<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dziwadła
Część Tom I
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt; Michał Glücksberg
Data wyd. 1872
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
Panu Edmundowi Suszy w Warszawie.
Turza-Góra, 20. września 184...

Kochany Edmundzie! A! a! a! ubolewaj nademną, jeśli ci czasu na ubolewanie, rodzaj twojego życia i rozliczne próżniackie zajęcia zostawią. Jestem nareszcie w Turzej-Górze i nudzę się śmiertelnie. Spodziewałem się tego, i przeciw najpowszechniejszemu prawidłu, ziściły się całkowicie nadzieje moje: nie zawiodłem się wcale. I niedość że się nudzę, jak rzekłem, ale w oddalonej perspektywie jak zajrzeć, nic nie widzę przed sobą, nic, tylko szeroko rozłożone sine i ciemne nudy. Mój Boże! a wy tam się tak ślicznie bawicie w Warszawie. Wściekam się myśląc o tem, serce mi rośnie z zazdrości i wyrywa się, głowa kręci: szerokie ziewanie gniew ten i szał zamyka! Nauczyłem się ziewać, nauczyłem spać, nauczyłem patrzeć w okno przez półtory godziny i liczyć belki na suficie, uważając bacznie czy są parzyste; nauczyłem się liczyć tarcice i ćwieki w podłodze: trzeba ci bowiem wiedzieć, że tu sufity są o belkach i podłogi z tarcic sosnowych, poprzybijane najnaiwniej ćwiekami, których głowy ciekawie sterczą do góry. Ale czekaj! nie od razu Kraków zbudowany: dowiesz się o wszystkiem, cierpliwości tylko trochę, cierpliwości.
Wiesz już dobrze jak zadłużony, prześladowany przez zawistne losy (styl teatru Rozmaitości), zdradzony przez Lorę, naglony nielitościwie przez Szmula Malsztejna i bliski osadzenia za należności fantastycznych rozmiarów w stosunku do kieszeni mojej: przypomniałem sobie nareszcie jednego wieczora (właśnie w porę), żem miał bardzo bogatego dziada stryjecznego, bezdzietnego starca, na którego ogromne dziedzictwo czyhali uboczni krewni. Wiesz, jak nagle siła krwi pociągnęła mnie ku niemu, jak mi się zachciało wsi, polowania, samotności, ciszy, ustronia dalekiego i spoczynku. Wiesz i to, jakeśmy się pożegnali z dobrymi towarzyszami przy butelce szampana, jak upojony Montebello i nadzieją, siadłem w koczyk wygrany od Alfreda, i z towarzyszeniem pocztarskiej trąbki, puściłem się w kraje nieznane. A za mną zostawał nieutulony w żalu Mary, któremu coś nakształt dwóch tysięcy złotych należało się za ostatnie śniadanie, czarodziejska Lora, dobrzy przyjaciele, których ograłem sposobiąc się w drogę i Szmul Malsztejn, gładzący siwą brodę i wznoszący oczy w niebo, jak gdyby myślał, żem w lazury na wozie Eljaszowym uleciał, porwany żywcem za cnoty moje.
A! bo w istocie cnót moich nikt z was, opłakujących mnie teraz, zaprzeczyć nie może. Albożem kiedy wypchnął żyda za drzwi, poszczuł psami lub przynajmniej nie hamując się wybeształ? Albożem nie szanował w każdym z nich i pieniędzy, które dał, i tych, które mógł dać jeszcze? Albożem nie był markizem francuskim (przeszłych wieków) co do grzeszności z nimi, ruskim bojarem w szczodrobliwości... na papierze. Albożem po ohydnej zdradzie Lory zrobił jej najmniejszą, o którąby zemsta wołała, niegrzeczność?? Czym choć nie ukłonił się jej kiedy? czym wymówki czynił? czym... Któż cnoty moje wyliczy, które teraz wszystkie razem wychodzą przedemnie i kłaniają mi się z miną odprawionych sług!...
A wyż towarzysze moi, nie uznacie-li, żem wygrywając, był de bonne composition, tak dalece, że brałem za dobrą monetę fajki wasze piankowe z włosami, pozwalał zakładać w banku cygarniczki... a przegrywając płaciłem do ostatniej podartej pięcio-złotówki? Nie uznacież, żem pił nigdy się nie dając prosić (choćby szkaradne wino), sekundował choć to pachło kozą, i strzelał się ze świeżo powracającymi z Paryża lwami, co dali dowody trafności swych strzałów u Lepage’a i Devismes na dyskach treflowych!
Niestety! nic na świecie mniej użytecznego nad towarzyskie cnoty. Na cóż mi się one dziś przydadzą? Talenta, nauka, doświadczenie, nabyte w kochanej Warszawie tak drogo, leżą dziś trupami przedemną: jestem w Turzej-Górze... to dosyć. Ale że ty nie znasz jej i nie wiesz zupełnie co to jest Turza-Góra, muszę nareszcie począć od początku, gdyż, jak uważam teraz, zaczynałem podobno od żalów, to jest od końca.
Koczyk mój toczył się po nierównym bruku i spuszczał na most pragski, a ja, obwinięty w płaszcz, udałem, że drzemię, jedno tylko i to nie całe oko na świat puściwszy, aby zakrytego nie poznał Szmul Malsztejn lub przejeżdżająca Lora. Pierwszy za kołnierz, druga za serce zatrzymać i zawrócić mnie mogli. I widziałem jednem okiem na świat patrzącem wszystkie sceny żywota, z którem się rozstawałem. Miasto wrzało, krzątało się jak wczoraj; nikomu nic nie brakło, nikt nie poczuł, żem wyjeżdżał: tak ze mną, jak bezemnie!! Nigdzie nie widać było po mnie żałoby. Uderzony tą niewdzięcznością, otrząsłem proch z nóg moich i począłem wymowne a długie przekleństwo na miasto, które trwało do rogatek. U rogatek, gdyśmy się jeszcze rozmijali z niedobitkami miejskiego żywota, a pocztylion poczynał trąbić raźnie, ja już usnąłem...
Snów opisywać nie będę, choć nudząc się tu wściekle, miałbym prawo snami nawet mojemi list, jedyną zabawkę, przedłużyć. Ale mam litość nad tobą, je suis bon en fant comme au temps jadis.
Gdym się przebudził, minęliśmy już byli Miłosnę, a tęsknota gorzka napadła mnie razem ze zmrokiem. Myślałem co wy tam porabiacie, i zazdrościłem ziewając szeroko. Oni się bawią! i nikt mnie nie wspomni! Lora siedzi na kolanach pana generała, któremu gładzi siwą czuprynę i poczernione wąsy; Szmul pożycza Stanisławowi tak jak mnie pożyczał, a Mary karmi parafiańskie żołądki przybyłych do Warszawy, którzy nie wiedzą czemu się bardziej dziwować: czy, że tak smaczno jedzą, czy, że tak drogo płacą!
Z myśli wpadając na myśl inną, nieznanemi drogi dostałem się na surowe uwagi nad sobą i przyszłością. Wyznasz, że znalazłszy się na tem niezwyczajnem mi stanowisku, mocno się naprzód zadziwiłem. Miejsce było mi całkiem obce: kierowałem się w niem instynktowo.
Sierota, utraciwszy co miałem, odłużony, bez przyjaciół (darujcie, nie wiedziałem może com mówił), bez rodziny, bez żądzy i nadziei w sercu wystygłem i wyschłem, mając tylko sto dukatów obciętych, koczyk i nieopłaconego Stasia (Staś się zowie nieopłaconym, bo dwa lata pensji nie widział), puszczałem się na fale rozhukanego morza wypadków i losu. Jadę do dziada, który mnie nigdy nie widział, który zaledwie może wie że żyję, do któregom się nie zgłaszał od czasu, jak matka przypilnowała mnie, abym pisał do niego powinszowania świąt na dwóch linjach. Jak on mnie przyjmie? Co z tej podróży wyniknie? Żyje-li on? Kto to jest? Te i tym podobne pytania przez myśl mi przechodziły, a odpowiedzieć sobie na nie nie potrafiłem. Probujmy! — powtarzałem tylko w duchu.
O fantastycznym moim dziaduniu tyle tylko wiedziałem, że bardzo bogaty, że bardzo stary, że mieszka w zapadłem Polesiu nad brzegami Słuczy, że zardzewiały jak stara szabla, i że trudno mi zapewne będzie ująć go i podobać mu się.
Nadedniem obudziłem się znowu po snach różnych i marzeniach, stłuczony, zmęczony i ziewający naprzeciw miasteczka Biały, gdzie stary zamek, podobno Radziwiłłowski, świeci białemi żebrami jak kościotrup wieloryba, odartego z mięsa i tłustości, porzucony przez rybaków na morskim brzegu. Tu spocząwszy trochę, udałem się dalej, i dojechawszy dopiero do Brześcia, nauczyłem się geografji. Pokazało się bowiem, że powinienem był jechać na Lublin i Chełm lub Włodawę. Wziąłem, jak prawy Warszawianin, Polesie za Litwę i myślałem Słuczy szukać około Wilna kędyś lub Grodna. Naprawiłem tę omyłkę zawstydzającą, choć się z niej śmiałem dobrze, przedzierając się bez drogi pocztowej, najętym furmanem, ku zamierzonemu celowi podróży.
Skoczmy od razu do niego, mijając nudne zakąty i powolne błąkanie się po kraju, o którym wyobrażenia mieć nie możesz, boś go, jak ja, nie widział na własne oczy. Kraj to dziki, straszny, smutny, a zamieszkany przez samych tylko wieśniaków, żydów i ekonomów: przynajmniej nic tu innego widzieć mi się nie trafiło.
Ja, co przywykłem długo do wygodnego mieszkania, do zbytkowych wygód życia, do pozornej wytworności, która po miastach niedostatek nawet osłania: co chwila zdumiewałem się, jakim osobliwszym przypadkiem ludzie w takiej nędzy, upodleniu, niedostatku, brudzie i smrodach dwie godziny przeżyć mogą? Pierwszy nocleg w jamie okropnej, którą tu dobrą karczmą nazywają, wydał mi się całą wiecznością piekieł. Wieśniacy, tak ujmujący w starych sielankach i nowych powieściach, pokazali mi się straszliwi, osmoleni, z całą potwornością, jaką ich obdarzyła nędza i długie zezwierzęcenie: w świetle, w jakiem zaledwie przed kilkuset laty wyobrażać ich sobie mogłem. Jak na złość nawet natura nie osładzała żadnem milszem wrażeniem, przykrych, jakie odbierałem od ludzi i wszystkiego ludzkiego. Nasza natura w październiku, jak wiesz, wcale się nie wdzięczy i nie stroi; a tu wątpię, żeby i maj był bardzo powabny. Ogromne przestrzenie zajmowały błota kępiaste, pokryte stogami pochylonemi; lasy krzywe i nędzne, żółte piaski sośninką rzadką potrzęsione, a nad tem wszystkiem niebo szare, brudne, smętne, niekiedy zapłakane, a zawsze wilgoć jakąś nieprzyjemną z siebie sączące.
Nareszcie, nie wiem już którego dnia mojej podróży, gdy mi cygar i tytoniu, i wódki francuskiej, i czekolady, i ciasteczek, i cukierków nawet u Lessla na drogę kupionych, zabrakło, dowiedziałem się, że jestem przecie o trzy tylko mile szkaradnej drogi (innej tu nie ma) od Turzej-Góry i od kochanego dziadka.
Serce mi się poruszyło bardziej na wspomnienie spoczynku, wyznaję, niżeli na szanownego ze wszechmiar starca, którego poznać miałem: potrzebowałem bowiem pilniej odpoczynku, niż dziada. Ubrany świeżo i modnie, ale że godzina była ranna, nie we fraku, siadłem do powozu i wyglądałem rychło-li się ukaże port oczekiwany.
Niestety! trzy mile jechałem dla błota i nakotów (innym razem wytłumaczę ci co to jest), najmniej sześć godzin, i dopiero około południa woźnica mi oznajmił, że karczemka, przy której konie odpoczywały, należała już do obszernego klucza Turzo-górskiego. Z pierwszego przedmiotu chciałem zaraz wnieść o posiadaczu, i ciekawie wychyliłem się ku karczemce.
A! pomyślałem sobie, jeśli tak dziadunio wygląda jak karczemka, nie było po co jechać! Wystaw sobie chatę tout ce qu’il y a de plus misérable, cztery słupy niskie, zarzucone kłódkami nieobrobionemi, okienko na wpół w ziemi, dach zielony mchem porosły, komin szczerbaty, drzwiczki koszlawe: słowem, najnędzniejszy szałas w świecie. Chcącemu wnioskować, wnioski sunęły się tłumem do głowy; skończyłem na ostatecznym wyroku, że starzec niedbały, bezsilny, a ludzie rządzą za niego i rządzą nic do rzeczy.
W tem koniska wytchnąwszy, ruszyły dalej. Skończył się przecie nudny i jednostajny las; wyjechaliśmy na pole szerokie, i w oddaleniu ukazała mi się góra drzewami zarosła. Z pośrodka szarych już gałęzi wznosiła się biała wieżyczka kościelna i ciemne kopuły cerkwi ruskiej; nic więcej nie dostrzegłem. Droga sunęła się wśród piasczystych łanów obrzuconych żerdziami, a na niej ślady tylko niekutych kół wyryte były. Zbliżając się ku Turzej-Górze, wydostałem się znowu na nieznośną groblę, nad którą stały młyny, zgarbione i siwe od mącznego pyłu, i przejechawszy przez kilka mostków prawdziwie poleskich, wtoczyłem się nareszcie do miasteczka.
Turza-Góra bowiem zowie się miasteczkiem. Ażebyś wiedział, co tu tem imieniem nazywają, opiszę ci je. Nie mam co robić, a papieru i atramentu nie rychło mi zabraknie. Słuchaj więc, a raczej czytaj i ucz się. Ab uno disce omnes (patrzcie jak wyrzuca na wierzch stara szkolna łacina!). Błotnistą ulicą wjechałem w tak zwane miasteczko: po obu jego bokach stały chałupy czarne, gdzieniegdzie porządniejsze białe, po pas oszamerowaue i obwiedzione takąż obwódką dokoła okien i drzwi. Przed domostwami ogromne śmietniska zaświadczały o starożytności sadyby. Stare grusze, obwieszone szaremi płachtami, ocieniały zgniłe dranicowe dachy. W pośrodku był rynek: tu, w pięciu karczmach, które stały jak pijane, powywracawszy się na różne strony i podpierając jedna drugą, i w dwudziestu lichych domkach z ganeczkami, pełnemi fantazji, mieścili się żydzi. Żyd stanowi miasteczko.
Prawo powszechne: jeden żyd — wioska; gdzie tylko ich więcej — miasteczko: im większa liczba żydów, tem lepsze i handlowniejsze. Dodatkowemi tylko cechami miasta są: cerkiew, jak tu stara i ciasna, kościołek odrapany, niegdyś biały, i kramy. Zajmują one środek rynku w Turzej-Górze; były może dawniej kiedyś porządne, ale dziś widać ogołocone krokwie na dachu, a piasek zasypał je do okien. Przed niemi, pod dachem wychylonym, miara miejska. Dom z ganeczkiem piętrowy, na którego wierzchołku był dawniej dzwonek, zwał się ongi ratuszem. Wysadzaną wierzbami amputowanemi niemiłosiernie drogą, na której tylko dwa razy ugrzązłem, i to nie śmiertelnie, bo mnie drągami podważano, a nie wołami wyciągano, wskazano mi do dworu.
Wysokie płoty otaczające sady, jak się domyślałem, ciągnęły się po za rowem szerokim; wszędzie drzewa. Z za gałęzi ich ujrzałem wreszcie oczekiwany dwór: wysoka murowana brama wiodła w dziedziniec, którego jeden bok zajmowała budowa obszerna, ciemna, z wysokim dachem i licznemi kominami; dalej stały podobnego pozoru oficyny, murowany skarbiec z herbową chorągiewką na głowie i t. d. Wał niegdyś otaczający zamczysko, na którego miejscu stanął później ów dwór, opasywał jeszcze zabudowania; wyschła fosa zarastała drzewy i krzewami. Tuż po za dworem płynęła Słucz głębokim parowem.
Dwór mojego dziada dla mnie miał minę wielkiej starożytności, nigdy bowiem nic podobnego nie widziałem. Drewniane jego ściany przecinały okna dość duże, ale z małych po większej części szybek, w ołów oprawnych, złożone. Ganek na czterech słupach oparty, z ławkami dokoła, wysłany był cegłą, która środkiem głęboko wychodzona w ziemię wklęsła.
Gdy koczyk mój zataczał się powoli przededrzwi, ujrzałem kilka figur ciekawie wybiegających z za węgłów domu, z kuchni i oficyn, aby się przypatrzeć przybywającemu. Stanąłem: szpakowaty w krótkiej lisiurce i skórą wyszytych rajtuzach mężczyzna, ze stęplem w ręku, siwe oczki brwią chmurną okryte wlepił we mnie zaraz w ganku. Zdawał się oczekiwać zapytania. Ja tymczasem mierzyłem go oczyma nawzajem, chcąc odgadnąć, coby zacz był. Twarz poryta zmarszczkami, wąs zawiesisty, usta rumiane, przy uchu kolczyk, bokobrody wymiarów olbrzymich, do góry podczesane, dopełniały fizjognomji; z pod lisiurki przeglądał tombakowy łańcuch z dewizkami, należący, jakem się domyślił, do ogromnego srebrnego zegarka.
— Pan Koniuszy jest w domu? — spytałem dość grzecznie (wiecie, że jestem zawsze grzeczny, nawet gdym najbardziej zmęczony i znudzony).
Sługus (gdyż niewątpliwie byłto sługa) obejrzał mnie i powóz uważnie, wyjął powoli z ust kłak, który dopiero teraz pod wąsami spostrzegłem, i odpowiedział mi, splunąwszy, dość ochrypłym głosem:
— A jest.
— Wszak będę się mógł z nim widzieć?
— A czemuż nie?
Postąpiłem krok.
— Wskażcie mi, proszę — rzekłem — gdzie mam iść?
— Prosto do sali — rzekł szpakowaty — a potem na prawo.
— Bez oznajmienia? — spytałem.
— Albo co? — rzekł zdumiony sługus.
Dopierom sobie przypomniał, że jestem na wsi i że tu inne muszą być obyczaje, i rozebrawszy się, puściłem się w podróż odkryć za szanownym dziadem.
W sieniach na łosich rogach wisiały trąby, torby, harapy, smycze, obróże, dwa zające i pęk jarząbków.
— Jużciż — rzekłem w duchu — siedmdziesiąt-letni z górą starzec nie może być myśliwym: ludzieto sobie tak gospodarują u niego; znajdę go pewnie w wygodnem krześle u kominka.
To mówiąc, otwarłem drzwi tak zwanej sali i wszedłem do ciemnej dość izby, której okna wychodziły na zarosły brzeg Słuczy. Ściany okryte były starym papierem, wypłowiałym, w jakieś dziwne desenie: na łodygach kwiatów olbrzymich przechadzały się tam panie i panowie, pasterki i pasterze. Od sufitu wisiał porcelanowy pająk, okapany woskiem. Kanapa i krzesła były niegdyś białe ze złotem, wybite spłowiałą cytrynową trypą. Dwa stoły, dwa piece kaflowe po kątach (w których się właśnie paliło), otoż i cala prawie sala; zresztą żywej duszy. Wedle skazówki, płynąłem na prawo, zkąd donośny głos mnie dochodził; mimowolnie słyszałem odłamek rozmowy:
— A byłże na miejscu?
— A był jaśnie panie.
— I pewnie wie, że łosie są w ostępie?
— Mówi, że napatrzył.
— A obławaż nakazana?
— Jeszcze wczoraj.
— Cóż u stu rejmentów djabłów, że dotąd nie wyszła! Powinna być na miejscu! Posłać zaraz gumiennego, polowego, gajowych z harapami, niechaj pędzą spóźnionych!
Właśnie na te wyrazy wszedłem do pokoju na prawo.
Dwóch ludzi stało w borsuczych torbach u drzwi przeciwnych, a jakaś figurka dobrze siwa, maleńka, trochę otyła, pękata, szerokich ramion, przechadzała się po pokoju: w takiej samej, nowszej tylko trochę, zielonej lisiurce, od widzianej już w ganku, z harapem przez plecy, w butach juchtowych i czapce na ucho zarzuconej.
Ten jegomość zmierzył mnie stojącego w progu, ubranego wytwornie, okiem nieufnem, zdziwionem; głos zamarł mu na ustach.
— Chciałbym widzieć się z panem koniuszym: nie powie mi pan z łaski swojej gdzie go znajdę?
— Pana koniuszego Sumina?
— Tak jest.
— A po kiegoż on djabła jegomości?
— Przybyłem do niego.
— Do niego? Pewnie z jakim interesem?
— Bez żadnego interesu, chęć poznania go tylko.
Mały staruszek nie dowierzając poglądał mi w oczy; ja wzdychałem, użalając się w duchu na tyranję, z jaką słudzy biednemu starcowi nawet widzieć się nie dają z przybyłymi do niego.
— Cóż to on taki ciekawy — mówił dalej stary — że pan go poznać chcesz?
— Pozwól pan, żebym mu się dalej nie tłumaczył — odparłem trochę żywiej — Mogę się z nim widzieć?.
— A toż go widzisz mój paniczyku! widzisz go! Ja jestem koniuszy Sumin.
Cofnąłem się osłupiały o kilka kroków, nie mogąc pojąc, żeby ten człowiek miał być dziaduniem, któregom uporczywie wystawiał sobie bezsilnym, drżącym, sparaliżowanym starcem. Perora przygotowana na powitanie uleciała, słowa nie znalazłem w ustach.
— Jestem Jerzy Sumin! — wybąknąłem pomięszany zbliżając się z uszanowaniem.
— A! Juraś! Jurek! pan Jerzy! Ki djabeł! ktoby się spodziewał! ha! ha! ha! ha!
I stary rzucił mi się w objęcia.
— Jurko! dalipan! poczekaj! Ma rysy familijne! Szelma jestem, że ma! Hej! Malcowski! Janie! Pawle! Macieju! Służba! odwołać polowanie! Niech-że się napatrzę: raźny, dalipan, chłopiec, tylko trochę wymokły! Otożem ci rad! Ale kie licho zapędziło cię aż w poleskie lasy i bory?
— Przyjechałem umyślnie z Warszawy dla poznania kochanego dziada.
— Dziada! dziada! nie nazywaj-bo mnie tak waszeć; już lepiej koniuszym, czy jak sam sobie chcesz. Patrzaj go: umyślnie z Warszawy! Ani chybi, myśliwy być musisz i zachciało ci się polować.
— O nie!
— Jakto! nie jesteś myśliwym? a cóż?
— Na nieszczęście nie jestem, ale nim być mogę.
— O ba! nie łatwo! Ale siadajże i rozgość się.
Gdyśmy to mówili, służba w ogromnej liczbie gromadziła się u drzwi. Było coś patrjarchalnego w jej fizjognomji poufałej i uśmiechniętej. Mój dziad wydał rozkazy, żeby natychmiast rzeczy moje znoszono na górę, a sam dobywszy kluczów na sarniej łapce z głębokiej kieszeni, otworzył szafeczkę, wyjął butel z gdańską wódką i kawał piernika.
— Strudzonym podróżą te kordjały służą — rzekł mrugając ku mnie — nie prawda? Do waszeci, panie Jerzy!
Kochany Edmundzie, rozpaczam, żebym ci resztę godnie potrafił opisać, a nadewszystko moje osłupienie, podziwienie co krok i głęboko uczuty zawód. Spodziewałem się nudzić, ale nigdy w ten sposób: myślałem, że znajdę bezsilnego starca, otoczonego wszystkiemi wygodami życia, pielęgnowanego, kaszlącego, poważnego: a wpadłem na poleskiego Nemroda, krzepkiego i silnego jak łoś, żywego i ruchawego, noszącego klucze w kieszeni, pijącego najmniej cztery razy wódeczkę, zajadającego bigos i kiełbasę wędzoną, i siedm razy na tydzień jeżdżącego na polowanie na wózku, który od pierwszej próby takiemi mnie kolkami obdarzył, że myślałem, iż umrę na miejscu.
Chcesz poznać pana koniuszego, miej jeszcze trochę cierpliwości i doczytaj list do końca. Zaraz pierwszego dnia (aussitôt arrivé, aussitôt pendu) musiałem jechać z nim i całym jego dworem na polowanie na łosie. Dano mi jakąś przedziwną gwintówkę, która musiała ważyć ze czterdzieści funtów, bo mi ramię od niej zcierpło; uziąbłem, zakatarzyłem się, opiłem prostej wódki (bo gdańska nie wyjeżdża na łowy), zakąsiłem zimną kiełbasą, i powróciłem wieczorem, wśród śpiewu myśliwych, chórem intonujących:

Zając sobie leży pod miedzą...

O Boże! cóżto za kraj barbarzyński, jakie obyczaje! Na wieczerzę dano mi, przywykłemu do wytwornej kuchni Marego, potrawy jakieś starożytne, patrjarchalne, o których wyobrażenia nie miałem. Podniebienie moje i ja osłupieliśmy z podziwienia. Wystaw sobie krupniczek z wędzonej gęsi, jakąś przedpotopową kaszę ze słoniną i pieczyste (dla mnie dodane) suche jak panna M... A winko! a! a! Czemuż cię tem słodko-kwaśnem winkiem dni powszednich poczęstować nie mogę?! Był to garncami sprowadzany węgrzynek z sąsiedniego miasteczka, który zbliżał się do osłodzonego octu. Nie dziwiłbym się, gdyby go w aptecznych butelkach z sygnaturkami zamiast mikstury podawano. Pan koniuszy dolewał a dolewał, jam spełniał przez grzeczność, i poszedłem spać z bolem głowy.
Umieszczono mnie „na górze“. Wystaw sobie ogromne dwa pokoje, zimne jak Syberja, ogromnie wysokie, bez podwójnych okien, bez firanek, bez okienic i z chwiejącą podłogą. Łóżko na czterech, z kotarą kwiecistą, której mole nie dojadły; stolik z odłamaną nogą, sześć krzeseł kulawych i powysiadywanych na wylot. Szczęściem na kominie trzeszczał ogień olbrzymi, cała kłoda olszowa.
Mój Stanisław wściekał się ze złości, nie wiedząc jak się rozpakować i gdzie się umieścić; ja znosiłem, mogę to sobie powiedzieć bez pochlebstwa, jak anioł. Stary koniuszy sam mnie odprowadził, pomacał twardego materaca, uznał go zbytecznej miękości dla młodego człowieka, pogrzał się trochę u komina, i odchodząc powiedział mi, że w tych paradnych pokojach stał przed laty pięćdziesięcią wojewoda Radziwiłł, który polował przez dni dziesięć w Turzej-Górze. Mógłżem mu powiedzieć, że mi niedogodnem było, czem się kontentował pan wojewoda?
Znaczyło to, że mi oddano co miano najlepszego: innych gości mieszczą na folwarku lub z pisarzem prowentowym, który grywa na skrzypcach. Stanisław ruszał ramionami i co chwila robił mi sceny. Rady sobie z nim dać nie mogłem. Latał za świecami woskowemi, których tutaj potrzeby nikt zrozumieć nie mógł, za tysiącznemi drobnostkami, których w tym domu z nazwiska nawet nie znano.
Ledwiem go potrafił uprosić, żeby tej troskliwości położył tamę. Gdy przyszło kłaść się, słyszę go przeklinającego na nowo.
— Co ci jest? — zapytałem.
Stasiowi dano siennik słomą wypchany, zamiast materaca: biedak klął z całych sił wieś i podróże.
— Panie! — wołał — wracajmy do Warszawy: do trzech dni kości tylko po nas ludzie zbierać będą. Ja nie piłem herbaty! Spać muszę na sienniku.
— Przywykniemy — rzekłem z westchnieniem.
Tak minął pierwszy wieczór i niestety! niewiele inaczej dni następne. Musiałem w istocie przywyknąć do wszystkiego. Dziad, zdaje się poczciwy i dobry człowiek, ale my z nim nigdy się zrozumieć nie potrafimy. Polowanie, gospodarstwo, gawęda o dawnych czasach, spory z ludźmi o wiązkę słomy: to całe jego życie. Od lat kilkudziesięciu nie wyjrzał na świat: możesz miarkować, jak nie pojmuje, co się na nim dzieje.
Na mnie pogląda jak na dziwowisko, a co gorzej, czy doprawdy ma mnie za wielkiego pana, czy udaje, ale ciągle wypytuje mnie o moje dobra w Wielkopolsce. A te dobra, ty tylko wiesz, jak daleko odemnie!
Dotąd zbywam go ogólnikami: przyznać się do położenia mego nie śmiałem. Co się tyczy bogactw mojego dziada, o tych już nie wiem co trzymać i jak myśleć. Majątek ogromny, a utyskiwanie ciągle na niedostatek jeszcze większe, o grosz zdaje się być trudno, oszczędność największa: złotówkę mają tu za rzecz wielką; dukat, który ofiarowałem faworytowi dziada, Malcowskiemu, oglądany był z podziwieniem i uszanowaniem. Widzę, żem się podobno fałszywą puścił drogą. Nic tu nie rozumiem: ani ich rachuby, ani życia, ani zajęć, ani stanu majątkowego. Spytałem: czy się bawią kiedy, czy mają sąsiedztwo?
— A! bawimy się doskonale — odparł pan koniuszy — polujemy cały rok: zwierza nie braknie. Co się tyczy sąsiedztwa, to wyborne: najprzód najbliżsi, ksiądz proboszcz i unit paroch z żoną, wyborną kobieciną (mają ośmioro konsolacji); dalej pan podsędek, pan łowczycowicz, pan kapitan i t. d.
— A kobiety?
O towarzystwie kobiet podobno wyobrażenia nie mają, przynajmniej na moje pytanie kochany dziadunio odpowiedział najprzód ogromnie otwartemi usty, na znak podziwienia; potem, niby skłopotany trochę, dodał żywo jakby zagadywał:
— Po kiego djaska z babami się wdawać, albo to nam samym z sobą źle? Dajby ich i na świecie nie było, toby się bez tego licha obeszło — dodał pół-żartem. — Ale waści młodemu uśmiecha się niewieście towarzystwo! No! no! toć i to się u nas możeby znalazło. Są panie bardzo przyzwoite i wcale nieszpetne.
Niewiele więcej nad to, co piszę, dowiedzieć się mogłem; ale bądź spokojny, na listach ci moich zbywać nie będzie, a w nich dalszą peregrynację moją i przypadki nowego Robinsona czytać będziesz. Żegnam cię tymczasem z całego serca; pokłoń się odemnie Lorze, Maremu, a nawet Szmulowi, tylko mu nie mów gałganowi, gdzie mnie szukać, boby i tu gotów wysłać za mną. Bądź zdrów... do przyszłego listu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.