Dziewice nocy albo anioły rodziny/Część druga/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Dziewice nocy albo anioły rodziny
Wydawca J. Breslauer
Data wyd. 1853
Druk Drukarnia J. Kaczanowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Belles-de-nuit ou Les Anges de la famille
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
Schadzka.

Margrabia Pontales i pan Hiven stanęli przy wieży młodszego, oczekując na Roberta de Blois, który im tam naznaczył schadzkę.
Było już późno, i salon trawnikowy opuszczony kolejno przez wszystkie osoby które rój wodziły na balu, pozostał łupem trzech gracij Babouin, które podawały sobie kolejno gitarę i zniewalały słuchaczy spełniać do dna kielich ich staro-świeckiego repertoaru.
Pontales rozmawiał z prawnikiem idżc ścieżkę prowadzącą do wieży.
— Czy był pewny swego? — zapytał margrabia.
Makreofal wzruszywszy ramionami, kościstemi skrzywił się wzgardliwie.
— Wiadomo panu, że ten człowiek o niczém nie powątpiewa. Ponieważ umie ułowić króla tasując karty, sądzi przeto że jest do wszystkiego zdolnym. Ah! panie margrabio! gdyby nie głębokie poświęcenie na jakie zasługujesz z méj strony, nie wahałbym się ani sekundy wdawać w te wszystkie interessa... ten Robert... jest awanturnikiem pospolitym, ja zaś lubię mieć stosunki z ludźmi znakomitemu.. np. z JWPanem i młodym hrabią Alanem!... oto prawdziwi panowie i szlachta!... mówię z panem otwarcie... nie-dbam o Roberta równie jak i o Penhoela.. lecz co się tyczy JWPana, dałbym się posiekać w drobne kawałki za niego.
Stary margrabia słuchał go z dobrotliwym uśmiechem, i wierzył o tyle o ile uważał to potrzebnym.
— Wiem że jesteś człowiekiem na którego liczyć można, a przytém rozsądnym mężem, i zdaje mi się że trafnie oceniłeś pana Roberta de Blois... lecz on jest nam potrzebny, dopóki się ten interess nie skończy; jak czas nadejdzie (położył rękę na ramieniu Makreofala) bądź pewny, że będę umiał odróżnić moich prawdziwych przyjaciół... Jest wielu, którzy nie są ciebie godni panie Hiven i których uważają za zdolnych... niech tylko spełnią się wypadki które przysposabiamy, a przyrzekam ci, że będziesz miał wielu zawistnych pomiędzy Redonem i Karentoarem.
Te wyrazy były słodkie jak miód dla długich uszu Makreofala; słuchał i napuszał się przedwcześnie, myśląc o swém przyszłém znaczeniu.
— Lecz przedewszystkiém potrzeba ażeby Penhoel zniknął — mówił dalej margrabia zniżając głos — mówię z panem otwarcie... nie idzie tu o pozbawienie połowy majątku, 2/3, 3/4, 99/100 potrzeba, żeby był zmuszony uciekać i żeby o nim więcéj nie słyszano; jeżeli to nie nastąpi, interess nasz chybiony.
Makreofal zatarł sobie ręce.
— Wybornie! — wykrzyknął — otóż tak lubię pojmować interessa... to się nazywa załatwić sprawę gładko... ah! panie margrabio, jakże spieszymy... zdaje mi się iż jesteśmy już blisko naszego kresu!
Zbliżali się do końca drogi dochodząc do wielkich kasztanów, pod któremi Djana i Cyprjaną poprzednio rozmawiały. Pontales zatrzymał się:
— Ciszéj! — rzekł spoglądając w około trwożliwym wzrokiem. — Czy tu ma Robert przybyć?
— Tutaj.
— Czy można być pewnym że nas tu nikt nie będzie podsłuchiwał?
— Oprócz środka trzęsawisk i bagien Renackich, nie wiadomém mi jest stosowniejsze miejsce do pomówienia swobodnie o interessach... mur jest wysoki... z przeciwnéj strony krzaki są oddalone jakby umyślnie, za nami droga jest odkrytą...
— Lecz przed nami?... — odezwał się Pontales wskazując na gęstwinę kasztanów.
Makreofal uśmiechnął się.
— To co innego — odpowiedział z widoczną chęcią popisania się z dowcipnym żartem — za temi drzewami może stać jakie widmo na czatach.
— Co pan przez to rozumiesz?
— Proszę mi przebaczyć JWPanie że pozwoliłem sobie przemówić z taką lekkością w jego obecności... rzecz tak się ma: że pomiędzy drzewami jest miejsce próżne na kilka stóp kwadratowych, gdzie najodważniejszy mieszkaniec okolic sąsiednich, nie śmiałby dostąpić w nocy, ponieważ tam stary kommandor Penhoel, przybywa z tamtego świata.
— Mniejsza o to — rzekł Pontales — nigdy ostrożność nie zawadzi... i chciałbym się przekonać...
— To bardzo łatwo.
Makreofal zawsze uprzedzający, torował drogę unosząc gałęzie kasztanów zakrywające wejście do gęstwiny.
— Niech pan wejść raczy, ponieważ się pan nie obawia duchów.
I znikł za gęstwiną a Pontales udał się za nim.
Noc była ciemna, pod kasztanami jeszcze było ciemniéj. Gdyby nie ta okoliczność, Pontales i prawnik widzieliby wzajemnie swoje twarze bardzo blade i malującą się w nich trwogę.
Pomimo głębokiéj ciemności, można było rozróżnić strażnicę i ławkę z darniny.
— Jakby się tu można ukryć... — szepnął margrabia głosem lekko wzruszonym.
— Oh! oh! — odezwał się Makreofal usiłując przybrać ton junacki — zdaje mi się że głos pański jest drżącym... bądź pan spokojny... stary Penhoel umarł... i niech mię djabli porwą, jeżeli żyjący mają ochotę zwiedzać jego altanę.
Suchy liść zaszeleściał pod nogą margrabiego, p. Protazy Hiven zatrzymał się wydawszy okrzyk obawy.
— Czyś pan słyszał — zapytał Margrabiego wstrzymując swój oddech.
Pontales przekonał się że nie było nikogo w strażnicy.
— W istocie! — rzekł prawnik wstydząc się swéj obawy — zdawało mi się... mniemałem... z zresztą powołanie moje uwalnia mnie od junactwa... teraz kiedyśmy zwiedzili miejscowość, głosuję ażebyśmy wrócili na dawne stanowisko.
— Lecz czyli nie można się tu dostać inną stroną? — zapytał Pontales.
— Spojrzyj pan! — odpowiedział Makreofal — oto mur 30 stóp wysokości i spadki pionowo... proponuję zawiesić posiedzenie.
Znów usunął gałęzie i wydał westchnienie zadowolenia ujrzawszy firmament nad swoją głową.
Był to dzielny zuch! Pontales raz jeszcze przejrzał wszystkie zakątki, i powrócił na drogę.
Hiwen odzyskał poprzednią odwagę.
— Oprócz duchów — rzekł — jest wszakże jeden człowiek który lubi przebywać tu w tej porze.
— Któż taki?
— Stary warjat Benedykt Haligan... były przewoźnik przy porcie kruczym... lecz spodziewam się że tu więcéj nie przybędzie, gdyż jest konającym... Ah! panie margrabio! jakże są zmienne losy ludzkie, gdy stary kommandor siadywał na tej ławeczce darniowej, był głową znakomitej rodziny... dzisiaj... biedny Protazy Hiven, niechciałby być na miejscu Penhoela!
— Biedny Protazy Hi wen — rzekł Pontales — w krotce nie będzie potrzebował zazdrościć nikomu...
— Lecz pomówmy cokolwiek o teraźniejszości. Od chwili jak te nikczemne dziewki ośmieliły się dostać do mego własnego zamku i wykraść z mego pokoju papiery, którychbym nieoddał za 50,000 talarów, nie wiem prawdziwie jaką mamy broń przeciw Penhoelowi?
Hiwen mrugnął oczyma.
— Pozostaje nam jeszcze broń bardzo trafna — odpowiedział — bo ile razy Penhoel sprzedawał nieruchomości, będące własnością jego starszego brata, musiał się zawsze dopuszczać fałszu dla tego też usiłowałem oddzielne spisywać kontrakty rozdzielając tę spuściznę na cząstkowe sprzedaże.
— Jesteś złotym człowiekiem!
— Znam dość dobrze obowiązki mego powołania... i że już nie wspomnę o innych trudnościach, byłem zmuszony od początku chwycić się pewnéj rutyny, która śmiem sobie pochlebić nie każdemu by się powiodła, ażeby tego awanturnika który przybył o jednym bucie, ażeby mówię w kilku tygodniach zachypotekować wierzytelność jego na dobrach Penhoela. Przyznać należy że ten hultaj Robert wziął się do rzeczy bardzo zręcznie... gdybyś go pan widział jak przed trzema laty przybył ze swoim służącym Błażejem... to co do mnie, byłbym przysiągł że jest milionowym panem... z resztą ten człowiek miał dzielne środki: króla karowego i damę kierową...
Makreofal zaczął się śmiać.
— Pojmujesz pan że chcę mówić o Loli. Ten Robert pomimo wszystkiego jest zuchem. Osłabł jednakże odkąd ma cóś do stracenia... lecz wtedy znów zostanie awanturnikiem bez grosza i przytułku i nie chciałbym się z nim spotkać... mówiąc szczerze, że jak wypędzisz Penhoela panie margrabio, nie będziesz jeszcze panem pałacu.
— W swoim czasie i miejscu zasięgnę wybornych rad pańskich, mój dobry przyjacielu — odpowiedział Pontales. — Nie jestem niestety zręcznym dyplomatem... bez ciebie... nie wiem cobym począł... lecz pomówmy o papierach, które są w twym ręku... spodziewam się że je ukrywasz w bezpiecznym miejscu.
— Mój dom nie jest tak warownym ani tak dobrze strzeżonym jak zamek margrabi Pontalesa — odpowiedział ze znaczeniem Makreofal — z tém wszystkiém, staram się ażeby było jak najlepiej i ręczę za bezpieczeństwo papierów... eh, eh...dziewki kręcę się około mnie jak się kręciły około pańskiego zamku; to są wcielone djabły te żebraczki... nim powziąłem podejrzenie o ich zręczności i gdy się jeszcze nie wystrzegałem, pozwoliłem im żartować z siebie... wykradły mi nie jeden rewers podpisany przez Penhoela... i gdyby nie ich zabiegi, interes nasz nie ciągnąłby się tak długo... lecz teraz mój dom jest obwarowany... i nic sądzę ażeby chciały pokosztować przysmaku, którym ich poczęstowano nie zbyt dawno, bo dopiero wczoraj wieczór.
— Słyszałem o wystrzale z fuzyi... — zaczął Pontales.
— Były to dwa wystrzały... z których jeden był trafny, bo znaleziono konia na bagnach z kulą w głowie.
— To są środki zbyt gwałtowne panie Hiven... i gdyby zasięgnięto mojej rady...
— Spodziewam się że JWPan uważasz mnie za człowieka roztropnego... w naszych stronach ukrywają się rozbójnicy i każdy ma prawo uzbrajać swoich ludzi na własny obronę... prawo jest surowe lecz jasne: ktokolwiek odważy się wyłamać zamek, drzwi, może się spodziewać za drzwiami właściciela domu, przygotowanego do obrony swéj własności... Jeżeli zważymy rzeczywistą konieczność — mówił dalej przybierając głos adwokacki — łatwoby mi było okazać niezaprzeczone dowody i nie ulegające wątpliwości, że z pomiędzy zawad będących na naszej drodze, te dwie piekielne dziewki są najniebezpieczniejsze i najtrudniejsze do uprzątnienia... wołałbym mieć do czynienia z 10 mężczyznami... wierząj mi pan, że im są wiadome wszystkie nasze tajemnice, i jeżeliby przypadek nastręczył im jaką opiekuńczą pomoc, ręczę panu, że mielibyśmy wiele kłopotu.
— Nie zaprzeczam temu... jednakże...
— Wysłuchaj mnie pan... Jestem przeciwnikiem gwałtownych środków w zwyczajnych zdarzeniach... lecz w obecnych okolicznościach panie margrabio, bądź przekonanym, że twój interess jedynie nakłania mnie do tego... poświęciłeś trzy lata życia twego i ogromne summy dla osiągnięcia celu ściśle prawnego... twoi przeciwnicy napastują ciebie i mnie twojego doradcę, używając środków niegodnych... Nie zstępując z drogi prawnéj, obieram środek najostateczniejszy jaki prawo może podać obywatelowi i używam go.
Pontales milczał.
— Gdy mówię — używam go — rzekł Makreofal — jest to przenośne wyrażenie, albowiem nie ja dałem do nich ognia... nie umiem nawet strzelać... Robert de Blois chce daléj postąpić... te djablice dręczą go we dnie i w nocy... wchodzą do jego pokoju przez otwór od klucza... przebierają się za widma i ostrzegają Penhoela o naszych zabiegach. Ciągle są czynnemi i rostrajają to, co my nastrojemy... i Robert postanowił zaczepnie działać.
— Jeżeli użyje stosownego środka — odezwał się Pontales dobierając wyrażeń — to jest ubocznego... czy mnie pan rozumiesz?... zręcznego i pewnego...
Zatrzymał się, gdyż dosłyszał szelest kroków na drodze prowadzącéj od pałacu.
Pontales i prawnik cofnęli się cokolwiek i ukryli za krzakami.
Wkrótce można było rozróżnić stąpania dwóch osób zbliżających się zwolna.
— To on! — rzekł Pontales.
— Z kobietą... — odpowiedział prawnik.
— To Lola zapewne.
Makreofal wysunął głowę z pomiędzy gałęzi.
— Nie! — rzekł z zadziwieniem — to pani Penhoel...
Gdy Robert i kobieta której towarzyszył zbliżyli się do wieży, kilka wyrazów z ich rozmowy doszło do uszu Pontalesa i Hivena.
Była to rzeczywiście Marta Penhoel. Pomimo ciemności można ją było poznać. Robert w inponującéj postawie prowadził ją pod rękę.
Gdy Marta mówiła, Pontales i Hiven słyszeli szmer tylko; przeciwnie zaś gdy Robert odpowiadał, nie utracili ani słówka. Głos Roberta był donośny, wesoły, i odznaczał się dobrym humorem.
— Dziś Penhoel — mówił w tej chwili był również nieszczęśliwym jak zwykle... to dziwna, jak los prześladuje mego biednego przyjaciela... zanim podłożył ogień pod sobótkę, przegrał ostatniego luidora... powinnaś pani użyć twego wpływu, ażeby go wyleczyć z téj obrzydłéj namiętności.
— Przed trzema laty — odpowiedziała Marta — nie można było przegrać luidora w grze, którą się bawiono w domu Penhoela.
— Ah! ah! zmieniła się postać rzeczy... w téj grze, którą się bawi Penhoel, nic łatwiejszego jak przegrać folwark lub kilka morgów lasu.
— Jaki ton! — pomruknął Pontales. W tym Robercie jest cóś łotrowskiego i pańskiego.
— Lecz jakim sposobem mógł nakłonić panią do przechadzki w tym miejscu i o téj godzinie? — przemówił Hiven.
Marta coś odpowiadała głosem słabym i drżącym.
Robert mówił daléj:
— Nie obwiniaj mnie pani... nie raz wyrzucałem mu te dwie wady... można grę lubić i pić... lecz on gra jak nowicjusz, a pije jak szewc!
Robert spoglądał na lewo i na prawo, widocznie szukał niewidomego słuchacza.
— Nie będę ukrywał przed tobą pani — mówił daléj — że wyprowadziłem ją tutaj dla pomówienia o interesach.. lecz wprzód pozwól mi się zapytać, czy omdlenie panny Blanki nie pociągnęło za sobą szkodliwych skutków? Ręka Marty zadrżała.
— Cóż się jej stało? — zapytał.
— Cóż się jéj stało?... przemówiła stłumionym głosem — czyliż pan nie wiesz? Robert wahał się przez chwilę; poczém odpowiedział nie zastanawiając się być może nad znaczeniem tego zapytania:
— Wistocie moja pani, zdaje mi się że powinienem wiedziéć....
Marta cofnęła gwałtownie swoją rękę, którą się wspierała na ręce p. Blois.
— Ah! wykrzyknęła tak przejmującym głosem, że Robert nachylił się dla przyjrzenia jej twarzy, lecz noc była zbyt ciemną ażehy mógł coś wyczytać z jej oblicza.
Marta milczała niewzruszona, z opuszczanemi rękami i pochylony głowę, jej oddech był ciężki i przyspieszony.
Robert domyślił się, że w tém wzruszenia zachodzi jakaś tajemnica; pragnął wprawdzie ją zbadać, lecz zauważył, że do tego rodzaju zwierzenia, świadkowie byli zbyteczni, gdyż był pewnym że się ukrywają w gęstwinie.
— Droga pani — odezwał się — wypada mi wnosić z twego wzruszenia, że musisz być bardzo zagniewaną... w istocie niema o co, za kilka dni być może pomówiemy o twej córce...
— Dla czegóż nie teraz! — przerwała pani z żywością błagam pana, pomówmy teraz...
— Droga pani... przykro mi że muszę ci tego odmówić... obecna chwila nie jest stosowną do tego... pozwól mi raczej objawić ci przyczynę naszej wycieczki...
— Otóż to! — mruczał Makreofal — czy panny Baboin i pani Kerbichel nie miały słuszności.. może prawdziwie pani weszła w bliskie stosunki z Robertem...
— Świętoszki bywają najskłonniejsze do grzeszenia — odpowiedział Pontales — lecz ty panie Hiven, który masz słuch bystrzejszy, winieneś cóś pochwycić z ich rozmowy.
— Słyszę Roberta...i zdaje mi się, że w ich rozmowie nie ma wzmianki o sprzedaży pałacu.
Robert jakby dosłyszał ten zarzut, bo w téj chwili przystąpił do przedmiotu sprzedaży, i gdy odpowiedź pani zdawała się odmowną, odezwał się z uprzejmością lecz zarazem uszczypliwie:
— Nie spodziewałem się tego po pani... gdyż zdaje się, że powinnaś była zwrócić na to uwagę, że jakkolwiek mam prawo do twej wdzięczności, nie wymagałem nigdy żadnej od niéj przysługi.
— Czyliż nie dość, żeś mnie zniewolił do milczenia wtedy, gdym widziała przepaść pod nogami męża mego?
— Milczenie jest przysługą wprawdzie, lecz zarazem bierną; ile razy potrzeba było działać, udawałem się do Loli... a teraz gdy wymagam ażebyś pani wystąpiła czynnie, miałażbyś mi odmówić?...
Pontales i Hiven dosłyszeli cichą odpowiedź pani.
Była zapewne odmowną, gdyż Robert objawił zniecierpliwienie jednakże nie okazując gniewu, podał rękę pani i znów zaczął do niéj przemawiać przechodząc w przeciwną stronę, aby od margrabi i prawnika nie mogli być dosłyszani.
— To lis sczwany — rzekł Makreofal — musiał ją wciągnąć w jakąś piekielną zasadzkę.
— Tak, tak... — mówił Pontales — jest to zręczny człowiek, lecz podobny raczej do intryganta komedyi... umie nastroić intrygę.... jest to fanfaron przebiegłości... wyzwolony krętacz... ludzie rozsądni jak pan i ja, mości Hiven, śledząc postępy, oczekują sposobnej chwili, dozwalają popisywać się ze swemi sztukami tym kuglarzom.
— Droga pani — rzekł Robert wracając — to jest już postanowionym... nadaremnie usiłowałabyś się opierać... to musi być załatwione dzisiejszéj nocy.
Marta przemówiła błagającym głosem:
— Jest to jedyny środek zabezpieczenia przyszłości mego dziecka... Panie, miej litość nad nami!
— Pragnąłbym zadość uczynić żądaniu pani... lecz niepodobna... i po raz ostatni zapytuję, czy się zgadzasz?
— Wiadomo panu że nie mogę.
Robert zatrzymał się i oparł prawie o drzewo za którym ukrywali się Pontales i prawnik.
Ci widzieli jak sięgnął ręką do kieszeni, z której wydobył jakiś mały przedmiot, którego nie mogli dostrzedz.
Był to pugilares. Robert zbliżył go do oczu pani, która zakryła sobie twarz rękami.
— Przykro mi chwytać się ostateczności — mówił Robert zniżając głos — lecz pani zmuszasz mnie do tego... wiadomo ci wszakże jakie mam środki przeciw twéj uporczywości...
Uderzał ręką po pugilaresie. Marta zaś stała jak wryta.
— Nie zmuszaj mnie pani do wybuchu... wiadomo ci że milczałem przez trzy lata.. nie chciej być okrutniejszą odemnie dla siebie saméj... jeżeli mi odmówisz, pomimowolnie byłbym zniewolonym użyć téj broni... jeżeli się zaś zgodzisz jak się spodziewam, możesz liczyć jak poprzednio, na moje bezwarunkowe milczenie.
Pani wahała się jeszcze przez chwilę. Noc pokrywała śmiertelne udręczenie malujące się na jéj obliczu.
— Nie mogę się panu opierać — wyrzekła głosem zaledwie zrozumiałym — co rozkażesz, muszę spełnić.
— Wybornie! — zawołał wesoło Robert chowając pugilares do kieszeni — przyjemnie jest mieć do czynienia z rozsądną kobietą.
Poczém odezwał się jak aktor przemawiający do chóru.
— Hola! czy jest tu kto?
Hiven wyszedł z ukrycia.
Pani spostrzegłszy go, cofnęła się z trwogą.
— Mam zaszczyt złożyć pani moje głębokie uszanowanie — rzekł Makreofal słodziutkim głosikiem — nic nie słyszałem, a choćbym nawet i słyszał — dodał nachylając się do ucha Marty zawstydzonéj i drżącéj — czyliż pani nie wiadomo, że jestem jéj wiernym sługą, gotowym dla niéj dać się porąbać w sztuki...
— Panie Hiven — rzekł Robert — bądź tak łaskaw udać się z panią Penhoel do pałacu... pójdziesz z nią do pokoju jéj męża, który zgodnie z jéj życzeniem, doręczy ci piśmienne upoważnienie do sprzedaży pałacu z przyległościami...
Pocałowawszy z zalotnością rękę pani, dodał:
— Spiesz się panie Hiven... czekam na ciebie!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.