— Czy kto zauważył w jaki sposób pani odepchnęła pana de Blois kiedy chciał podnosić zemdloną Blankę?
Wszyscy odpowiedzieli w potwierdzający sposób.
Eglantyna daléj mówiła zniżając głos przybrawszy skromną postać zwiastującą zawsze złośliwość:
— Kto tak odpycha mężczyznę... musi go znać dobrze... bardzo dobrze nawet.
— To prawda — odezwali się wesoło członkowie płci męzkiéj.
— Jak panna Eglantyna zna się dobrze na tych rzeczach — szepnęła pani Kerbichel chcąc się jéj wywzajemnić za ucinek dotyczący jej imienia.
— Bo jakże — mówiła daléj Eglantyna — wytłómaczyć to opryskliwe poruszenie, jeżeli nie przez uczucie zazdrości.
Biedny nauczyciel nie śmiał zaprzeczyć, tak dalece czuł się słabym przeciw ogólnemu mniemaniu.
— Tak się dzieje na świecie — mówiła Eglantyna — p. Penhoel kupuje kaszmiry dla Loli... każę jej malować pokoje... sprowadza jedwabne obicia do starych pokoi pobielanych w których mieszkali jego przodkowie... tym czasem pani się nudzi... przyznać jednak potrzeba że się dobrze zachowała.
— Jeszcze jest bardzo piękną....
— Cóż robić... będąc opuszczoną zwróciła uwagę na dorodnego mężczyznę... mój Boże, ja nic nie upewniam...nie mam zwyczaju robić plotek o rodzinie szanownéj i zamożnéj... lecz mówię tak w przypuszczeniu... słowem wszystko jest podobném... i nie należałoby zbyt surowo sądzić biedną kobiétę.
— W istocie że nie — odpowiedzieli wice-hrabiowie.
Bal ciągnął się daléj lecz obecnie był już posępnym i nudzącym.
Djana i Cyprjana które go przed chwilę ożywiały, nie mogły ukryć smutku swego.
Usiłowały jednakże przezwyciężyć się i zachęcały wzajemnie do wesołości.
Co chwila zwracały wzrok niespokojny ku chodnikowi prowadzącemu do miejsca gdzie tańczono.
Zdawało się że jakaś siła niewidzialna tam je przyciągała i że powinny być zdala od balu.
Wieść o przypadku Blanki rozeszła się za obręb ogrodu i sprawiła być może silniejsze wrażenie na folwarku jak w pałacu. Wieśniacy przestali tańczyć, gdy sobótka wydawała ostatnie płomienie, młodzieńcy i dziewczęta zgromadzili się na około starców siedzących przy bramie folwarku.
Na środku podwórza przechadzał się jedynie p. Błażéj, który nie chciał się pospolitować z wieśniakami.
Rozmawiano z cicha w gronie wieśniaków z przyczyny obecności p. Błażeja któremu przypisywano bystrość słuchu.
Ojciec Géraud siedzący w pośrodku, wypytywał się małego chłopczyka który wrócił z ogrodu, gdzie usługiwał gościom:
— Opowiedz nam coś widział Franku? — mówił zacny oberżysta.
— Wszyscy przypatrywali się Loli — odpowiedział chłopiec — jakaż to piękna Pani! nie wiem co miała na szyi, lecz to świeci jak rozżarzone węgle... panowie i panie mówili, że za to możnaby kupić Nowy-las... w tém panienka krzyknęła... spojrzałem tam jak i inni, i widziałem jak leżała na ziemi... Przy niej stał p. Blois... gdy ją chciał podnieść... oh! trzeba było wtedy patrzęć jak pani biegła do niego... zdawało mi się że go chce udusić.
— Czy nic nie mówiła? — zapytał Géraud.
— Nie...lecz to jest pewnem, że ten p. Blois sprawił przykrość pannie Blance.
Szmer groźby powstał pomiędzy wieśniakami.
Ojciec Géraud potarł się po czole.
— Tak... tak... ten człowiek jest przyczyny nieszczęść Penhoela... a ja to wskazałem mu drogę do pałacu. Bo któżby inaczéj postąpił na moim miejscu? — zapytał zwracając się do starych gospodarzy. — Stanął u mnie... mówił mi o starszym bracie... przecież nie mógł tego zmyśléć i musiał gdzieś znać pana Ludwika... a kiedy mi powiedział że jest jego przyjacielem, byłbym mu ostatni grosz oddał.
Zakrywszy twarz rękami, wydał głębokie westchnienie.
— Dość tego, dość ojcze Géraud — odezwał się dzierżawca z Portu kruczego — złe czasy nastały dla naszego pana, lecz mogą się polepszyć. Co się ciebie tycze, wszyscy wiedzą że masz poczciwe serce... pomimo wszystkiego Penhoel jest bogatym.
— Bogatym? — przerwał oberżysta — gdybyś wiedział...
Gospodarze słuchali z uwagą, lecz stary Géraud nic więcjé nie dodał.
— Ja to mu pokazałem drogę do pałacu! — powtórzył, jakby ta myśl ścigała go bezprzestannie — tak ja...słuchajcie! po drodze wstąpiłem do Benedykta Haligana który jest blizkim śmierci... gdyż wszyscy którzy są przywiązani do rodziny Penhoelów znikają jedni po drugich... biedny Benedykt kona. On to od dawna powtarza: że Blanka i dwie córki Jana Penhoela zamienią się w trzy Dziewice nocy nim nastąpi powódź zimowa... powiedział mi jeszcze że nasz pan Ludwik powróci... lecz już będzie za późno....
Ojciec Géraud przestał mówić, nastąpiło powszechne milczenie.
Ścisnęły się serca wszystkich; a uroczystość rozpoczęta wśród radości, kończyła się posępnie.
Wieśniacy zgromadzeni na folwarku nie zwracali dotąd uwagi na wieści dotyczące upadku Penhoela, lecz w tym dniu już nikt o tém nie wątpił.
Młodzieńcy zapomnieli mówić o miłości ze swemi narzeczonemu, i beczka jabłeczniku do połowy napełniona nie toczyła już pienistego płynu spływającego do ogromnej czary, która zwykła krążyć w dniach podobnych.
Jeden tylko człowiek siedział przy beczce, chudy biedak, i pił do upadłego leżąc na piasku.
Nikt nie raczył z nim mówić, nawet Śpioch którego biedak był dawnym towarzyszem, był to bowiem były ułan Bibandier, który z obojętnością palił fajkę, nie troszcząc bynajmniéj się o to że nim gardzono.
W zebranym gronie przy bramie, Franuś przerwał milczenie:
— Pan Błażéj! — zawołał niespodzianie.
Służący pana de Blois zbliżał się miarowym krokiem.
— I cóż moje dzieci! — wołał zdaleka — dla czegóż nie pijecie za zdrowie króla i p. wójta?...
Nikt nie odpowiedział. Ojciec Géraud wyprostował się.
— Wracaj do ogrodu Franusiu... przyjdziesz znowu powiedziéć nam jeśliby co zaszło nowego.
Poczém zwracając się do podeszłych gospodarzy rzekł:
— Pomówimy z sobą jutro... nie powiedzą przecież że nikt się nie znalazł coby chciał dopomódz i zrobić składkę dla Penhoela.
Błażéj stanął w kole wieśniaków z pełną czarą.
Franuś biegł do ogrodu pałacowego.
Poważne grono zajmowało miejsce tancerzy. Panny Baboin-des-Rosseaux-de l’Etang i inni członkowie przenieśli się na trawnik zastępujący salę balową. Orkiestra drzemała. Niektórzy ze świadomych uważali z obawę, że następuje chwila w której Eglantyna, Heloiza i Amaranta zażądają gitar pod pozorem ożywienia zabawy. Tajemna żądza tych przyjemnych panienek popisywania się jako to Amaranta z aryjką, Eglantyna z romansem a najmłodsza Heloiza z wyjątkiem opery, nadawała im powabniejsze postacie i powściągała od czynienia złośliwych uwag nad Penhoelami, którzy zaniedbywali swych gości.
Rzeczywiście nie było żadnego członka téj rodziny. Pan domu był w swoim pokoju, pani nie powróciła równie jak stryj Jan, nakoniec Cyprjana i Djana które od początku przewodniczyły tańcom, znikły nagle i tajemniczo, ponieważ ich nieodstępni towarzysze nadaremnie ich szukali pomiędzy gośćmi.
Stefan i Roger oddalili się również z salonu ogrodowego.
Obecnie Robert i Lola jako domowi, robili honory.
Ogród był oświetlony jakeśmy wspomnieli, od jednego końca do drugiego i nie było miejsca w którémby się w nim ukryć można.
Stefan i Roger opuścili bal każdy oddzielnie; spotkali się zaś z sobą na zakręcie chodnika.
Stefan był zamyślony, pot spływał z włosów Rogera który zatrzymał się zdyszany naprzeciw malarza:
— Czyś ich nie spotkał? — zapytał go z żywością.
— Nie — odpowiedział Stefan.
— Pójdę jeszcze ich szukać — rzekł Roger i chciał iść daléj.
Malarz go zatrzymał.
— Nie znajdziesz ich... bo gdyś ich szukał z lewéj strony, to ja szukałem z prawéj... obaj przeszliśmy cały ogród... nie ma ich tam.
— Gdzież są przecie?
— Nie wiem.
Wzruszenie Rogera powiększało się coraz bardziéj, Stefan przeciwnie był spokojnym, lubo głos jego zwykle wesołością tchnący, odznaczał się barwą smutku.
— Gdzież one są? — powtórzył Roger — to rzecz dziwna.
— Dziwno ci? — przerwał Stefan z uśmiechem — dla czego? czyż one winny nam zdawać sprawę ze swych postępków?
— Ty nie kochasz... — poszepnął Roger.
Malarz zachował milczenie, lecz ścisnął silniej ramię przyjaciela.
— Ja zaś kocham — mówił Roger — jak biedny głupiec... gdy jestem przy niej, umiem tylko podziwiać i wierzyć... jej uśmiech jest tak pogodny, a jej serce maluje się w obliczu... wstydzę się mych podejrzeń.
— Masz więc podejrzenia? — zapytał z cicha Stefan.
Roger spuściwszy oczy odpowiedział po chwili:
— Czyliż co wiem? — zawołał nakoniec uderzając się w czoło zroszone potem: — Nie jestem szalonym i nie marzyłem... widziałem...
Zatrzymał się.
— Coś widział? — zapytał Stefan.
I gdy Roger milczał, dodał zwolna i smutnie:
— Możesz mówić... ja także widziałem wiele rzeczy...
Roger spoglądał na niego z niejaką trwogę. Zdawało się iż usiłował wmówić w siebie że się omylił i że nadewszystko obawiał się rzeczywistości.
— Nie mówię o Cyprjanie — odpowiedział malarz — lecz Djana ma tajemnicę... od dawna wiem o tém.
— A ta tajemnica?
— Ufam jej gdyż ją kocham... nie staram się nigdy ażeby ją podejść.
— Ja zaś, dla tego że ją kocham — rzekł Roger — nie dowierzam... jest to jedyną moją roskoszą i nadzieją... gdybym pomyślił że Cyprjana kocha innego...
Zatrzymał się i dodał z goryczą:
— Mój Róże! ta myśl często mi przychodzi... i jakże nie miałaby powstać... mówisz żeś widział wiele rzeczy... lecz można widzieć i nie widziéć... to zaś co ja widziałem jest tak dziwném, że waham się zwierzyć najlepszemu przyjacielowi. A jednakże to mi zbyt cięży na sercu... Czy przypominasz sobie Stefanie ten wieczór, w czasie którego rozmawialiśmy o nich nad brzegiem bagien... godzina była spóźnioną... gdyśmy wrócili do pałacu, już było bardzo dawno po wieczerzy i wszyscy spali... takeśmy przynajmniéj sądzili i każdy z nas udał się do swego pokoju. Lampa na kurytarzu była zgaszoną... zdawało mi się żem słyszał przed sobą szelest lekkich i lękliwych kroków... szedłem z wyciągniętemi rękami dotykając obu stron kurytarza.
Szelest ucichł w miarę jakem się zbliżał... Zdawało mi się żem się omylił, gdy w tém, uczułem pod palcami dwa płócienne paski które się wyslizły za pierwszém dotknięciem i których nie mogłem pochwycić w ciemności. Lekkie i szybkie stąpania znów się dały słyszéć w części kurytarza który minąłem. Ktoś uciekał... lecz w chwili gdym dłoń zamykał, rąbek jednego paska pozostał w palcach... i śmiałem się otwierając drzwi mego pokoju gdyż pomyślałem: że po ém rąbku poznam, która ze służących biega w tak spóźnionej porze.
Zapaliwszy świecę, poznałem małą wstążeczkę niebieską którą widziałem u czepeczka Cyprjany...
Roger zamilkł oczekując widocznie objawu zadziwienia, lecz malarz stał zamyślony i milczał.
— I cóż ty na to? — rzekł Roger.
— Czy to wszystko coś widział? — zapytał Stefan obojętnie Roger prawie był zmieszany tą oziębłością.
— Czyliż to nie dość! — zawołał.
— To nic.
— A więc widziałeś cóś osobliwszego?
— Sam osądzisz — odpowiedział malarz.
— Mówże więc.
— Potem... jak ty skończysz.
— Słuchaj zatém — rzekł Roger. — W kilka dni potem wracałem pieszo z Redon... było to wprost miasteczka de Bains... księżyc świecił... Usłyszałem w oddaleniu tętent galopujących koni lecz nie zwracałem na to uwagi i szedłem dalej... w chwili gdy dwa konie mijały mnie pędząc cwałem, podniosłem głowę... na tych koniach siedziały kobiety... wołałem: Djano! Cyprjanno! żadna mi nie odpowiedziała. Chciałem biedz, lecz obie już znikły w cieniu i słychać tylko było w oddaleniu tętent rumaków.
— Czy było późno? — zapytał Stefan.
— Była jedenasta w nocy.
— Czy tego dnia Pontalesowie byli w Redon?
Roger uderzył się w czoło.
— Nasuwasz mi myśl! — zawołał — Pontalesowie byli w Redon.
— Lecz czyliż to one były? — rzekł malarz.
— Przekonasz się... niepodobna ich było doścignąć... Biegnąc jak opętany dążyłem do pałacu. Stanąwszy przy przewozie, zapytałem Benedykta czy się kto nie przeprawiał wieczorem.
— Nikt — odpowiedział.
To mi ulżyło; zdawało mi się żem marzył. Jednakże stanąwszy w pałacu, chciałem się przekonać... zamiast udać się na spoczynek, zaszedłem mimowolnie podedrzwi pokoiku Djany i Cyprjany.
Przyłożyłem ucho do otworu zamku. Nie słychać było żadnego szelestu.
One śpią zapewnie — myślałem... biedna Cyprjanna... jestem szaleńcem.
Pomimo tego, moja ręka oparła się mimowolnie o klamkę i drzwi się otworzyły. Cofnąłem się strwożony moim postępkiem.
Następnie zatopiłem wzrok w pokoju... Promienie księżyca oświecały oba łóżka próżne...
— Czy to wszystko? — zapytał Stefan.
— Czy to wszystko... — poszepnął Roger — czegóż chcesz więcej?
— Ja im ufam... — mówił malarz.
— I ja także! — zawołał Roger — ufam jej... bo kocham ją tak bardzo...gdy ją widzę uśmiechający się przy mnie, to jej wierzę... zdaje mi się że mnie sen przykry ogarnął... lecz gdy sam jestem, przypominam sobie i cierpię... Nie raz chciałem mówić i prosić jej o wytłumaczenie... lecz ona zdawała się odgadywać myśl moją... jej spojrzenie uśmiechające spoczywało na mnie wypogodzone i spokojne... wiem iż nigdy nie ośmielę się jej badać.
Tak rozmawiając, szli po chodnikach ogrodu, oddalając się instynktownie od salonu balowego, gdzie goście byli zgromadzeni. Roger był smutny; Stefan powściągał swoje wzruszenie, lecz twarz i miwa jego okazywały widocznie, że ta obojętność była więcéj udaną.
— To coś widział jest dziwném — rzekł Stefan — lecz co ja widziałem jest osobliwszém... Tę tajemnicę która ich otacza mogłem wykryć... lecz nie chciałem... Ja także spotkałem pewnego razu w nocy Djanę i Cyprjanę na kurytarzach pałacowych... Stałem ukryty w framudze okna... nie spostrzegły mnie wcale... widziałem jak przechodziły przez galerję... minęły twój pokój, pokój Penhoela i mniemałem że idą do pani... lecz i to mieszkanie ominęły... za tym jak ci wiadomo jest tylko pokój p. Roberta de Blois...
— A więc szły do niego? — zapytał Roger z żywością.
— Nie wiem — odpowiedział malarz — w zakręcie kurytarza zniknęły.
— I nie szedłeś za niemi.
— Nie...
— Ten Robert! którym niby pogardzają i udają że go nienawidzą... — pomruknął Roger.
— One także nienawidzą i pogardzają Pontalesami — rzekł Stefan którego głos zniżył się mimowolnie — a jednakże widziałem że wchodziły do zamku po północy...
— Do zamku Pontalesa? — zawołał zdumiony Roger.
— Do zamku Pontalesa... tą rzą noc była ciemna i nie byłbym ich poznał gdybym nie usłyszał słodkiego głosu Djany.
— Dopomóż mi — mówiła.
— Zbliżyły się obie do muru zwierzyńca; Cyprjana oparła się oburącz o mur i przy jej pomocy Djana go przebyła.
— A potem? — odezwał się Roger.
— Powracałem z Gacilly konno — odpowiedział malarz — serce me biło i czoło pałało... lecz ja nie jestem do ciebie podobny Rogerze, bo zamiast spieszyć jak ty, aby otwierać pokój córek Jana Penhoela, dałem koniowi ostrogę i ten uniósł mnie daleko.
— Oh! — rzekł Roger — ty nie kochasz... nie...
— Jeżeli Djana nie będzie moją małżonką — odpowiedział malarz — nigdy się nie ożenię... Przedtém rzadko myślałem o przyszłości, teraz zaś myślę cięgle, ponieważ tę przyszłością jest ona... ty się czujesz zaspokojonym widząc ich uśmiech Rogerze, ja zaś gdybym po wziął jakie podejrzenie, to zapewnie w podobnéj chwili... lecz ileż razy, pośród udanéj radości dostrzegłem łzy w oczach Djany... jest to mężne i silne serce przeciw cierpieniem... Pod tą wątłą urodę dziewicy, odgadłem męzkę odwagę... Te łzy przelotne ściskające mi serce, podziwiam i błogosławię im.... Oh! niech Djana zachowa swoją tajemnicę... wgłębi duszy jej podobnéj, mieszczę się jedynie szlachetne uczucia i święte myśli.
Roger z opuszczoną głowę zachowywał milczenie.
— Wiadomo jest wszystkim — mówił malarz — bogatym, równie jak ubogim, że wielkie nieszczęście zagraża domowi Penhoela... Bóg wzywa czasem słabéj odwagi dziecięcia dla pokonania przemocy złośliwych.
Stefan zatrzymał się nagle, głos jego powolny i myślący, zamienił się na zwięzły i stanowczy.
— A przytém cóż mnie to wszystko obchodzi — odezwał rzwi. — Miałem sen prześliczny... nastąpiło przebudzenie... niech Djana będzie aniołem lub grzesznicę, wszystko mi jedno, gdyż jutro ujrzę ją po raz ostatni.
— Co mówisz — zapytał Roger ze drżeniem.
Stanęli na tarasie wieńczącym drogę spadzisty prowadzący do portu Kruczego. Zatrzymawszy się jednocześnie, malarz oparł rękę o kamienny balustradę.
— Tego rana — rzekł — pan Robert de Blois, który teraz zdaje się być panem pałacu, zapłacił mi należytość za moją pracę i dał do zrozumienia, że już tu nie jestem potrzebnym.
— Ależ Penhoel! — zawołał Roger ująwszy rękę przyjaciela — powinieneś się był z nim widziéć.
— Widziałem się z nim — odpowiedział malarz z niejaką goryczy — i odjeżdżam jutro do Paryża.
W chwili gdy młody malarz wymawiał ostatnie słowa, słaby okrzyk dał się słyszéć pod tarasem.
Dwaj przyjaciele pochylili się jednocześnie na balustradzie i spostrzegli dwie białe postacie suwające pomiędzy kasztanami.
— To one! — zawołał Roger.
Chciał za niemi poskoczyć, lecz Stefan go zatrzymał.
— Pozostajesz tutaj — rzekł — jesteś szczęśliwym.. Zawierz mi, i czuwaj nad niemi ażeby ich bronić nie zaś śledzić.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.